Moim zdaniem tłumaczenie a vista jest jednym z bardziej interesujących. Występuje tu bowiem zarówno bodziec wizualny, od którego trzeba się „oderwać”, by móc przetworzyć informacje i wyrazić je w innym języku, jak i element audialny, gdyż tekst tłumaczenia produkujemy w formie ustnej. Ten typ tłumaczenia jest wbrew pozorom bardzo wymagający pod względem mentalnym – mówi w rozmowie z FA dr hab. Monika Płużyczka z Instytutu Komunikacji Specjalistycznej i Interkulturowej Wydziału Lingwistyki Stosowanej Uniwersytetu Warszawskiego.
Jakie to uczucie wyjść z cienia? Pytam w kontekście obecnej sytuacji tłumaczy. Zauważalna w ostatnim czasie zmiana postrzegania ich roli, szczególnie widoczna w obrębie literatury, gdzie nazwiska translatorów coraz częściej pojawiają się na okładkach książek, nie pozwala już myśleć o tłumaczu jak o niewidocznej postaci pełniącej, można by rzec, usługową funkcję w stosunku do autora.
Faktycznie kiedyś było tak, że uczono tłumaczy – a mówię tu o tłumaczach ustnych, do których grona należę – że w trakcie różnych wystąpień muszą usunąć się w cień i niejako wtopić się w tło. Powinni też być ubrani w kolory nierzucające się w oczy i zająć miejsce za mówcą. Teraz wygląda to tak, że tłumacz często stoi lub siedzi obok mówcy. Myślę, że ostatnie lata przyniosły widoczną zmianę i rzeczywiście nastąpiło skupienie na translatorze. W 1995 roku Venuti w swej książce Niewidzialność tłumacza: historia przekładu wzywał już tłumaczy, by stali się „widzialni” i mieli większą wolność w wykonywanych tłumaczeniach, szczególnie literackich. W 2009 roku Chesterman zaproponował nawet w anglojęzycznym świecie naukowym termin „translatOR studies”, który podkreśla rolę tłumacza i skupia badania na nim. Aczkolwiek chcę zauważyć, że antropocentryczna teoria translatoryczna, którą wyznaję i staram się poszerzać, od początku, czyli od lat 70. XX wieku, koncentrowała się na tłumaczu jako elemencie centralnym, a procesy mentalne zachodzące podczas tłumaczenia i właściwości umożliwiające mu tłumaczenia stanowiły główny przedmiot badań tej nauki.
A jeśli położylibyśmy na szali alternatywę, talent czy wykształcenie, to wówczas odpowiedź na pytanie, kim jest tłumacz, mogłaby oscylować wokół kwestii: artysta czy dobrze wyedukowany teoretyk przekładu?
To jest bardzo ciekawe pytanie. Dopiero po I wojnie światowej, gdy powstawała Liga Narodów, zauważono potrzebę profesjonalizacji tłumaczy. A przecież tłumaczeniem zajmowano się od czasów antycznych. W Lidze Narodów zostały przyjęte dwa oficjalne języki, francuski i angielski, i nagle zaistniała konieczność znalezienia tłumaczy na te języki z kilkudziesięciu innych języków. Potrzeba ta dotyczyła zarówno tłumaczy ustnych, jak i pisemnych – i to nie jak dotąd literatury, ale przede wszystkim dokumentów specjalistycznych. Mimo to nawet po II wojnie światowej, kiedy powoli następowała profesjonalizacja zawodu tłumacza, choć nie był on jeszcze formalnie usankcjonowany, uważano cały czas – tak jak stulecia wcześniej – tłumaczenie za sztukę. To skutkowało twierdzeniem, że nie trzeba go nauczać. Takie przekonanie można zresztą jeszcze dzisiaj usłyszeć. Przełom nastąpił w Polsce w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy zaczęły powstawać szkoły kształcenia tłumaczy. W Europie były to lata trzydzieste.
Czy któraś z tych opcji jest pani bliższa?
