Dariusz Wieczorek, szczeciński poseł Nowej Lewicy, jest pierwszym ministrem, który bez statusu akademickiego obejmuje od początku kadencji resort nauki i szkolnictwa wyższego. Nie musi to wszak oznaczać niczego złego dla środowiska – pisze Piotr Kieraciński, redaktor naczelny „Forum Akademickiego”.
W ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat funkcję ministra odpowiedzialnego za naukę i szkolnictwo wyższe (nazwy resortów i zakres ich odpowiedzialności bywały różne) sprawowały niemal wyłącznie osoby legitymujące się statusem akademickim, co najmniej stopniem naukowym doktora, nierzadko profesorowie tytularni, nawet z solidnymi karierami badawczymi, i zwykle związani zawodowo z uczelnią lub instytutem naukowym. Jedynym wyjątkiem był Wojciech Murdzek, który na pół roku (w 2022), po odejściu z rządu dr. Jarosława Gowina, został „ściągnięty” na to stanowisko z Ministerstwa Rozwoju. Potem został wiceministrem w resorcie nauki. Podobnie było z wiceministrami. Tu często akademicy występowali po prostu jako eksperci.
Zatem Dariusz Wieczorek, szczeciński poseł Nowej Lewicy, jest pierwszym ministrem, który bez statusu akademickiego obejmuje od początku kadencji przywrócony po kilkuletniej przerwie odrębny resort nauki i szkolnictwa wyższego. Nie musi to wszak oznaczać niczego złego. Może jednak być pewną wskazówką – z jednej strony osoba spoza środowiska nie powinna mieć skrupułów, by przeciwdziałać wszelkim patologicznym zjawiskom w nim występującym, z drugiej – kto wie, czy bardziej od interesariuszy swojego resortu, nie będzie reprezentowała oczekiwań podatnika i wyborcy, choćby w kwestii wydatków na takie, a nie inne cele.
Nakłady na oba obszary życia społecznego odbiegają w Polsce od standardów obowiązujących w krajach rozwiniętych. Naukowe doświadczenia kolejnych ministrów nie przełożyły się na spełnienie akademickich marzeń, ale i zapewnień wielu rządów o zwiększeniu finansowania do 2 procent PKB. Akademicy więc nadal narzekają na płace, rektorzy z kolei na trudności w dopięciu budżetów uczelni, co ma być szczególnie trudne teraz, w obliczu dość wysokiej inflacji. Kolejka do ministerialnego gabinetu ustawi się zapewne już nazajutrz po zaprzysiężeniu nowego rządu.
Dopóki minister nie nakreśli swojej wizji systemu nauki i szkolnictwa wyższego, możemy bazować na programie jego formacji (której zresztą jest wiceprzewodniczącym). Biorąc poprawkę, że to tylko program wyborczy, zadeklarowana w nim podwyżka wydatków na naukę do 3% PKB (to ponad 2 razy więcej niż obecnie) wydaje się nieomal świątecznym prezentem dla środowiska. W programie czytamy też: „Przeniesiemy nacisk z grantowego i konkursowego systemu finansowania uczelni i badań na rzecz wyższego finansowania działalności statutowej” – trzeba przyznać, że spełnienie tego postulatu nie będzie trudne. Już obecnie sytuacja taka ma miejsce – fundusze na Narodowe Centrum Nauki, najważniejszej obecnie agencji grantowej, stanowią zaledwie 5,6% budżetu nauki i szkolnictwa wyższego. Oczywiście, można jeszcze trochę odebrać z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, ale udział grantów tej agencji ma akurat małe znaczenie w budżetach uczelni, z kolei likwidacja Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki zapewne nie przychodzi nikomu do głowy.
Trochę trudniej zrozumieć dalsze zapisy, które pojawiły się w programie. Mam tu na myśli np. gwarancję stałego finansowania jednostek naukowych, która ma pozwolić planować długoletnie, dalekosiężne badania. To raczej oczywiste, czyżby jednak chodziło o kilkuletnią perspektywę finansowania? Taki postulat pojawiał się czasami w uchwałach środowisk akademickich, ale okazywał się niemożliwy do spełnienia z punktu widzenia zasad tworzenia budżetu państwa. Tym niemniej byłby to znakomity prezent dla zarządzających instytucjami naukowymi.
