Bohaterowie niniejszej opowieści żyli na przełomie naszego wieku. Osnowa ich
Witold Kowalski Scenariusz jest jak ze współczesnej bajki: oto w jednej z czołowych uczelni europejskich matematykę wykłada M. – niewątpliwy geniusz, który już w wieku 18 lat objawił światu swe ogromne zdolności wieńcząc skronie laurem Prix de Paris, a więc odznaczeniem najwyższym z wysokich. Profesor M. – zwany przez studentów „Matryca” – osiągnął już zaawansowany (jak na geniusza) wiek lat 30, gdy wśród narybku wstępującego na uczelnię dostrzegł młodocianego E., (znanego wśród kolegów jako „Elegant”). Student E. wykazywał te same cechy geniuszu, które w młodości wyniosły na wyżyny nauki profesora M.: mając zaledwie 16 lat E. wygrał zarówno matematyczną, jak i fizyczną olimpiadę i na studia został przyjęty bez potrzeby składania jakichkolwiek egzaminów. Już na drugim roku zadziwiał wszystkich głębią swych intuicji, a na seminariach potrafił zaćmić samego Matrycę – tego nie dokonał nawet legendarny S., niegdysiejszy uczeń profesora, dzisiaj słynny noblista! Świadom, że powstała tak bardzo przez naukę wytęskniona superimpozycja dwóch geniuszy, „Matryca” nie traci więc czasu: na E. chucha i dmucha, co dzień niemal dogląda jego postępów w nauce, rozwija młody umysł przez specjalnie dobrane ćwiczenia, które wprowadzają E. w świat myśli zazwyczaj niedostępnej dla zwykłych studentów. „Matryca” dba również o prawidłowy rozwój psychiczny swego następcy in spe: w porozumieniu z Radą Wydziału zatrudnia grupę psychoekspertów, którzy systematycznie wyczyszczają rezydualne problemy osobościowe E., powstałe na tle ciągnących się od dzieciństwa kłopotów z tożsamością, nagminnie występujacych w rodzinie „Eleganta”. Sprawy seksualne E. sam wprawdzie sobie rozwiązuje, niemniej i tu „Matryca” czuwa – czujnie, chociaż w cieniu. Wniknąwszy z kolei w finansową stronę życia „Eleganta”, M. powoduje wkrótce, iż uczelnia przyznaje E. całkiem adekwatne stypendium, parę pieniężnych nagród konkursowych oraz zapewnia bardziej niż znośne warunki mieszkaniowe. Początkowo niechętnie, lecz potem w pełnym zrozumieniu konieczności, E. przechodzi też specjalny trening dietetyczny, w wyniku którego traci dawną tendencję do otyłości i pojawiających się na tym tle od czasu do czasu problemów z niedotlenieniem mózgu. STARANIA TRENERAInnymi słowy stosunek profesora, „Matrycy”, do E. przypomina nie tyle staroświeckiego opiekuna naukowego, co nowoczesnego trenera – w stylu tych, jakimi otaczają się dzisiejsi arcymistrzowie gry w szachy. Na rezultaty tych zabiegów nie trzeba długo czekać. Już w kilka lat po ukończeniu studiów, E. – obecnie już docent i doktor habilitowany – ogłasza szereg przełomowych prac, których moc dowodowa jest tak olbrzymia, iż praktycznie muszą doprowadzić do przewrotu w naszym myśleniu o prawach rządzących światem. Jedyny problem, jaki E. napotyka w drodze do powszechnej sławy sprowadza się do tego, że jego wysublimowane teorie pisane są na zbyt wysokim poziomie abstrakcji, by mogły być przyswojone przez resztę społeczności akademickiej. Przełożenie głoszonych przez E. intuicji na przeliczenia komputerowe niestety nie wchodzi w rachubę – niektóre z przeliczeń potrwałyby zapewne (zdania są tu podzielone) do końca przyszłego wieku. Następuje swoisty pat: społeczność jest nieufna i zaczyna przebąkiwać coś o szarlatanerii; przedłużenie tenury E. stoi pod znakiem zapytania, zwłaszcza że odnowiły się u niego z trudem uprzednio zwalczone problemy z tożsamością. Od czegóż jednak jest opiekuńczy profesor „Matryca”? Na posiedzeniu Akademii Nauk „Matryca” ogłasza bardzo zborną i matematycznie jednoznaczną wykładnię teorii E., powodując tym, że teoria E. uznana zostaje powszechnie przez naukowców. Niestety, okrutny los sprawia, że w parę miesięcy później „Matryca” umiera nagle na skutek rozlanego pęknięcia wyrostka robaczkowego, na łożu śmierci wciąż wypominając z żalem, że nie dane mu będzie uczestniczyć w triumfie, którego podwaliny z takim zapamiętaniem tworzył przez długie lata. Niemniej uprzednie zabiegi M. nie pozostały bez śladu: pozbawiony swego mentora, lecz (na nowo) silny psychicznie i mentalnie E., idzie już sam jak burza do przodu, ku nowym osiągnięciom, ku nowym zdobyczom nauki. PRAWDOPODOBNE ZMYŚLENIECzy powyższy scenariusz z życia jest wzięty, czy z bajki? Odpowiedź jest relatywistyczna: z życia, jeśli przyłożymy go do dzisiaj wyznawanego wzorca naukowego, z bajki jednak, jeśli odniesiemy go do rzeczywistych ludzi i zdarzeń... Bohaterowie niniejszej opowieści żyli na przełomie naszego wieku. Osnowa ich znajomości i współpracy odtworzona została powyżej w zasadzie prawdziwie, choć treść tej interakcji została celowo i całkowicie ahistorycznie zniekształcona. Jak to bywa z każdym ahistoryzmem, odwrócenie strzałki czasu spowodowało lokalne odkształcenie czasoprzestrzeni. Cóż więc w powyższym scenariuszu jest prawdziwe? Ano to, że „Matryca” istotnie będąc jeszcze nastolatkiem otrzymał Prix de Paris oraz to, że zmarł na skutek powikłań wywołanych zapaleniem wyrostka robaczkowego, a także to, że E. faktycznie był u M. studentem, jak też i to, że gdy E. ogłosił swoje wiekopomne, choć nieufnie przyjęte przez naukę prace, to właśnie profesor „Matryca” nadał im tak ścisłą i nieodpartą wykładnię, że dalej ignorować E. było niepodobna. Cała jednak reszta opowieści jest jedynie prawdopodobnym zmyśleniem. Profesor „Matryca” nazywał się Hermann Minkowski, zaś jego zdolny uczeń to Albert Einstein. Przypadki życia Einsteina tak dalece odbiegają od stereotypowego ahistorycznego wzorca, jaki nam powyżej podpowiedziała znajomość obecnych ideałów akademickiej czy szachowej interakcji, że konieczne jest przypomnienie tu choćby tylko podstawowych faktów. Szesnastoletni Enstein nie tylko nie wygrał żadnej olimpady naukowej, lecz został wyrzucony ze statecznego, dbającego o swój poziom niemieckiego gimnazjum. A wyrzucono go – fakt to całkiem ważny – za ironiczne i pozbawione stosownego szacunku wobec powagi nauczycielskiej uśmiechanie się na lekcjach! W rok później Einstein nie zostaje przyjęty na studia w Politechnice w Zurichu. Uzasadnienie: zdolny przyrodnik, ale jego wiedza w zakresie geografii, języków etc. pozostawia wiele do życzenia. Nie trzeba dodawać, iż ani języków (władał sprawnie dwoma), ani geografii Einstein studiować nie zamierzał. W rok później ta sama Politechnika (ETH) Einsteina przyjmuje, ale tylko na kierunek nauczycielski – najwyraźniej kandydat w żadnej mierze nie przekonuje komisji egzaminacyjnej swoim uzdolnieniem do pracy naukowej. Dalej: na ETH Minkowski rzeczywiście próbuje nauczyć Einsteina matematyki, bez większego jednak powodzenia. Student nie chodzi na wykłady, ściąga od kolegi, miga się jak może i w rezultacie Minkowski wystawia mu mało pochlebną opinię: „Zdolny, ale bardzo leniwy”. Zauważmy, gdzie pojawia się „bardzo” – nie zdolnościom towarzyszy, lecz lenistwu. Innymi słowy: „umywam ręce”. NAJGORSZY Z ROCZNIKAW 1900 roku Einstein składa końcowe egzaminy (oceny dostaje niezłe, ale, bynajmniej, nie najwyższe z możliwych) i... zostaje