Uważam, że na pewno trzeba uczyć tłumaczenia. Na kierunkach kształcących tłumaczy, oprócz prezentowania wiedzy praktycznej, pomagamy studentom rozwijać ich talenty i budzić kreatywność. Moim zdaniem, sam talent i predyspozycje, mimo że są szalenie istotne, nie wystarczą. Samorodek, który wyjdzie na scenę razem z kimś, kto był uczony tłumaczenia, przy założeniu, że obie te osoby mają mniej więcej podobne umiejętności językowe, które są, rzecz jasna, absolutnie niezbędne, otóż ten samorodek nie będzie tak dobry jak profesjonalista.
Dlaczego?
Przede wszystkim nie będzie znał technik i strategii tłumaczeniowych. Nie będzie też wiedział, jak się zachować i co robić w momencie, kiedy czegoś nie usłyszy albo nie wpadnie mu natychmiast ekwiwalent do głowy. Co bardzo istotne, zabraknie mu umiejętności na przykład dobrego improwizowania czy wyćwiczonej podzielności uwagi, czyli tego, co w tłumaczeniu ustnym niezbędne, czy choćby sprawnego dodawania albo ujmowania informacji dla odbiorców kultury docelowej, biorąc pod uwagę ich wiedzę na temat danego zagadnienia.
Kiedy powiedziała pani o tłumaczeniu ustnym, przypomniały mi się słowa jednego z translatorów, który powiedział, że w procesie przekładu chodzi o to, żeby podążać za językiem. Nietrudno się domyślić, że w przypadku tłumaczenia na żywo owo podążanie odbywa się w wyjątkowo szybkim tempie. Mogę tylko sobie wyobrazić, jak bardzo stresującym czynnikiem jest wówczas presja czasu.
Kiedyś nawet porównano poziom stresu tłumacza ustnego do poziomu stresu, który odczuwa kontroler lotów, i okazało się, że oba zawody pod względem stopnia narażenia na stres są do siebie zbliżone.
Można się do tego jakoś przyzwyczaić?
Z pewnością. W sukurs przychodzą oczywiście posiadane i doskonalone wciąż zasoby. W przypadku tłumaczenia konsekutywnego, które polega na tym, że mówca wygłasza pewien fragment tekstu i zostawia nam czas na tłumaczenie, przydaje się dobrze wyćwiczona pamięć i umiejętności parafrazy. Z kolei przy tłumaczeniu symultanicznym, gdy podążamy ze swoją wypowiedzią w sposób ciągły, mniej niż sekundę za mówcą, liczy się umiejętność szybkiego przetwarzania informacji i podzielność uwagi.
A jak sobie poradzić, kiedy nagle zostaje się z pustką w głowie i nie można znaleźć odpowiedniego słowa? Zdarzyło się pani znaleźć kiedyś w takiej sytuacji?
Tak, i to nie raz.
I co się wówczas robi?
Można wtedy wybrnąć za pomocą jakiejś techniki tłumaczeniowej, np. generalizowania. Kiedyś uczestniczyłam w tłumaczeniu politycznym. Po całodziennym towarzyszeniu rosyjskojęzycznemu ministrowi rolnictwa, który przyjechał do Polski, byłam zmęczona i bardzo głodna. Siedząc już ze wszystkimi w restauracji, wiedziałam, że powinnam poczekać z jedzeniem, aż skończy się rozmowa ministrów albo będzie przerwa. Ale potrzeba zaspokojenia łaknienia przeważyła i chwyciłam za sztućce. Wtedy właśnie padło bardzo fachowe wąskospecjalistyczne słowo, nie pamiętam już dokładnie jakie, ale przypominam sobie, że tak mnie ono zaskoczyło, że nie byłam w stanie znaleźć odpowiedniego ekwiwalentu.
Wyobrażam sobie, że w tym momencie chęć na posiłek szybko minęła?