„Granty będą stanowić uzupełnienie finansowania bardziej wymagających projektów badawczych” – to nowość, ale musimy poznać szczegóły, by cokolwiek o tym pomyśle więcej powiedzieć. W programie mowa jest też o wzmocnieniu pionu administracyjnego w szkołach wyższych dla odciążenia naukowców z obowiązków biurokratycznych. Jeszcze do niedawna deklarowano, że w tej grupie pracowników mamy przerosty zatrudnienia, podczas gdy faktycznie po prostu często nie mieli oni odpowiednich kompetencji, np. do wspomagania działalności grantowej. Stąd brało się przekonanie o nadmiernie rozbudowanej administracji uczelni. To się stopniowo zmienia, a naukowcy, którzy narzekali (i narzekają) na nadmiar obowiązków biurokratycznych, coraz częściej mogą liczyć na pomoc, np. w przygotowaniu wniosków grantowych czy wyjazdów na konferencje. Oczywiście, nie tylko o to chodzi. Przecież od sprawnego zarządzania infrastrukturą uczelni wiele zależy, a pracownicy obsługi mają wiele innych zadań.
„Wprowadzimy wymóg publicznego dostępu do wyników badań finansowanych ze środków publicznych” – czytamy dalej. Tyle, że to już chyba nie tylko wymóg unijny (NCN). Zatem spełnienie tego akurat punktu nie powinno być trudne. Oby nie został tylko pomylony z obowiązkiem publikacji wszystkich wyników w otwartym dostępie za spore publiczne pieniądze, jak to się stało w obliczu ostatniej ewaluacji działalności naukowej.
Formacja polityczna nowego ministra zapewnia też, że zadba „o należytą ochronę i wsparcie dla kobiet na uczelniach”. Czytamy, że będziemy dążyć „do osiągnięcia parytetu płci w szkołach doktorskich i we władzach uczelni i ich jednostek”. Już dziś w nauce kobiet jest więcej niż mężczyzn, podobnie na studiach doktoranckich i na studiach w ogóle, zapewne także w administracji i obsłudze. Mniej ich na akademickich szczytach, ale to zapewne nie zależy jedynie od chęci i parytetów, i w praktyce może okazać się trudne. Mogą pomóc najbliższe wybory rektorskie, które już wiosną przyszłego roku.
Kolejne punkty dotyczą spraw socjalnych. Bardzo ciekawy jest postulat powszechnego stypendium studenckiego w wysokości tysiąca złotych dla osób, które podejmą studia, a nie przekroczyły 26 roku życia. Zapewne przydałaby się też waloryzacja progów dostępności stypendiów socjalnych, gdyż liczba osób, które mają do nich prawo, znacząco zmniejszyła się w ostatnich latach (co związane jest ze wzrostem płacy minimalnej). W kontekście wzrostu cen wynajmu mieszkań, zwłaszcza w dużych ośrodkach akademickich i trwającego strajku w akademiku UAM, który nie nadaje się do zamieszkania, obiecująco brzmi zapewnienie o stworzeniu „programu rządowego zajmującego się zaspokojeniem potrzeb mieszkaniowych osób studiujących i uczących się”. Ma to się odbywać między innymi poprzez budowę i modernizację akademików do dobrego standardu. W ramach tego samego programu ma powstać też „dodatkowa infrastruktura, taka jak stołówki, obiekty sportowe i biblioteki”. Przypomnę, że budowania akademików zaniechano na wiele lat, bowiem studenci woleli wynajmować mieszkania na wolnym rynku. Pokoje w domach studenckich stały puste. W ostatnich latach to się zmieniło. Nie wiadomo, na jak długo.
W lewicowej koncepcji istotna jest też deklaracja o skokowym wzroście wynagrodzeń. To samo zadeklarował minister Przemysław Czarnek przed swoim odejściem. Chodziło o 30 procent w roku 2024. Wygląda całkiem nieźle, gdyby tylko odpowiednie środki zagwarantowano w budżecie państwa na przyszły rok. Przy obecnej podstawie wynagrodzenia profesora w wysokości nieco ponad 7,2 tys. zł (a od tego zależą podstawy kolejnych, niższych szczebli drabiny akademickiej), pensja wzrosłaby do 9,5 tys. zł. W programie zastrzeżono jednak, że podwyżki dotyczyć będą w pierwszej kolejności adiunktów, asystentów i pracowników uczelni niebędących nauczycielami akademickimi. To słuszny postulat, tym bardziej, że właśnie najmłodsi zarabiają najgorzej, a już z pewnością dotyczy to kadry „pomocniczej” na uczelniach.
