Samo powołanie dyscypliny może stanowić impuls do dalszych działań. Chodzi o świadomość, że niemożliwa jest troska o kulturę polską bez stworzenia należytego zaplecza instytucjonalnego dla badań polonistycznych – pisze dr hab. Andrzej Skrendo, prorektor Uniwersytetu Szczecińskiego ds. nauki, przewodniczący rady programowej konferencji „Ku Nowej Polonistyce”.
Na tytułowe pytanie odpowiedzi są różne w zależności od tego, kto odpowiada. Inaczej odpowiedzą osoby niezainteresowane nauką, inaczej przedstawiciele nauk ścisłych, inaczej nauczyciele poloniści, inaczej naukowcy zajmujący się polonistyką (do tych grup się ograniczmy).
Pierwsi zapewne z niejakim zdziwieniem dowiedzą się, że do niedawna nie istniała taka dyscyplina jak polonistyka. Jak to? – zapytaliby. Istnieje literatura polska, istnieje nauczanie szkolne na jej temat, istnieją poloniści, tylko samej polonistyki jako dyscypliny naukowej nie było? Ci drudzy powiedzieliby zapewne: cóż, może to dziwne, że nie istniała taka dyscyplina, ale przecież określenie „naukowa” trzeba brać w tym przypadku w cudzysłów, bo co to za nauka? Każdy wymyśla sobie, co chce, a potrzebuje do tego jedynie kartki i ołówka… Dla nauczyciela polonisty powołanie polonistyki (pozornie) niczego nie zmienia, lecz stanowi zaledwie potwierdzenie istniejącego stanu rzeczy. Nawet jeśli naukowcy zajmujący się polonistyką robili to w ramach innych dyscyplin naukowych, to nauczyciele poloniści bez wątpienia wciąż nauczali polonistyki… A co na to wszystko owi naukowcy poloniści? Otóż właśnie, to oni wydają się najbardziej zmieszani. Dla nich (dla nas) powołanie dyscypliny naukowej o nazwie polonistyka okazuje się poważnym problemem. To w oczach polonistów polonistyka jawi się jako coś kontrowersyjnego. Na pytanie, kto się boi polonistyki, odpowiedź brzmi zatem dość nieoczekiwanie: poloniści. Wszyscy inny wydają się mniej lub bardziej obojętni.
Rzut oka wstecz
Choć lęk, o którym mówimy, może wydawać się paradoksem, to jeśli przyjrzeć się bliżej, szybko odkryjemy, że ma on swoje powody. Wystarczy krótki rzut oka wstecz.
Polonistyka ma korzenie XIX-wieczne. Pełniła ważną rolę w procesie podtrzymywania narodowej tożsamości w okresie rozbiorów (dość wspomnieć tzw. kult wieszczów) i choć w XX wieku pod wpływem formalistycznych i strukturalistycznych orientacji teoretycznych chciała uzyskać status nauki wolnej od wszelkich ideologii, nawet tych najbardziej wzniosłych, nie potrafiła tego dokonać. Nie umiała stać się nauką podobną – mutatis mutandis – do nauk ścisłych. Obudzona po 1989 roku wzmożona krytyka strukturalizmu pozostawiła polonistykę w swego rodzaju próżni: neutralny poznawczo status badań polonistycznych okazał się uzurpacją, ale jednocześnie powrót do dawnej tożsamości z czasów sprzed strukturalizmu nie wydawał się ani możliwy, ani pożądany. W tej sytuacji polonistyka zaczęła stawać się, ujmując rzecz w skrócie, porównawczymi studiami kulturowymi, to znaczy przedsięwzięciem, które roztapia swój przedmiot badawczy – literaturę – w szerokim kontekście kultury jako takiej. I to nie tylko polskiej, ale europejskiej i światowej. A zarazem podlega swego rodzaju globalizacji w aspekcie teoretycznym, stając się z punktu widzenia metodologii czymś bardziej eklektycznym i zdanym na intelektualne koniunktury niż kiedykolwiek wcześniej.