Mimo głodu – tak. Zawiesiłam się i ze zmęczenia i stresu trzęsącymi rękoma zaczęłam nieświadomie obijać sztućcami o talerz. Na szczęście dość szybko się opanowałam i powiedziałam to, co należy, ale w sposób opisowy, nie używając fachowej terminologii, czyli właśnie dokonałam generalizacji. Tym bardziej było to stresujące, że dźwięk talerza, który brzmiał jak chęć zaanonsowania przemówienia, skupił na mnie i moim tłumaczeniu uwagę całego stołu.
Pozostając niejako w klimacie szeroko pojętych kulinariów, chciałam zapytać, czy chlebem powszednim pracy tłumacza nie są także przejęzyczenia.
O tak. Sama miałam ich sporo, ale myślę, że były głównie wynikiem niecodziennej sytuacji. Tak było chociażby w przypadku pewnego tłumaczenia kynologicznego. Zdarzyło się, że pojechałam z przedstawicielami białoruskiej straży granicznej i ministrami do znajdującego się kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy ośrodka szkolenia psów, w którym trenuje się zwierzęta m.in. w wykrywaniu narkotyków. Przygotowana do tłumaczenia nie spodziewałam się jednak, że będziemy biegać po olbrzymim terenie za psami.
I?
Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której ja, oczywiście elegancko ubrana, w butach na obcasach, a rzecz cała działa się pewnego deszczowego listopadowego dnia, muszę biec przez błoto, w którym oczywiście się zapadam. Za mną biegnie grupa ministrów, równie szykownie ubranych, a całemu korowodowi, też w biegu, przewodzi trener psów, którego wypowiedź miałam tłumaczyć, a który wydawał między innymi komendy psom.
Wygląda to jak scena z jakieś zwariowanej komedii.
Rzeczywiście wyglądało to naprawdę zabawnie, jak wyreżyserowane przez Bareję. Myślę, że biorąc pod uwagę okoliczności, nie może dziwić to, że zdarzyło mi się zrobić kilka przejęzyczeń. W końcu byłam zajęta jednocześnie biegiem, trzymaniem parasolki, próbą wychwycenia słów biegnącego przede mną trenera kynologicznego i odwracaniem się do gości, by im tłumaczyć. Pomimo tego, że mam dość dobrą podzielność uwagi, tu chyba było zbyt dużo bodźców, nawet jak na mnie.
Dziś mówi pani o tym z uśmiechem. Rozumiem, że rozbrajanie trudnych sytuacji za pomocą humoru jest przydatną umiejętnością w pracy tłumacza?
Z całą pewnością, tak jak w życiu. Obracanie pomyłek w żart, a w przypadku bardzo oficjalnych spotkań regulowanych protokołem dyplomatycznym traktowanie ich z lekkim uśmiechem, pozwala wyjść cało z wielu trudnych sytuacji.
Pomówmy teraz o prowadzonych przez panią badaniach. Używa pani w nich okulografu, urządzenia, które umożliwia przyjrzenie się procesowi przekładu z perspektywy tłumacza.
Rzeczywiście za pomocą eye trackera, czyli właśnie okulografu, który pozwala śledzić ruchy gałek ocznych i analizować określone parametry wzrokowe, jak chociażby fiksacje, sakady czy średnicę źrenicy, możemy wnioskować o tym, jakie procesy mentalne zachodzą w trakcie tłumaczenia. Metoda ta umożliwia nam w sposób obiektywny, bo rejestrujący procesy psychofizjologiczne, określenie na przykład obciążenia kognitywnego.
Czyli dokładnie czego?
