A gdybyśmy tak stworzyli model skierowany na cel, by stać się partnerem dla gigantów wydawniczych, partnerem, który działa w formacie win-win i nie opłaca się, a przede wszystkim nie da się go pomijać? – pyta dr inż. Justyna Topolska, adiunkt i broker innowacji Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, prezentując koncepcję uczelnianych centrów wydawniczych.
Dyskusja o podwójnych opłatach za współpracę z dużymi wydawnictwami powraca niczym bumerang. Pisał o tym ostatnio dr Stanisław Krawczyk, zwracając uwagę, że kilka korporacji czerpie gigantyczne zyski z wydawania artykułów naukowych, które powstały w dużym stopniu dzięki środkom publicznym. Korzystając z wakacyjnej aury, chciałabym przykleić świeży plasterek na rozdrapywane co rusz i wciąż niezagojone rany, które bądź co bądź bolą i nie ma się co temu dziwić.
Jeśli potraktować proces składania artykułu do czasopisma z portfolio np. Nature jako profesjonalne szkolenie, to opłata za tzw. Open Access opiewająca na kwotę około 10 tys. PLN nie wydaje się wygórowana. Bazując na moich ostatnich doświadczeniach, proces „submission” wyglądał następująco: najpierw, po przyjęciu manuskryptu do procedowania, skontaktował się ze mną uprzejmy, kulturalny, rzeczowy redaktor, zasypując garścią wnikliwych uwag. Jednocześnie docenił wartość moich badań i poświęcił mi dużo czasu, by przygotować wytyczne dla manuskryptu zgodnie z rygorystycznymi wymaganiami wydawnictwa Nature. Było co poprawiać, choć wydawało mi się, że wcześniej bardzo skrupulatnie przestudiowałam wytyczne dla autorów. Po intensywnej współpracy redaktorskiej przypisano mi recenzentów, którzy znów: byli kulturalni i rzeczowi, a nadto miałam wrażenie dobrani tak, by każdy z nich opiekował się konkretnym obszarem publikacji. Jeden zajął się metodyką, wynikami, jakością i czytelnością tekstu. Kolejny – ogólnym zarysem artykułu: proporcjami pomiędzy rozdziałami i wydźwiękiem całości. Ostatni dokonał recenzji poprzez pryzmat głównego środowiska potencjalnych czytelników, ich poglądów, przyzwyczajeń, percepcji. Poprzeczka współpracy była wysoka, a ilość szczegółów, o które należało zadbać, ogromna. Wspominam jednak tę aktywność jako bardzo konstruktywne, dynamiczne doświadczenie i – w myśl idei „learning by doing” – uważam ją za najlepsze szkolenie z pisania artykułów, jakie mnie dotychczas spotkało.
Z tej perspektywy strat finansowych nie widzę. Być może była to kwestia szczęścia i trafiłam na odpowiednich ludzi. Sądzę jednak, że warto na tym przykładzie rozważyć ciąg decyzji redakcyjnych nie jako przypadkowy, lecz wpisujący się w model biznesowy wydawnictwa. Dodam, że Nature zaczęło jakiś czas temu lokować ogromne pieniądze w szkolenia, webinary itp., budując w ten sposób społeczność wokół swojej jakości. To ewidentna część strategii utrzymania relacji z potencjalnymi, ale – podkreślmy to – świadomymi klientami.
Wzrost ciśnienia w krwiobiegu polskiej nauki związany z tematem opłat za współpracę z niektórymi wydawnictwami wynika przede wszystkim z poczucia bezsilności wobec faktu, że choć jesteśmy przez ten system wykorzystywani, to nie bardzo mamy inne wyjście. Założenie skrzydeł husarii czy spektakularne obrażenie się na to czy inne wydawnictwo nic nie da, ba, pozostanie na arenie międzynarodowej niezauważone. Może w nieco innym wydaniu, ale przerabialiśmy już podobne scenariusze i choć serce się rwie – nie warto znów wchodzić do tej samej rzeki. Mimo regularnego narzekania, dalej tkwimy w dotychczasowym systemie. Frustrujące, że choć temat dotyczy jakości nauki, w zasadzie wszelkie rozważane przez środowisko rozwiązania to nowe lub stare mechanizmy kontroli: punkty, terminy, sloty, oceny, nagrody… Pojawiające się pomysły starszych stażem przedstawicieli akademii nie uwzględniają koniecznych do wdrożenia działań związanych z podnoszeniem jakości nauki w ogóle. Stąd nierzadko już u młodych badaczy pojawiają się bunt i wypalenie zawodowe, co raczej nie wróży świetlanej przyszłości naszej nauce.
