Twierdzenie o wyjątkowej pozycji nauki w Polsce i jej nieskalanym
przetrwaniu czasów peerelu okazało się jednak nieprawdziwe, co dziś widzimy, przytaczając na to liczne dowody,
ale aż dziesięciu lat trzeba było, aby zostało ono sfalsyfikowane.
Maciej W. Grabski
Wiele stało się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, które historia z pewnością uzna za jeden z najważniejszych okresów w dziejach naszego kraju. Uzna, ale pod warunkiem, że następne pokolenie nie zarzuci nam, że zmarnowaliśmy niezwykłą szansę, którą nas los obdarzył, nie wykorzystując dobrze danego nam czasu. Zamyślenie się nad nauką w Polsce i jej losami stanowi więc konieczność, wynikającą z naszej wspólnej profesorskiej odpowiedzialności za losy zarówno Polski, jak i potrzebnej Polsce nauki.
Wszyscy zgadzamy się dziś, że nauka w Polsce jest w kryzysie. Ale z tej konstatacji nic nie wynika. Wsłuchując się w toczoną dyskusję, nie można bowiem oprzeć się wrażeniu, że stanowi ona uogólnienie własnych, niejednokrotnie niezwykle uproszczonych i jednostronnych doświadczeń, mało podbudowanych rzetelną analizą faktów. A przecież to my właśnie, ze względu na naszą profesję, powinniśmy lepiej niż ktokolwiek inny wiedzieć, że dla złożonych systemów nie ma prostych rozwiązań. A nauka jest systemem niezwykle złożonym.
Co się z nami staŁo?
Kiedyś, chyba to było na początku lat siedemdziesiątych, jadąc spóźniającym się pociągiem do Krakowa, na pytanie jednego z pasażerów, dlaczego ekspresy nie zdążają teraz na czas, a przed wojną można było według nich regulować zegarki, siedzący w kącie zadbany staruszek w kolejarskim mundurze odparł: – To proste, właśnie ostatni przedwojenni kolejarze odeszli na emeryturę.
Odnosząc tę krótką diagnozę do mojego własnego świata zdałem sobie wtedy nagle sprawę z istoty otaczającego nas zła: ciężka ręka realnego socjalizmu świadomie psuła system, utrudniając przekazywanie tego, co najlepsze następnym pokoleniom. By stworzyć nowego „socjalistycznego człowieka” należało bowiem przeciąć pępowiny łączące go z przeszłością, odciąć korzenie. Systemowi nie byli potrzebni mądrzy, aktywni ludzie potrafiący stawić czoło nowym wyzwaniom, tylko wykwalifikowana, posłuszna i bierna siła robocza. Dlatego właśnie szkoły akademickie ulegały stopniowemu przekształcaniu w zakłady szkolenia zawodowego, osiągając stan, który dla bardzo wielu, gdy odeszło poprzednie pokolenie, stał się wkrótce stanem normalnym.
Dwie dekady później system rozsypał się niespodziewanie, ale uszło naszej uwagi to, że szkoły wyższe i nauka – podobnie, jak i owe Polskie Koleje Państwowe – została napiętnowane peerelowskim dziedzictwem. Wbrew temu, co się nam początkowo wydawało, nauka ucierpiała tak jak i wszystkie inne dziedziny życia. Czy mogliśmy to jednak łatwo zauważyć, gdy starych mistrzów wokół nas już nie było, a zaufanie do własnej mądrości i wyjątkowości nie pozwalało akceptować opinii płynących z zewnątrz?
Tak więc wchodziliśmy w czas przemian z optymistycznym poglądem o znakomitym poziomie naszej nauki, potwierdzanym licznymi bezkrytycznymi raportami, oraz z przekonaniem, że nasz kapitał intelektualny jest w stanie zrównoważyć brak kapitału finansowego. Twierdzenie o wyjątkowej pozycji nauki w Polsce i jej nieskalanym przetrwaniu czasów peerelu okazało się jednak nieprawdziwe, co dziś widzimy, przytaczając na to liczne dowody, ale aż dziesięciu lat trzeba było, aby zostało ono sfalsyfikowane.