W tej sytuacji nagłe i niespodziewane powołanie polonistyki jako dyscypliny wzbudziło sporą nieufność i podejrzenia. Że oto ktoś rzuca koło ratunkowe tym, którzy nie są dość umiędzynarodowieni w swych badaniach, i że polonistyka siłą rzeczy okaże się jedynie ratunkiem dla tych, którzy sobie nie radzą na globalnej arenie. Że ktoś proponuje powrót do przebrzmiałej idei zajmowania się wąsko pojętą literaturą, a przecież my, poloniści, jesteśmy specjalistami od całej sfery dyskursu. Że oto powstaje dyscyplina, która okaże się rodzajem powrotu do twardo definiowanych tożsamości, co rodzi groźbę wpisania polonistyki w obecny spór polityczny – i do tego po jednej, wiadomo której, stronie.
Nieufność taka nie jest wolna od sprzeczności. Na przykład, nie zmniejsza naszego dyskomfortu wynikającego z faktu, że nawet jeśli sami siebie uważamy za specjalistów od dyskursu czy komunikacji jako takiej, to przedstawiciele innych dyscyplin humanistycznych i społecznych zachowują znaczącą rezerwę wobec naszych ambicji i nie do końca rozumieją, z jakiego powodu wkraczamy na obszary ich dyscyplin, czemu wyzbywamy się własnej specyfiki, oraz co powoduje, że tak bardzo chcemy się stać kimś innym?
Problemy z tożsamością
Być może istotnie kluczową rolę odgrywają problemy polonistów z tożsamością, i to przede wszystkim własną. W czasach sprzed tzw. konstytucji dla nauki polonistyka jako dyscyplina nie istniała. Istniały, jak dziś, literaturoznawstwo i językoznawstwo, a w ich ramach, jako subdyscypliny, literaturoznawstwo polonistyczne oraz językoznawstwo polonistyczne. Co ciekawe, ważniejszy był podział na subdyscypliny niż na dyscypliny: o tożsamości uczonego rozstrzygało przede wszystkim to, czy jest polonistą, germanistą, rusycystą etc., a nie to, czy zajmował się literaturą, czy językiem. Podział przebiegał między filologią narodową a neofilologiami, na ogół zatem istniały instytuty lub wydziały polonistyczne, anglistyczne, germanistyczne itd., a nie literaturoznawcze i językoznawcze.
Odpowiadało to stanowisku, w którym ewaluowane były nie dyscypliny, ale jednostki organizacyjne uczelni (zwykle wydziały). W momencie, w którym postanowiono ewaluować dyscypliny, na wielu uczelniach (ale nie na wszystkich) powstały jednostki, które miały odpowiadać podziałom dyscyplinarnym. Tak stało się również na mojej uczelni, na Uniwersytecie Szczecińskim. W Instytucie Literaturoznawstwa znaleźli się naukowcy z siedmiu różnych jednostek i do dziś, jak się zdaje, czują się oni przede wszystkim anglistami, polonistami lub germanistami, a dopiero potem, w jakimś mniej uchwytnym sensie, literaturoznawcami. Co w zasadzie nie powinno dziwić, bo przecież to języki narodowe były pierwszym kryterium określającym dotychczas ich odrębność instytucjonalną, zatem także – w sporej mierze – tożsamość naukową.
W tej sytuacji najlepiej rzeczywistej sytuacji odpowiadałoby zniesienie, wraz z tzw. Konstytucją dla Nauki, dotychczasowych dyscyplin, to jest literaturoznawstwa i językoznawstwa, oraz powołanie dyscyplin o nazwie filologia polska (polonistyka) oraz neofilologia. Tak się jednak nie stało. Za ten błąd płacimy dziś w formie powołania – niewczesnego, bo zarazem zbyt późnego, i zbyt wczesnego – polonistyki.
Poloniści zastanawiają się dziś zatem, czy czują się bardziej polonistami, czy literaturoznawcami lub językoznawcami? Zauważmy, że polonistyka powołana została wedle innego kryterium niż to, które posłużyło do powołania literaturoznawstwa i językoznawstwa: wedle kryterium kultury i języka. A to kryterium nie ma znaczenia dla określenia odrębności literaturoznawstwa i językoznawstwa. Obawy, jakie czują poloniści wobec polonistyki, mają zatem realne powody.