A gdyby tak na uczelniach w Polsce, a może (wizjonersko) także w innych krajach UE, powstały lub zostały zrewitalizowane centra wydawnicze, które stworzyłyby nowy, nieistniejący model biznesowy na rynku wydawnictw? A gdybyśmy tak stworzyli model skierowany na cel, by stać się partnerem dla gigantów wydawniczych, partnerem, który działa w formacie win-win i nie opłaca się, a przede wszystkim nie da się go pomijać?
Takie centrum zatrudniałoby profesjonalnych redaktorów, brokerów, marketingowców, analityków i byłoby miejscem rozwoju studentów-stażystów, a także skupiałoby „ślepych” recenzentów. Profesjonalnych, czyli nie polskich, nie zagranicznych, tylko z odpowiednimi kompetencjami i wynagradzanych proporcjonalnie do odpowiedzialności i stawek na rynku. Raz do roku centrum ogłaszałoby deadline na nabór artykułów w poszczególnych dziedzinach i odrabiałyby z naukowcami lekcję przygotowania tekstów pod kątem redakcyjnym. Dorzućmy, że wymagania redakcyjne i jakościowe byłyby wysokie, z półki Nature, w końcu kto nam zabroni?
Zebrane teksty (a w przypadku recenzji „major” – badania naukowe) poprawiane są do skutku. Słowo „rejection” trafia do archiwum. W jakiej innej branży poza wydawnictwem naukowym miarą sukcesu firmy jest liczba odrzuconych przypadków, klientów, przetargów, projektów? Artykuły posortowane tematycznie stanowią propozycję dla wydawnictw w ofercie special issue, po innej stawce niż detaliczna. Z jednej strony zatem stała dostawa tekstów dobrej jakości, niewymagająca przy tym dużego nakładu czasu redakcji takiego dużego wydawnictwa, w zamian – jego marka. Najlepsze teksty trafiają na wybrane przez uczelnie konferencje, które stałyby się rodzajem nagrody dla czołowych naukowców, a nie formą wakacji dla grantobiorców. Wszystkie zaś mają zapewnioną przez wspomniane centra promocję w mediach, także społecznościowych. Brokerzy, marketingowcy i redaktorzy wspieraliby tworzenie popularnonaukowych tekstów, abstraktów graficznych, webinarów, prezentacji, postów, a szefowie poszczególnych działów odpowiadaliby za umowy z wydawnictwami. Taki zespół potrafiłby wynegocjować warunki publikacji special issue z odpowiednim wydawnictwem, przygotować teksty, znaleźć odpowiednią dla danej publikacji konferencję czy grupę dyskusyjną. Jednym słowem, odpowiadałby za strategię wejścia publikacji na międzynarodowy rynek nauki.
A naukowcy? Cóż, nie musieliby być bukmacherami giełdowymi, którzy zanim zaplanują badania obstawiają ministerialną punktację czasopisma, IF i algorytm liczenia slotu w momencie publikacji, wytyczne grantodawców oraz wartość potencjalnych współautorów w kontekście oceny parametrycznej jednostki. Nie musieliby być sprzedawcami, specjalistami od PR, którzy ubierają badania w ładną okładkę wpisującą się akurat w gusta mas na Facebooku czy Instagramie. Polski nie stać na to, by ludzie z tytułami naukowymi zajmowali się sprzedażą. Naukowcy powinni tworzyć. Raz na cztery lata – co najmniej jeden artykuł w roli głównego autora wydany przy pomocy uczelnianego centrum. W pozostałych latach ewaluacyjnego okresu – minimum jeden rocznie jako współautor. Każdy mógłby być tym samym cennym współautorem i miał czym „handlować” z innymi badaczami, lub nie, jeśli jest akurat samotnym wilkiem. A uczelnie? Te byłyby rozliczane z liczby publikacji, grantów i cytowań przez inne jednostki. Rozliczane byłyby ze swojej strategii wspierania naukowców, a nie umiejętności przerzucania na nich odpowiedzialności za wszystko!