TEMAT Y POBOCZNE
Podstawowa słabość dotychczasowej dyskusji nad stanem nauki polskiej wynika ze skoncentrowania jej głównie na problemach finansowych. Mamy nieustanną debatę nad systemem finansowania i nieustanny lament nad tym, że jest ono niewystarczające.
Główną tezą dyskusji jest to, że za mizerię nauki odpowiadają politycy. Wynika to stąd, że – zgodnie z duchem obalonego już systemu – rząd postrzegany jest nadal jako omnipotentna władza, która posiada moc uregulowania wszystkich naszych problemów. Posługujemy się przy tym niesprawdzonym doświadczalnie argumentem, że o jakości nauki decyduje wysokość nakładów finansowych, zapominając, że tak naprawdę to przecież sami o niej decydujemy. W ten sposób, ku naszemu zaskoczeniu, stanęliśmy nagle w jednym szeregu z protestującymi z zakładów przemysłowych, drogo produkujących nikomu niepotrzebne dobra. Każdy domaga się swojego kawałka ciastka, a nikt nie interesuje się tym, czy to, co sam oferuje w zamian, jest komukolwiek potrzebne. Wystarczy posłuchać wypowiedzi gremiów głoszących potrzebę ratowania nauki w Polsce. Ale przed kim ją ratować? Przed rządem, społeczeństwem czy przed jakąkolwiek zmianą? A może przed nami samymi? Przecież to my właśnie, intelektualna elita Polski, powinniśmy być pierwszymi, którzy postawią racjonalną diagnozę i, ze względu na swoją wiedzę i kompetencję, wezmą w ręce odpowiedzialność za przyszłość nauki. Niestety, z tego punktu widzenia wydaje mi się, że zmarnowaliśmy ostatnie dziesięć lat i trudno będzie ten stracony czas nadrobić.
Mimo wszystko, wiele już zostało zrobione. Wymienię tylko dwa przykłady. Jednym jest niewątpliwie system KBN-owskich grantów, który oby trwał wiecznie. Ale czy przypadkiem nie zaczyna się on za naszą sprawą degenerować, przekształcając w dodatkową kasę ze stosunkowo łatwymi pieniędzmi, które pozwalają egzystować miernie, lecz bezpiecznie, bez potrzeby szukania ambitnego wyjścia na szeroki świat? Drugim krzepiącym objawem są wewnętrzne przeobrażenia wyższych uczelni w obszarze systemu finansowania. Ale czy nie było tak, że zmiany te wymusiła mizeria dotacji statutowej i widmo bankructwa? I dlaczego za tymi godnymi pochwały zmianami nie idą zmiany organizacyjne? Przecież wciąż utrzymujemy archaiczną, postpeerelowską, branżową strukturę wydziałów, katedr czy instytutów, która nijak się ma do wyzwań współczesnego świata. W prywatnych rozmowach każdy to przyznaje, ale nikt nie podnosi tego tematu publicznie. Czy ktokolwiek podjął próbę likwidacji nikomu niepotrzebnych jednostek albo zarzucenia badań nad dawno zdezaktualizowanymi tematami i rozwiązanymi problemami? A bezpośrednim skutkiem tego kunktatorstwa jest marnowanie pieniędzy, których przecież jest mało.
Tak więc przez te ostatnie lata prowadziliśmy dyskusję na tematy poboczne, o wtórnym znaczeniu, mimo, że to my właśnie powinniśmy wiedzieć, że w nauce najważniejsze są nie instytucje i poziom ich finansowania, ale ludzie i wartości, które oni niosą ze sobą, wartości stanowiące gwarancję tego, że w naszym działaniu dla przyszłości nie pogubimy podstawowych wątków.