Tego, jak trudne jest dane zadanie dla translatora z uwagi na wymagania mentalne i czy nie powoduje ono u niego przeciążenia mentalnego, czyli czy nie przekracza ono jego możliwości przetwarzania. Chodzi o to, że w pewnym momencie, kiedy tłumacze się zawieszają – a rzecz dotyczy szczególnie osób stawiających pierwsze kroki w zawodzie, ale nie tylko – to widać, że dostarczonych informacji mogło być za dużo, być może nie zdążyli ich wychwycić, zgubili się w tekście, nie przyszło im do głowy, jak mogą coś wyrazić. Właśnie takie sytuacje nazywamy przeciążeniem. W praktyce oznacza to tyle, że tłumacze nie mieli w tym momencie wystarczających możliwości kognitywnych, aby w określonym czasie przetworzyć otrzymane informacje. W badaniach eyetrackingowych możemy poszukać odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Możemy zbadać nie tylko stopień obciążenia, ale także powiązać typ tłumaczenia z jego poziomem, jak również zidentyfikować elementy tekstowe, które to spowodowały, czy eksplorować specyfikę mentalną procesu, która na to wpłynęła. Ciekawie to wygląda w badanym przeze mnie tłumaczeniu a vista.
Czy to jest jakiś specjalny rodzaj przekładu?
To jest przekład polegający na czytaniu informacji w jednym języku i od razu, bez wcześniejszego zapoznawania się z tekstem, na symultanicznym z czytaniem jej tłumaczeniu.
Ale czyta się ją w całości czy partiami?
W całości, bez robienia przerw. Oznacza to, że tłumacz musi jakby udawać, że czyta ją w drugim języku, chociaż jest ona napisana w pierwszym, czyli języku wyjściowym. Moim zdaniem tłumaczenie a vista jest jednym z bardziej interesujących typów przekładu. Występuje tu bowiem zarówno bodziec wizualny, od którego trzeba się „oderwać”, by móc przetworzyć informacje i wyrazić je w innym języku, jak i element audialny, gdyż tekst tłumaczenia produkujemy w formie ustnej. Trudność polega na tym, że mamy jednocześnie dwa różne kanały, wejściowy wzrokowy i wyjściowy audialny, a ponadto trzeba działać tak szybko, jak w przypadku tłumaczenia symultanicznego tradycyjnego, a nie zapominajmy, że w tym ostatnim mamy do czynienia wyłącznie z kanałem słuchowym.
I zapewne umiejętność poradzenia sobie z tym podwojeniem stanowi największe wyzwanie dla translatora?
Dokładnie tak. Ono bowiem może powodować pewne zakłócenia, może podnosić stopień trudności, a z całą pewnością zwiększa obciążenie kognitywne. A nie zapominajmy o tym, że przecież jeszcze duży wysiłek mentalny tłumacza jest inwestowany w zarządzanie językami, czyli wyhamowywanie języków, które znamy, żeby nie wpływały na tekst tłumaczenia, np. w formie kalek. Bo ustalenia neurobiologów są takie, iż nie „przełączamy” się z języka na język, a wszystkie języki, które znamy w stopniu zaawansowanym, są aktywne w mózgu. Cała sztuka polega na hamowaniu jednych, gdy używamy innych, jak również sprytnym zarządzaniu nimi, czym zajmuje się m.in. nasze jądro ogoniaste. I to zwiększa obciążenie kognitywne. Zresztą to, ile obszarów w mózgu i w jakim stopniu jest zaangażowanych w tłumaczenie, to oddzielny, równie fascynujący temat. Kiedy rozpoczynałam badania, postawiłam początkową hipotezę, którą chciałam zweryfikować, że tłumaczenie a vista jest jednym z trudniejszych typów tłumaczenia.
Mimo tego, że na pozór wydaje się prostsze, bo tekst ma się przed oczami.
Właśnie. A jednak tak nie jest. Posiadany tekst oczywiście trochę odciąża pamięć długotrwałą tłumacza, ale przy tak szybkim tłumaczeniu translator aż tak mocno się na niej nie opiera. Dodatkowo ów bodziec wzrokowy jest tak silny, że robi się kalki, czyli interferencje, co powoduje, że tłumaczenie nie jest do końca dobre.
Dlaczego?