na lodzie! Wszyscy koledzy z jego rocznika otrzymują uczelniane asystentury, bądź oferty pracy w szkołach średnich. Wszyscy, oprócz Einsteina. To też jest warte zapamiętania – na rynku zatrudnienia Einstein oceniany jest jednoznacznie jako „najgorszy” ze swojego rocznika. A nie był to, przypominamy, rocznik lepszy (naukowy), lecz gorszy (nauczycielski). A więc Einstein jest oceniany jako najgorszy z gorszych. Jeśli już wtedy nosił w sobie geniusz przyszłych odkryć, w powszechnej ocenie zinstytucjonalizowanej nauki tak wyższej, jak średniej był to geniusz całkowicie zapoznany. Gdy po paru miesiącach poniewierki Einsteinowi udaje się w końcu otrzymać tymczasową posadę nauczycielską, na skutek konfliktu z dyrekcją zmuszony jest przed czasem posadę opuścić. Znowu jest na lodzie. Znajomości ojca jednego z kolegów (tego samego, od którego Einstein ściągał na egzaminach wzory matematyczne) powodują, iż otrzymuje drobną posadkę w Urzędzie Patentowym w Bernie. Jest to posada pod każdym względem trzeciorzędna: Urząd Patentowy poszukiwał pracownika na etat II klasy, po wstępnych rozmowach z Einsteinem zdecydowano wprawdzie ofiarować mu to stanowisko, obniżając wszakże etat z II klasy na III. Najwyraźniej zdolności Einsteina oceniane są wówczas bardzo podobnie tak przez naukę, jak i hierarchie urzędnicze – nadaje się, ale tylko do podrzędnych zajęć (IV klasa już tylko otwiera drzwi i pastuje podłogi). W tym czasie Einstein jest już ojcem, po bankructwie zaś rodzinnego przedsiębiorstwa nie może liczyć na pomoc krewnych. Przyszła największa sława naukowa XX wieku drobną posadkę urzędniczą przyjmuje więc z niekłamanym poczuciem ulgi. Ironiczny uśmiech, z jakim niedawno jeszcze przyjmował bezsens otaczającego go świata, zgasiło już poczucie strachu o materialne podstawy bytu. NIE MUSZĘ BYĆ PROFESOREMPo latach wytworzy się legenda, że jako rzeczoznawca analizujący przydatność wniosków patentowych Einstein był niezwykle wprost ceniony przez swych pracodawców za niebywałą umiejętność oceny praktycznych walorów zgłaszanych wynalazków. Fakty jednak zaprzeczają legendzie – na awans z urzędnika III klasy na rzeczoznawcę II klasy czekać musiał przez wiele lat. Czy ktokolwiek widział w nim w tych latach człowieka z przyszłością? Chyba tylko sam Einstein. W 18 miesięcy po ukończeniu studiów składa w ETH pracę doktorską, która (wraz z wydrukowanym później uzupełnieniem) jest jedną z najczęściej cytowanych naukowych prac wszechczasów. Jednoznacznego trendu, jaki bez trudu już zauważyliśmy w życiu młodego geniusza, dysertacja ta jednak w niczym nie zmienia – praca jest (rzecz jasna) odrzucona, jako „nie spełniająca wymogów”, takich czy owakich. Mówię „rzecz jasna”, bo stosunek nauki wobec człowieka, który niedługo stanie się w powszechnej opinii tej nauki uosobieniem, nabiera cech nie tylko prawidłowości, lecz wręcz zdeterminowanego prawa: od samego początku i z niezwykłą wprost konsekwencją nauka stara się Einsteina w najlepszym razie ignorować, a gdy to nie powiedzie się – aktywnie go zniechęcać do dalszych wzajemnych kontaktów. W cztery lata później, dopisawszy jedno zdanie, Einstein ponownie przedstawi swą pracę doktorską. Tym razem – a w międzyczasie ogłosił szczególną teorię względności, jak też parę innych artykułów, które do dziś dnia mieszczą się w pierwszej piątce „najczęściej cytowanych” – doktorat otrzyma. Tylko zresztą po to, by rozpoczęły się korowody z jego docenturą. Nominacja na stanowisko privatdozenta była tuż-tuż, rzeczoznawca patentowy – od paru