„Zwiększymy zatrudnienie tam, gdzie jest to potrzebne i zapewnimy więcej czasu na prowadzenie badań” – świetny postulat, bowiem wiadomo, że liczba pracowników naukowych w przeliczeniu na sto tysięcy mieszkańców jest w Polsce znacznie niższa niż w krajach wysoko rozwiniętych. Wymaga to jednak pieniędzy i… kadr, które mogą być trudniejsze do „zdobycia” niż środki finansowe. Upodmiotowienie młodej kadry akademickiej „przez zwiększenie reprezentacji osób do 35 roku życia w gremiach decyzyjnych jednostek naukowych” jest interesującym pomysłem, ale cóż ono może oznaczać? Że postdocy będą zarządzali instytutami i wydziałami?
Trafna jest propozycja ułatwienia łączenia „pracy na uczelni i poza nią przez wysoko wykwalifikowanych specjalistów”. W tej chwili na problemy w tym zakresie narzekają rektorzy publicznych uczelni zawodowych, które realizują kierunki praktyczne, a zatem są zobowiązane do zatrudniania specjalistów z rynku – inne rozwiązania prawne, które obowiązują uczelnie, utrudniają tego typu zatrudnienie. Dobrze by było jakoś to rozwiązać.
Tyle w programie wyborczym Nowej Lewicy było o nauce i szkolnictwie wyższym. Trudno powiedzieć, czy te postulaty będą także kręgosłupem rządu, który miałby je realizować. O tym przekonamy się już wkrótce. Jedno jest pewne – na brak pracy nowy minister z pewnością nie będzie narzekał.
Piotr Kieraciński
\"podwyżki dotyczyć będą w pierwszej kolejności adiunktów, asystentów i pracowników uczelni niebędących nauczycielami akademickimi\"
Od kilku lat jestem profesorem uczelni (z habilitacją). Zarabiam nędznie, a wcześniej przez dwie dekady zarabiałem bardzo nędznie. Zawsze dokładnie tyle co dno widełek zapisanych w rozporządzeniach. Według powyższego zapisu mam dalej zarabiać nędznie. Podwyżki mają trafić głównie do młodych pracowników, by ich zatrzymać na uczelni. Kiedy ja byłem młody nikt się o mnie nie troszczył i teraz nikt nie będzie. Do tego nie wiem kto i w jaki sposób wyliczył, że prof. uczelni ma zarabiać 83% tego co prof. tytularny. Czy ja pracuję 17% gorzej? Różnica między adiunktem, a prof. uczelni jest znacznie mniejsza, a to właśnie tu następuje prawdziwe rozróżnienie. Beznadzieja i gorycz - to czuję. Żałuję tych wszystkich lat na uczelni. Czuję się jak Adaś Miałczyński z \"Dnia świra\".
Szkoda tylko, że nie ma w opisywanym programie o wsparciu transferu technologii będącego elementem 3 misji uczelni. Ekosystem transferu innowacyjnych badań z uczelni do otoczenia gospodarczego nie jest korzystny zarówno dla samych naukowców jak i środowiska osób zajmujących się transferem technologii na uczelniach. Nie dziwmy się zatem, że w rankingach innowacyjności UE szorujemy od lat po dnie lub tuz nad nim.
„Większość innowacji w instytucjach użyteczności publicznej zostaje im narzucona przez osoby z zewnątrz bądź przez katastrofę” – to słowa Petera Drucker spisane w książce „Natchnienie ii fart czyli Innowacja i przedsiębiorczość” (Studiu Emka, W-wa 2004, s. 204). Odnosząc te słowa do zmian w publicznych uczelniach, które jako Minister ma nadzorować osoba spoza murów akademii, można zapytać, odrzucając myślenie katastroficzne, jakich innowacji można się spodziewać.
W 34-letniej historii Trzeciej Rzeczypospolitej Polskiej byli różni ministrowie nauki i szkolnictwa wyższego. Status akademicki nie dowodzi znajomości organizacji sektora nauki przez danego pana ministra, nawet z habilitacją w tle, a czego krajowe środowisko akademickie i naukowe niedawno doświadczyło na własnej skórze.
Sam mam obawy! Ale wszystkiego można się nauczyć, kiedy ktoś tego chce. No i trzeba uważnie słuchać tych co się na temacie rzeczywiście znają. Liczą się fakty: zobaczymy, jaka będzie obsada kierownictwa Ministerstwa! I jak szybko będzie zmieniane to, co napsuł minister Gowin oraz minister Czarnek.
Po czynach poznaje się ludzi....
porażka i śmiech na sali, kpina z nauki taki minister magister