Bo często brzmi tak, jakby było tłumaczeniem roboczym. Jest w nim właśnie bardzo dużo kalek językowych, składni typowej dla języka wyjściowego, nie zaś dla tego, na który się tłumaczy. Bodziec wizualny w postaci tekstu powoduje właśnie przenoszenie form z jednego języka do drugiego. W trakcie prowadzonych badań odkryłam też jeszcze inną, niezwykle ciekawą rzecz. Otóż, kiedy oglądałam zarejestrowane przez okulograf obrazy ścieżek wzroku, które są nałożone na tekst czytany przez badanego, to okazało się, że oprócz tego, że występują fiksacje i sakady na tekście – sakady to są przeskoki między fiksacjami, a fiksacje to zatrzymanie wzroku – to występowało również wiele sakad, które „uciekały” w różne strony, szczególnie w górę i w boki, poza tłumaczony tekst. To oznacza, że badani w pewnych momentach kierowali wzrok gdzieś poza tekst, uciekając jakby od niego wzrokiem. Zaś przyjmuje się, że przetwarzamy element tekstowy podczas fiksacji na nim. To było o tyle intrygujące spostrzeżenie, że w trakcie procesu tłumaczenia nie ma czasu, żeby się odwrócić, uciec od bodźca i zastanowić, bo trzeba tłumaczyć w trybie ciągłym. Wtedy zastanowiło mnie, dlaczego tak się dzieje i co oznaczają te „przestrzenne” – jak je nazwałam – ruchy sakadowe. Tym bardziej że badając czytanie, takich ruchów odtekstowych w ogóle nie zarejestrowałam.
I co się okazało?
Bardzo długo szukałam wytłumaczenia. Na początku stawiałam na to, że chodzi o uniknięcie dystrakcji. Myślałam, że może dostarczany bodziec wizualny jest tak mocny, że tłumacz chce od niego uciec, by się skupić. Ale to założenie zostało bardzo szybko obalone, bo okazało się, że ruchy sakadowe boczne i górne występują nawet przy zamkniętych oczach, przy zadawaniu określonych pytań. Później weryfikowałam jeszcze wiele innych teorii. Wreszcie pojawiła się jedna, która się sprawdziła. Chodzi w niej o to, że kiedy skanujemy, czyli metaforycznie mówiąc „przeglądamy” naszą pamięć długotrwałą, to wykonujemy ruchy sakadowe, uciekając wzrokiem od bodźca, na podobieństwo tych, jakie wykonujemy podczas skanowania otoczenia dookoła nas, gdy czegoś szukamy. Wynika to z teorii ewolucyjnej, która zakłada, że system przeszukiwania pamięci długotrwałej nadbudowany został na systemie wzrokowego przeszukiwania otoczenia, stąd też przy obu tych działaniach wykonujemy określone ruchy sakadowe. W rozmowie z kimś można je zaobserwować w prosty sposób, gdy zadamy komuś pytanie, co na przykład robił dwa tygodnie temu o tej samej porze, wtedy nieświadomie skieruje on swój wzrok do góry lub w bok. Kiedy przeglądałam nagrania video z badania, to wyraźnie było można zaobserwować, że kiedy jego uczestnicy zastanawiali się nad ekwiwalentem, czyli próbowali sobie go przypomnieć, to wówczas uciekali wzrokiem zazwyczaj w górę i w bok.
A czy teoria NLP, czyli programowania neurolingwistycznego, że jeśli patrzymy do góry w prawo, to kłamiemy, a jeśli w lewo, to przypominamy sobie coś, jest w ogóle w jakikolwiek sposób zasadna?