już lat autor prac przełomowych dla nauki – nie dołączył jednak pracy habilitacyjnej: Herr Einstein, przecież tak nie można! Dołączył więc, on – światowa już wtedy sława, i pozwolono mu wreszcie wykładać, ale tylko z rana, między 7 a 8, tak, aby mógł zdążyć na czas do swej prawdziwej pracy, do urzędu, gdzie przynajmniej zarabiał jakieś pieniądze. Ale i teraz też nie zostawią go w spokoju. Przybywa na inspekcję profesor Kleiner, dyrektor Instytutu Fizyki: – Herr Dozent – powiada – bardzo źle pan wykłada, na zbyt wysokim poziomie! Czyli – nieodpowiednio. O szarym świcie dnia, bez śniadania, zaaferowany czekającą go za kilkanaście minut walką z wariackimi pomysłami jakiegoś wynalazcy maszyny do równoczesnego obcianania na raz dwóch paznokci, nasz rzeczoznawca patentowy II klasy (niedawno awansował) ma poziom zbyt wysoki dla akademickiej braci! Einstein – normalnie najłagodniejszy z ludzi – tym razem nie wytrzymał (domyślać się trzeba, że jest parę minut po ósmej) i odpalił: Bo ja nie muszę ubiegać się o stanowisko profesorskie. KLEINER I ADLERCzy po tej odpowiedzi zaświta wreszcie w nauce elementarne poczucie wstydu? Od wyrzucenia Einsteina z monachijskiego gimnazjum minęło właśnie 10 lat, od ogłoszenia teorii względności – ponad cztery! Kleinera poczucie wstydu się nie ima, ale Einstein przecież bardzo jasno powiedział mu: „Szach!”. Mat wisi w powietrzu. A więc?... A więc: Może byście tak, Einstein (wicie, rozumicie), profesorem zostali? W Uniwersytecie Zurichskim otwierają właśnie katedrę fizyki teoretycznej. Einstein występuje więc o tę katedrę, tylko – ma się rozumieć – po to, aby mu jej odmówili. Kleiner wprawdzie już w międzyczasie „zaskoczył” i robi co może, by uniknąć amatorskiego mata, ale Czcigodna (tak się wówczas nazywała) Zurichska Rada Oświaty ma odmienne zdanie: są przecież lepsi, bardziej niż Einstein dla nauki zasłużeni uczeni. Jak choćby Herr Dozent Adler – znamy go od dziecka, to syn naszego serdecznego przyjaciela i, co tu dużo mówić, naukowiec z prawdziwego zdarzenia. Friedrich Adler jest właściwie pierwszym przedstawicielem nauki nowożytnej, któremu doniosłość wywodów teoretycznych Einsteina skojarzyła się wreszcie z pragmatyką życia społeczności naukowej: Adler czuje się zmuszony odmówić przyjęcia nominacji profesorskiej i do swych przyszywanych wujków w Komisji Oświaty wysyła list, gdzie „szczerze wyznaje” Czczigodniej Radzie, iż pominięcie Einsteina na rzecz jego, Adlera, jest najzwyczajniej „absurdem”! Mocne słowa. Tylko dlaczego jeszcze przed chwilą Adler czuł, że jest godnym kontrkandydatem Einsteina? Dlaczego nie wycofał się zanim otrzymał nominację, dlaczego mimo wszystko tak długo i uporczywie (absurdalnie długo i uporczywie) o tę profesurę się starał? Mniejsza o to, dlaczego! Kleiner przecież wie – jedno głupie posunięcie i z szacha zrobi się mat. Ostrzegał Czcigodną Radę, ale ta się uparła. Kleiner więc już teraz jak lew walczy o Einsteina i na koniec upokorzona, czerwona jak burak Rada jednak się poddaje i wystawia wreszcie Einsteinowi nominację profesorską. Żeby jednak udowodnić, iż nie da się nikomu szantażować, gażę profesorską wyznacza mu na śmiesznie niskim poziomie – równą jego zarobkom w Urzędzie Patentowym. Nie jest to zgryźliwość przypadkowa. Nauka – w osobach szacownych członków Rady – wie dobrze, iż nastała nowa era. Więc nauka chce wyraźnie powiedzieć, co o tej nowej erze myśli. Einstein więc, zanim nawet został formalnie naukowcem, zbiera już ciosy za przyszły kształt nauki. NIE BĘDZIE PRAWDZIWYM NAUKOWCEMNominacja