Kłopoty z ewaluacją
Wiemy już, z jakiego powodu polonistyka została powołana zbyt późno, ale dlaczego zbyt wcześnie? Ponieważ nie zostały rozwiązane (i pewnie nie będą) dotychczasowe systemowe kłopoty, jakie w procedurze ewaluacji uderzają w humanistykę, w tym w literaturoznawstwo i językoznawstwo. Polonistyka zatem obok nowych problemów, o których (w wielkim skrócie) mówiliśmy, dziedziczy problemy „stare”, które być może właśnie dla niej będą najbardziej dotkliwe. Wymieńmy tylko siedem kwestii.
Po pierwsze, punktacja czasopism. Czy w ramach istniejącego systemu istnieje wola i możliwość podwyższenia punktacji czasopism polonistycznych, a zatem wychodzących w języku polskim, i czy poloniści to rzeczywiście ci, którzy z powodu zajmowania się literaturą polską i językiem polskim w języku polskim jako podstawowym w polskim systemie oceny, są skazani na publikowanie w czasopismach, by tak rzec, gorszego sortu (z punktu widzenia procedur ewaluacyjnych)?
Po drugie, choć podstawową jednostką wypowiedzi humanisty jest książka (monografia), system zdecydowanie promuje artykuły, m.in. przez dysproporcje punktowe (prawda, dziś nieco stępione). Po trzecie, zostało pozbawione sensu istnienia podstawowe dla naukowca humanisty forum, jakim są konferencje naukowe, bo publikacje w tomach pokonferencyjnych są tak nisko oceniane, że nikomu nie opłaca się ich wydawać (na Uniwersytecie Szczecińskim do ewaluacji weszło 0,4% rozdziałów z tomów zbiorowych, czyli zaledwie kilka, a można by powiedzieć, że i tak za dużo). Po czwarte, nadal źle są traktowane edycje źródłowe (nieco się to zmieniło, ale to nie zmienia faktu, że obecny system nadal zniechęca do podejmowania takich prac, a przecież w humanistyce często mają one większe znaczenie niż monografie autorskie).
Po piąte, system odwodzi od uprawiania krytyki naukowej, bo recenzje traktuje jako prace niepełnoprawne, co nie jest prawdą w humanistyce, w której nowotarskie idee powstają często jako komentarz snuty na marginesie wcześniejszych prac. Po szóste, ewaluacja nie uwzględnia szeroko pojętej krytyki artystycznej, która zostaje sprowadzona do funkcji popularyzacji nauki, z czym nie ma nic wspólnego, a przestaje być tym, czym faktycznie jest – tworzeniem życia kulturalnego. Po siódme, w wyniku skutecznej kontrakcji przedstawicieli kierunków ścisłych i technicznych upadł projekt mocniejszego spłaszczenia wskaźników kosztochłonności, co byłoby jakimś ersatzem w sytuacji, w której nie dało się ich po prostu w odniesieniu do humanistyki podnieść. W efekcie może się okazać, że w wielu mniejszych ośrodkach po prostu nie będzie nikogo stać na powołanie polonistyki, bo przecież nabory na ten kierunek bywają tam bardzo niskie (i tak, być może, polonistyka będzie swego rodzaju luksusem osiągalnym tylko na największych uczelniach).
W ten sposób, by użyć argumentu Billa Raedingsa sprzed lat, na tak zwanym uniwersytecie doskonałości „niejako wylano dziecko, zostawiając wodę, w której było kąpane” (Uniwersytet w ruinie, tłum. S. Stecko, Narodowe Centrum Kultury: Warszawa 2017, s. 35). Jest bowiem tak, że wymienione reguły ostatecznie osiągają skutek przeciwny od oczekiwanego: odcinają humanistykę uniwersytecką od wpływu na społeczeństwo. A osobliwość polonistyki polega na tym, że poloniści usiłują przywrócić (bo już nie można powiedzieć, że zachować) wysoką rangę literatury w sytuacji jej degradacji społecznej w nowym krajobrazie medialnym, w którym literatura traci pozycję najważniejszego medium socjalizacji, a wskaźniki czytelnictwa od lat są na bardzo niskim poziomie. Kogo trud ten rzeczywiście obchodzi?