No właśnie nie. Jak dotąd nie udało się tego potwierdzić naukowo. To tzw. pseudonaukowa teoria. Moje eksperymenty również przeczą temu, byśmy mogli wykryć kłamstwo na podstawie kierunku ruchów oczu. Mimo że powstało wiele filmów, m.in. Lie to me (Magia kłamstwa), które wykorzystywały między innymi to założenie w fabule. Badając tę hipotezę, sprawdziłam, czy są jakiekolwiek korelacje między kierunkiem tych „uciekających” zazwyczaj w górę od bodźca ruchów sakadowych a poprawnością ekwiwalentów. Jeśli bowiem ekwiwalent byłby poprawny, to stawiałam tezę, że student przypomniał go sobie nawet mimo trudności. Jeśli był zaś fałszywy, to badany go zmyślił, czyli odpowiadałoby to „kłamaniu” czy „wymyślaniu”. Żadnej korelacji kierunku patrzenia z przypominaniem sobie bądź wymyślaniem ekwiwalentów nie znalazłam.
W tym co pani mówi, okulograf jawi się jako niezwykle pomocne narzędzie badawcze. Czy można liczyć na to, że w przyszłości w jakimś stopniu usprawni pracę tłumacza?
Okulograf to urządzenie, które skanuje ruchy gałek ocznych światłem podczerwieni i później nakłada je na oglądany albo czytany obraz. Okulografia jako metoda badawcza funkcjonuje od około stu pięćdziesięciu lat, ale dopiero niedawno dostępne urządzenia stały się nie tylko wygodne i bezproblemowe w użytkowaniu, ale zaczęły także charakteryzować się dużą precyzją. W projekcie ELIT, który obecnie prowadzę, stworzyliśmy międzynarodowe interdyscyplinarne studia doktoranckie, by kształcić nowe pokolenia naukowców korzystających właśnie z takich nowoczesnych aparatur badawczych. Obecnie okulograf występuje w różnych formach. Bywają okulografy stacjonarne z konstrukcją do stabilizacji głowy, kiedy potrzebna jest bardzo duża częstotliwość próbkowania, np. 2000 Hz. Ale bywają też okulografy w formie panelu montowanego pod monitorem, jak i małego, wąskiego paneliku, który kładzie się na laptopie. Takie okulografy w żaden sposób nie ingerują w swobodę badanego. Są też dostępne okulary eyetrackingowe. Przy wykorzystaniu okulografu w postaci takich okularów planuję teraz z partnerem z Uniwersytetu w Leuven badania na tłumaczach ustnych. Jeśli wygramy złożony grant, to jesienią rozpoczynamy eksperymenty. Będą polegać na sprawdzeniu, czy bodziec wizualny, czyli w tym przypadku prezentacja, którą mówca pokazuje na konferencji, jest dla translatora pomocna, czy raczej nie. Interesuje nas także sama postać mówcy. Chcemy wiedzieć, czy lepiej jest dla tłumacza, kiedy widzi prelegenta, czy też nie.
Rozumiem, że w tym ostatnim przypadku chodzi o zbadanie, czy mówca nie jest rodzajem rozpraszacza?
Dokładnie tak. Chodzi o to, czy nie jest on wbrew pozorom, mimo ewentualnej pomocy w postaci komunikatów niewerbalnych, dystrakcyjny. Odpowiedź na tak postawione pytanie pozwoliłaby optymalnie zaaranżować środowisko tłumaczenia ustnego. Jest to też cenna informacja dla tłumacza.
A jak jest teraz? Każdy tłumacz może sobie wypracować własną koncepcję zagospodarowania przestrzeni?
Nie ma takiego wyboru. Kiedy wchodzimy do sali konferencyjnej, kabiny są już ustawione i w środku zaaranżowane. Czasami widzimy mówcę, a czasem – z uwagi na odległość – nie mamy takiej możliwości. Ale takie badania mogłyby udzielić wskazówek praktycznych dla osób aranżujących tę przestrzeń. Jednak tu należy też wziąć pod uwagę możliwe różnice indywidualne. Choć to należy właśnie jeszcze zbadać. Dla mnie na przykład najlepiej jest, kiedy liczba bodźców jest ograniczona.
Z jakichś szczególnych powodów?