WALKA
Z BYLEJAKOŚCIĄ
Co jest więc najważniejsze? Moim zdaniem, kluczem do zapewnienia nauce przyszłości są trzy wzajemnie powiązane sprawy, na które mamy wpływ bezpośredni, a których oś stanowi młode pokolenie naukowe. Te sprawy to, po pierwsze – jakość, po drugie – model kariery, a po trzecie – intelektualna oferta dla młodych.
Po pierwsze więc, musimy wydać walkę bylejakości. Obserwując zmiany, jakie od kilkudziesięciu lat zachodzą w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym, możemy zaobserwować ciągłe obniżanie się kryteriów jakości. Powoduje to, że stan kadry ewoluuje w niekorzystnym kierunku. Początkowo następowało to pod presją czynnika politycznego, to prawda. Ale od dwudziestu lat to właśnie nacisk idący z uczelni i instytutów stanowi główną siłę motoryczną tego zjawiska. Bo to nie rządy czy parlamenty domagają się sankcjonowania bylejakości! Czemu tak naprawdę służy szermowanie hasłem pełnej autonomiczności uczelni w zakresie nadawania stopni i tytułów? Dlaczego istnieje opór przeciw ciałom akredytującym czy kwalifikacyjnym? I dlaczego wielu chce de facto zlikwidować tytuł profesorski?
Niestety, proces destrukcji środowiska naukowego spotyka się z egoistyczną aprobatą wielu z nas. Bo skąd biorą się grzecznościowe, nie merytoryczne recenzje, skąd pochodzi powszechna tolerancja dla bylejakości i przyczynkowości? Dlaczego lektura wniosków o granty czy stypendia wprowadzić może często w osłupienie, a niektóre awanse naukowe powodują zdumienie? Do tego dochodzi jeszcze milcząca tolerancja dla zwykłej nierzetelności i nieuczciwości naukowej. To są zjawiska dla nauki straszne, zabójcze – ich wyplenienie nie zależy jednak od polityków, lecz wyłącznie od nas samych. Zapomnieliśmy jednak, że istotą samorządności akademickiej jest przede wszystkim dbanie o wysoki poziom naukowy i etyczny własnej społeczności.
NIEPRZYGOTOWANI
DO PARTNERSTWA
Po drugie, musimy zmienić dotychczasowy model kariery naukowej. W czasach peerelowskich kariera naukowa przebiegała według prostego schematu: byłem zdolny, miałem dobre publikacje i wpływowego mistrza, dzięki temu mogłem jeździć za „żelazną kurtynę” na stypendia, kontrakty czy zastępstwa wykładowe, a po powrocie zajmowałem się tematyką, która pozwalała mi tych kontaktów nie stracić. Indywidualna doskonałość naukowa pozwalała niektórym z nas uzyskać w ten sposób przepustkę do międzynarodowych elit, ale uczestniczyliśmy w nich tylko jako podwykonawcy, korzystający z łaski możnych tego świata. To był sposób na przeżycie dla najlepszych. Dzięki temu, paradoksalnie, mieliśmy w kraju niewielkie obszary styku z nauką światową i być może to właśnie zmyliło naszą ocenę stanu nauki w Polsce, gdy stary system upadł. Obecnie zaś nowe, nadzwyczajne możliwości, o których dotąd nawet nie marzyliśmy spowodowały, iż potrzebni jesteśmy światu już nie jako kooperanci, ale jako równoprawni partnerzy. I pojawił się problem, gdyż okazało się, że nie jesteśmy przygotowani do stanowiącego istotę partnerskiej współpracy działania zespołowego, a też, że przeszkodą jest osobiste przywiązanie do prowadzonej od lat, a kiedyś importowanej tematyki, w której co prawda czujemy się dobrze, ale która dawno zdezaktualizowała się, gdyż świat idzie szybko do przodu. Obawiam się, że zaważy to na rezultatach naszych starań o udział w Piątym Programie Ramowym. Będzie to bardzo istotna próba prawdy dla znacznej części naszych środowisk naukowych.