Dlaczego trzeba wzmacniać polonistykę
Środowisko polonistyczne postanowiło zabrać głos w tym kluczowym momencie, którym jest powołanie dyscypliny o nazwie polonistyka. Z inicjatywy trzech rektorów polonistów: Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza oraz Uniwersytetu Śląskiego, odbyła się w kwietniu Konferencja Programowa „Ku Nowej Polonistyce”. Jej pokłosiem są zwięzłe rekomendacje zebrane w sześciu obszarach problemowych, które uznano za najważniejsze, udostępnione na stronach Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego.
Mowa jest o nowej polonistyce, bo nie ma powrotu do tego, co było – potrzebny jest nowy mariaż tradycji i nowoczesności. Autorzy rekomendacji przekonują, że nie musi zachodzić sprzeczność między istnieniem dyscypliny o nazwie polonistyka a postulatem umiędzynarodawiania badań. Że powołanie polonistyki ma ogromne znaczenia dla funkcjonowania polonistyk zagranicznych, które przeżywają obecnie kryzys (ale też warto zadać sobie pytanie, jak miały istnieć polonistyki zagraniczne w sytuacji nieistnienia polonistyki jako dyscypliny naukowej w kraju). Z rekomendacji dowiadujemy się ponadto, że anachronicznym uproszczeniem jest przeświadczenie, iż polonista potrzebuje jedynie ołówka i papieru, aby prowadzić swe badania (patrz: rekomendacje w obszarze polonistyki cyfrowej).
Przede wszystkim jednak trzeba wzmacniać polonistykę. Samo powołanie dyscypliny o tej nazwie niewiele w tym względzie zmienia, ale może stanowić impuls do dalszych działań (choć nie musi – i z tego powodu potrzebna jest szeroka dyskusja). Nie chodzi przy tym o przywileje, lecz o świadomość, że niemożliwa jest troska o kulturę polską bez stworzenia należytego zaplecza instytucjonalnego dla badań polonistycznych.
Warto też przypominać, że obojętność wobec losu polonistyki łatwo może się okazać krótkowzroczna. Z powodu słabości polonistyki tracą bowiem wszyscy. Czytania książek – co podkreślają rekomendacje – nie da się zastąpić w procesie wychowawczym niczym innym, nawet jeśli czytanie będzie nadal miało silną konkurencję w postaci innych mediów. Literatura zachowuje swą autonomię estetyczną jako dyskurs społeczny nieredukowalny do innych dyskursów i jako uprzywilejowany sposób poznawania wspólnej przeszłości. Naszą tradycję literacką można i należy rozumieć jako model demokratycznej debaty, tj. opartej na poszanowaniu odmienności i poszukiwaniu kompromisu, a zajmowanie się literaturą to nadal rodzaj uczestnictwa w trwającej wieki rozmowie na temat najważniejszych kwestii społecznych.
Ciągłe pragnienie polonistów (którzy przypominają w tym aspekcie pisarzy), aby wciąż się zmieniać, może mieć (i miewa) niepożądane konsekwencje dla stabilności ich własnej dyscypliny. Jest jednak ważne z punktu widzenia naszej wspólnej, a nie tylko polonistycznej, przyszłości: podpowiada nam, kim powinniśmy się stawać i ku jakim celom powinniśmy dążyć jako społeczeństwo.
Andrzej Skrendo
To jest fragment większej całości, której na imię (dumne a pretensjonalne) "Konstytucja dla Nauki". Potrzebna jest całkowita degowinizacja nauki, a nie poprawianie czegoś, czego poprawić się nie da. Tym bardziej że od czasu osławionej reformy upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by stwierdzić z całą pewnością, że nie przyniosła ona zamierzonych rezultatów. To po prostu nie działa i działać nie będzie.