Wynika to z faktu, że kiedy coś widzimy, to możemy bardzo szybko skupić się na myśli związanej z obiektem, na który patrzymy, a w tłumaczeniu symultanicznym zawsze chodziło i chodzi o bycie tu i teraz. Idea mindfulness, która jest teraz niezwykle popularna, od początku była obecna w środowisku translatorów, którzy byli uczeni, żeby nie przywiązywać uwagi do myśli. One muszą – pozwolę sobie użyć sobie metafory – przelatywać jak obłoki po niebie, bo inaczej nie może być mowy o skupieniu na treści przekazu. Kiedyś miałam taką sytuację, która właśnie mnie nauczyła, jak ważne jest, by w trakcie tłumaczenia ustnego ograniczać bodźce, puszczać myśli i skupiać się jedynie na przekazie. Zostałam zaproszona do tłumaczenia pewnego wydarzenia konferencyjnego, które odbywało się w hotelu w Warszawie. Charakterystyczne jest w tym miejscu to, że sala konferencyjna ma szklane szyby, które są od strony ruchliwej ulicy w centrum, i właśnie siedziałam w kabinie usytuowanej przy jednej z nich. Wszystko było w porządku do momentu, w którym patrzyłam na mówiącego. Jednak w pewnej chwili spojrzałam w okno. I tak sobie obserwowałam przechodzących ludzi, jednocześnie tłumacząc symultanicznie. Do czasu kiedy nie pojawił się ktoś, kto by mnie jakoś specjalnie zainteresował, nie przywiązywałam się do myśli o przechodniach. Ale kiedy zauważyłam pana idącego w cylindrze na głowie – co mnie niebywale zaskoczyło – nastąpiła dystrakcja. Po prostu się zawiesiłam, gdyż wpadła mi myśl, dlaczego ów jegomość ma na głowie cylinder. Wówczas na sali zapadła cisza, a publiczność spojrzała na mnie.
Ale udało się wrócić?
Tak, i to na szczęście dość szybko.
Kiedy tak pani słucham, to nie wyobrażam sobie, aby przy konieczności zachowania niezbędnego przecież ogromnego skupienia można było się obyć bez praktycznej znajomości technik koncentracji.
Tak, bez nich nie byłoby możliwe dobre tłumaczenie. Kiedy uczę tłumaczenia ustnego, to próbuję wyćwiczyć u studentów umiejętność skupiania, tzw. puszczania myśli, ale również podzielność uwagi i pamięć. Robię na przykład ćwiczenie polegające na tym, że kiedy czytam tekst, który studenci powinni tłumaczyć symultanicznie, to każę im jednocześnie notować liczby od tysiąca do tyłu.
Ale przyzna pani, że jednak nic nie zastąpi kompetencji językowych na wysokim poziomie. Bez nich raczej nie można marzyć o zostaniu profesjonalnym tłumaczem.
Oczywiście. Dlatego właśnie plan zajęć jest tak ułożony, że na początku szkoli się język. Moim zdaniem, jeśli chce się tłumaczyć ustnie, to wymagana jest prawie natywna znajomość języka obcego oraz oczywiście dogłębna znajomość kultury danego kraju. Liczy się także to, żeby być na bieżąco z wiadomościami. Uważam, że tłumaczenie ustne jest fascynujące nie tylko z powodu jego specyfiki mentalnej, czyli zaangażowania tylu procesów kognitywnych w jego wykonanie, ale również tego, jak ogromny zasób wiedzy musi posiadać tłumacz.
Rozmawiała Aneta Zawadzka
Wywiad ukazał się w numerze 4/2023 „Forum Akademickiego”. Polecamy także tekst dr. Jerzego Skwarzyńskiego z Katedry Historii Języka Angielskiego i Translatoryki w Instytucie Językoznawstwa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, w którym autor pyta, czy rolą tłumacza jest wyjść zza kulis i zająć miejsce przy autorze, podkreślić swoją obecność i zasługi, a w użyciu języka silnie zaznaczyć obce pochodzenie tekstu? (Rozsupływanie znaczeń i zaplatanie ich na nowo, FA 7–8/2023)