POTRZEBNI
MISTRZOWIE
Po trzecie wreszcie, naszą troską musi być tworzenie intelektualnej oferty dla młodych. Sprowadzanie problemu młodych w nauce wyłącznie do ich złej sytuacji finansowej nie wyjaśnia zjawiska pojawiającej się gdzieniegdzie luki pokoleniowej. Nie chcę umniejszać znaczenia tego aspektu sprawy, ale prawdziwy problem polega na tym, by garnący się do nauki uzdolnieni młodzi ludzie – a takich jest wciąż wielu – znaleźli prawdziwych mistrzów, którzy autorytetem, wiedzą i – co jest nie mniej ważne – optymizmem, potrafiliby ten ich zapał trwale ugruntować, wszczepiając wartości, które dla nauki są najcenniejsze. Wielkie szkoły naukowe rzadko znajdowały swój fundament w zasobności kont uczonych, powstawały raczej na zasobach ich mądrości. Młodzi ludzie na ogół wiedzą, co jest ważne, co ma przyszłość, gdzie mogą poszukiwać intelektualnej wartości, czasami wiedzą to lepiej niż my sami. Dlatego tam, gdzie uprawiana jest wysoka nauka, gdzie są prawdziwi uczeni, młodzi wciąż przychodzą, wcale nie dlatego, że liczą na wysokie zarobki. W takich instytucjach luki pokoleniowej nie ma. Widzę to zjawisko bardzo ostro, można to udowodnić empirycznie, wykonując na przykład mapę stypendiów dla młodych naukowców, które corocznie rozdaje FNP. Należy wyciągać z tego wnioski, dbając o najlepszych mistrzów, by dać szansę najlepszej młodzieży. Jest to najważniejsze zadanie, które przed nami stoi. Musimy pamiętać o ciążącej na nas wszystkich ogromnej odpowiedzialności za to, co tej młodzieży oferujemy, bo inaczej stracimy ją dla nauki.
Zmiany w nauce i w szkolnictwie wyższym zachodzą bardzo powoli, wraz z wymianą pokoleń. Są to procesy, które trudno przyspieszać bez obniżania jakości. Tak więc tylko jedna metoda może prowadzić nas niezawodnie do celu, a jest nią bezwzględne stawianie wysokich wymagań we własnym środowisku. Metoda to tania, gdyż nie wymaga dodatkowych nakładów, a tylko dodatkowego rozumu i krztyny odwagi. To od dzisiejszych profesorów i tylko od nich zależy, czy potrafią zdobyć się na to, by – często wbrew własnym doraźnym interesom – dbać o podnoszenie jakości i tworzenie swoim uczniom intelektualnej szansy rozwoju, by nie bać się tego, że będą oni lepsi od nich samych, by stawiać przed nimi ambitne zadania, by wyzwolić ich z intelektualnej zaściankowości.
To, czy będziemy mieli w przyszłości dobrych i wybitnych uczonych, a więc dobrą naukę, zależy wyłącznie od nas samych, od profesorów, a więc mistrzów i od naszej mądrej surowości, a nie od tego, jaką część PKB Sejm przeznaczy na naukę, czy też od tego, jaka będzie ta czy inna ustawa. A zadanie stojące przed nami jest tym bardziej niełatwe, im więcej widzimy niedoskonałości w naszym otoczeniu. Pamiętajmy przy tym, że świat nie kończy się na nas i musimy przygotować go dla naszych wnuków.
Prof. dr hab. inż. Maciej W. Grabski, metaloznawca, pracownik Wydziału Inżynierii Materiałowej Politechniki Warszawskiej, jest prezesem Zarządu Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Tekst oparty na fragmentach wykładu wygłoszonego 25 czerwca br. w AGH z okazji nadania autorowi przez tę uczelnię tytułu doktora honoris causa.
|