na profesora katedry fizyki teoretycznej Uniwersytetu w Zurichu jest pierwszym stanowiskiem akademickim w życiu Einsteina. Jest rok 1910 i od wyrzucenia go za głupi uśmiech z monachijskiego gimnazjum upłynęło 15 lat. Lepiej późno niż wcale? Chyba jednak nie. Einstein bowiem praktycznie nigdy już nie zdąży zostać prawdziwym naukowcem. Owszem, w najbliższych latach będzie zmieniał katedry jak rękawiczki, nie tyle jednak jako akademik, co raczej jako supergwiazda, osobistość, czyli osobliwość naszego świata. Jak jakiegoś bramkostrzelnego piłkarza, będą go sobie odtąd podkupywać różne kluby uniwersyteckie, za każdą zmianę barw obiecując góry złota, lepsze gaże, większe mieszkanie, łagodniejszy klimat. Plus wywiady dla prasy, podpisy pod apelami i przecinanie wstęgi w obecności burmistrza miasta. Przez jakiś czas Einstein rzeczywiście strzela coraz to nowe i wspaniałe bramki, ale poźniej przestaje nawet przychodzić na mecze (i tak każdy wie, że nie o to chodzi, by strzelał dla nas, lecz o to, by nie strzelał dla samego siebie). Jak to zresztą wynika z jego własnych rozważań, supergwiazdy rządzą się własnymi prawami, niedostępnymi doświadczeniu zwykłych ludzi. Na koniec wyjdzie na to, iż to nie nauka zgodziła się uznać w Einsteinie naukowca, lecz sam Einstein – zostając oficjalnym profesorem – udzielił jej swojego osobistego namaszczenia. Sam Einstein zaś po prostu chce tylko robić swoje. Mógł to robić siedząc w Urzędzie Patentowym, będzie mógł dalej to robić siedząc w zaciszu wygodnego mieszkania w Pradze, Berlinie lub w Princeton. Po 1910 roku nauka weźmie Einsteina na utrzymanie, zapewniając mu wreszcie godziwe warunki bytu, ale prawdziwego naukowca z niego już uczynić nie zdoła. EINSTEIN I SOCJALDEMOKRACIJakże więc teraz rysuje się nam nasz wyjściowy scenariusz? W końcu można by bez trudu udowodnić, że dzisiejsze olimpiady naukowe, opieka nad talentami, trenowanie uzdolnionych, acz niedotlenionych rozumowców – wszystko to jest wynikiem tego prawdziwie kosmicznego porażenia, jakie dotknęło instytucje naukowe po zderzeniu z fenomenem Einsteina. Z fenomenem amatora, który wiedział lepiej. Konsekwencje, jakie niesie ze sobą niezależne myślenie na uboczu, w wytartym krześle Urzędu Patentowego, były zaiste przerażające. W kilka lat później doświadczył ich nawet sam Einstein, wówczas już poważany profesor, gdy w odruchu bezmyślnego samozadowolenia wyprosił z gabinetu jakiegoś młodego entuzjastę, który go gorączkowo próbował przekonać, iż z równań teorii względności wynika niepokojąca możliwość zbudowania bomby o sile wybuchu przekraczającej ludzką wyobraźnię. Od Hiroszimy i Nagasaki dzieliło ludzkość jeszcze ponad 20 lat. Uczony na takie alarmistyczne mrzonki nie chciał tracić czasu, rękopis entuzjasty poleciał więc do kosza i tej nocy Einstein wciąż spał snem sprawiedliwych. Członkowie Czcigodnej Rady Oświaty, którzy bez żenady forsowali kandydaturę Friedricha Adlera, też spali snem sprawiedliwych. W dwójnasób dobrze spali, ich bowiem ideowy guru i przyjaciel – ojciec Friedricha, był założycielem partii socjaldemokratycznej. Z definicji więc i on, i jego krąg towarzyski uznawano za ludzi o najwyższym poczuciu sprawiedliwości społecznej, za ludzi ideowo przejętych polepszeniem bytu małego człowieka – a za takiego niewątpliwie uważanoby wówczas drobnego urzędniczynę II klasy z berneńskiego Patentamst. A jednak, gdy przyszło co do czego, socjaldemokraci z Komisji Oświaty postanowili stłamsić „małego człowieka”, „swojego” zaś wypromować. Rzecz jasna (my dzisiaj już to na własnej choćby skórze wiemy), ideologowie socjalistycznego chowu w pierwszym rzędzie dbają tylko o własne dobro. W 1910 roku fakt ten wciąż jeszcze uchodził za nowość. CHMARA PRAWDOPODOBIEŃSTWAChociaż podane wyżej fakty z życia Einsteina na wyprowadzanie następnych uogólnień jeszcze nie pozwalają, założywszy powszechną znajomość jego innych czynów i dokonań, można sformułować następną prawidłowość: gdziekolwiek by się nie pojawił, wokół Einsteina ujawniają się prawa rządzące światem. Niektóre z nich on sam potrafił nazwać i opisać, niektóre przeoczył i poszły do kosza razem z rękopisem przewidującym zbudowanie bomby atomowej, niektóre wreszcie – jak choćby właśnie prawo samointeresowności partii socjalistycznych – na skutek charakterystycznego braku wyobraźni społecznej wśród adeptów nauk ścisłych, pozostały nie rozpoznane aż do najnowszych czasów. Nie rozpoznane, bo prawideł zjawisk społecznych nie sposób udowodnić z wymaganą precyzją, niemniej intuicyjnie przeczuć ich prawdziwość i wewnętrznie uznać za swoje – to ludzie umieją bardzo dobrze. Dlatego panika, jaka powstała w nauce po wystąpieniu Einsteina, szybko przerodziła się w działania prewencyjne, wyglądające w zasadzie tak samo zarówno w materialistycznej Ameryce, jak i w socjalistycznych Sowietach. I tu i tam potencjalnych „nowych Einsteinów” postanowiono zidentyfikować już w najmłodszych latach i stworzyć im taką pułapkę życiową, z której nigdy się już nie wydostaną. I rzeczywiście, chmary ewentualnych następców Einsteina, z udowodnionym ilorazem inteligencji, gdy tylko wkroczą w system edukacyjny podlegają ścisłej obserwacji. Bardzo tu pomaga fakt, iż wprawdzie obdarzeni wysokim czołem jajogłowi występują na ziemi rzadziej niż diamenty, lecz cenę rynkową mają raczej spłaszczoną. Bez trudu więc można zapobiec ich niemrawym próbom samodzielnego ułożenia sobie losu. W rezultacie – na Wschodzie i Zachodzie – posiadacze najwyższego IQ siedzą dziś zamknięci w uniwersyteckich klatkach, pozbawieni myślodajnej troski o zdobywanie powszedniego chleba. I cóż czynią? Wiadomo, nie wiedząc czy piątek dziś, czy świątek, zajmują się poszukiwaniem ostatecznej, doskonale uogólnionej Teorii Wszystkiego. Ich zaś pracodawcy zacierają z uciechy ręce: wymyślą/nie wymyślą, ale przynajmniej ma się na nich cały czas oko. MINKOWSKINasz scenariusz wyjściowy obowiązuje więc dla warunków lokalnych naszej późnodwudziestowiecznej czasoprzestrzeni. Dzisiejsi profesorowie-trenerzy i ich utalentowani studenci zgodnie, wspólnie i demokratycznie tworzą Wielkie Teorie. Dla czasoprzestrzeni einsteinowskiej z pierwszej dekady naszego wieku scenariusz ten jest, jak się przekonaliśmy, systemowo zawodny. Z jednym wszakże, historycznie dość niezrozumiałym wyjątkiem: Hermann Minkowski rzeczywiście wykonał ruchy przewidziane naszym postscenariuszem. A było mniej więcej tak. Szczególną teorię względności Einstein ogłosił w 1905 roku, bez jednak tego aparatu równań (E=mc2), który jej później nadał obowiązującą moc. Wybrana przez Einsteina forma opisowa wymagała uważnego wczytywania się w tekst, a także sporo dobrej woli, by uczciwie bieg myśli prześledzić. Mało komu się chciało. Przez szereg lat uznanie wobec nowej teorii wahało się w gronie niewielkiej grupy entuzjastów, przeważnie ludzi młodych i nie mających wciąż głosu decydującego. Choć to się może dziś wydawać niemal nieprawdopodobne, również i po roku 1905, po ogłoszeniu „najczęściej cytowanych” artykułów, Einsteinowi wciąż grozi całkowita marginalizacja. Do końca zapomnieć nauka już o nim nie zdoła, ale przesunięcie go do jakiejś niszy istniejącej na obrzeżach nauki jest groźbą całkiem rzeczywistą. I wtedy właśnie na arenę wkroczył Minkowski, od dawna nie mający już żadnego kontaktu z Einsteinem, gdyż od 1902 roku nauczał w niemieckiej Getyndze. We wrześniu 1907, na Zjeździe Przyrodników i Lekarzy Niemieckich w Kolonii, Minkowski wystąpił w wykładem Raum und Zeit, w którym teoremy Einsteina przedstawił w formie matematycznych współrzędnych opisanych na czterowymiarowej matrycy czasoprzestrzennej. Może to nie było dokładnie to, co Einstein miał na myśli (matryca Minkowskiego była bowiem „płaska”), ale jako przybliżenie geometryczne świetnie działało na wyobraźnię słuchaczy wykładu i póżniejszych czytelników. Odtąd, jeśli ktoś chciał zaprzeczyć tezom Einsteina, musiał też zaprzeczyć równaniom Minkowskiego. A ten ostatni matematykę znał na
NIE FIZYKA, LECZ GEOMETRIADlaczego jednak Minkowski całkowicie świadomie i całkowicie bezinteresownie pomógł swemu niegdysiejszemu studentowi, o którego pilności nosił w sobie tak mało korzystną opinię, zaś kontaktu z którym nie utrzymywał już od wielu lat? Pytanie to wcale nie jest pozbawione sensu, gdyż w owym czasie naukowy establishment Einsteina nie chce i z całej siły broni się przed nim. Odpowiedzi nie znajdziemy przeglądając zainteresowania badawcze Minkowskiego, te bowiem leżały w dziedzinie brył wielościennych; uprawiał raczej Minkowski matematykę stosowaną, nie teorię. Jak się też wydaje, Minkowski nie miał jakichś zaległych osobistych zobowiązań wobec Einsteina, nie przyjaźnili się, zapamiętał go zapewne głównie jako tego studenta, który za czasów pobytu Minkowskiego w ETH o mało nie wysadził w powietrze całego laboratorium fizycznego. W kontekście owych studenckich przygód w laboratorium, z jakąż ukrytą ironią brzmią słowa otwierające koloński wykład Minkowskiego: Meine Damen und Herren – powiedział „Matryca”. Poglądy na przestrzeń i czas, które chciałbym tutaj przedstawić, wyrosły na podstawie doświadczeń fizycznych i w tym leży ich siła. Są to poglądy radykalne. Czy wymawiając te słowa Minkowski aby nie rozpłynął się na moment w głupkowatym, einsteinowskim uśmiechu? Bo przecież kto jak kto, ale Minkowski doskonale wiedział, że teoria względności – poza przyjęciem jednej tylko wielkości stałej (c – prędkość światła), jaka wynikała z doświadczeń fizycznych przeprowadzonych wiele lat wcześniej – była właściwie od początku do końca wynikiem mistrzowskiej, czystej, niezmąconej spekulacji myślowej. A więc takiej spekulacji, która od doświadczenia w niczym nie zależy, natomiast od tysiącleci leży u podstaw nie fizyki bynajmniej, lecz właśnie matematyki! W jakiekolwiek by szaty Einstein nie przebrał swej myśli, naturalnym środowiskiem dla jej dalszego rozwoju była nie fizyka bynajmniej, lecz geometria, a więc ta dziedzina wiedzy, którą przed niewielu laty Minkowski bez większego powodzenia próbował wtłoczyć w oporną głowę Einsteina-studenta. We wrześniu 1907 roku, wygłaszając swój przełomowy wykład w Kolonii, Minkowski był jedynym może człowiekiem na całym bożym świecie, który nie tylko świadom był kierunku, w jakim teoria względności powinna dalej zmierzać, ale też dogłębnie znał aktualne możliwości matematyczne Einsteina i wiedział, że są one słabiutkie, w każdym razie niedorastające do potęgi myśli, która stworzyła podstawy teorii. Ciąg dalszy w następnym numerze. Esej jest fragmentem książki, która ukaże się wkrótce nakładem krakowskiego wydawnictwa ARCANA. |
|