Moje rozwiązanie nie jest idealne, ale pokazuje, co możemy zrobić, by podnieść jakość polskiej nauki i jej widoczność na arenie międzynarodowej przy współpracy z gigantami. Nie ma tu mowy o kontroli opartej na mniejszym lub większym poczuciu lęku, że wszyscy oszukują, są leniami i tylko czekają, by wyzyskać podatnika. Powtórzę, naukowcy chcą tworzyć! Wszystkich nas łączy ambicja, kreatywność, ciekawość i determinacja, bo bez tego nie da się obronić doktoratu. Chyba, że „kupionego” – ale patologia nadal ma marginalny charakter i na marginesie powinno się ją zostawić.
Gdyby tak komuś przyszło na myśl podpowiedzieć ten pomysł osobom decydującym, to mam jeszcze jedną prośbę – by ustalić, że submission dokonane podczas urlopu lub w święta nie będzie uznane za skuteczne. Nasze rodziny odetchną.
dr inż. Justyna Topolska
Wydział Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska AGH
Centrum Technologii Kosmicznych AGH
Centrum Współpracy i Transferu Technologii AGH
Apel do młodej generacji naukowców - czy jesteście świadomi jakie drastyczne zmiany są planowane w nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyżwym dotyczące wymogów na stopień i tytuł naukowy? Czy zdajecie sobie sprawę, że te zmiany zablokują możliwość Waszego awansu naukowego? Czas na działania i przekonanie Ministerstwa, że proponowane zmiany zniszczą naukę w Polsce, w szczególności obejmą młode pokolenie badaczy, kórzy nigdy nie będzą w stanie awansować.
Ciezko jest odniesc do tej propozycji w sensie merytorycznym. Zaproponowany proces mocno odbiega od obecnie przyjetego systemu, wiec niemalze kazde zdanie z tej propozycji nalezaloby przedyskutowac. A tego nie da sie zrobic szybko i krotko tutaj na forum.
Niezaleznie juz od wielu innych punktow do dyskusji, jedna sprawa, ktora mi sie tutaj nie podoba to koniecznosc "podwojnego publikowania". Z tego komentarza "jednym słowem, odpowiadałby za strategię wejścia publikacji na międzynarodowy rynek nauki" wnosze, ze raz publikacja bylaby przygotowana do publikacji lokalnej, a drugi raz - miedzynarodowej. Tego nie rozumiem i nie bardzo ma to sens.
Dalszy tekst, na przyklad o rozliczaniach z tego publikowania, tez jest dla mnie niejasny ("A uczelnie? Te byłyby rozliczane z liczby publikacji, grantów i cytowań przez inne jednostki").
Rewolucyjne zmiany musza byc bardzo proste i oczywiste, aby rozwazac ich wprowadzenie, poniewaz - jak kazda rewolucja - niosa ze soba duze ryzyko niepowodzenia.
"No way" 10 tyś. € , to złodziejstwo i zdzierstwo. Tyle w temacie. Finansowanie tego typu imprez ze środków publicznych musi być zakazane.
„A gdyby tak na uczelniach w Polsce, a może (wizjonersko) także w innych krajach UE, powstały lub zostały zrewitalizowane centra wydawnicze, które stworzyłyby nowy, nieistniejący model biznesowy na rynku wydawnictw?„
A kto za to zapłaci ? … z jakiego powodu w ogólnym rozrachunku ma być takiej …?
Skoro jesteśmy przez ten system wykorzystywani, to czy naprawdę nie bardzo mamy inne wyjście? Anglicy mają takie powiedzenie (pan Przewłoka potwierdzi): just say no. Coś nam główki poharatało i wpadliśmy na znakomity pomysł, że jedynie publikacje są miarą jakości uczonego, więc siłą rzeczy staliśmy się niewolnikami tych, co te publikacje produkują. A gdyby tak po prostu powiedzieć 'nie'? Nikt na tym by nie stracił. Poza MDPI i Frontiers oczywiście. Oraz ich klientami.
@Profesor PAN
Mozna sprobowac powiedziec "no". Ewentualnie mozna tez powiedziec "yes, we can" odnosnie zmian w celu odejscia od obecnego systemu (bardzo dobry slogan wykorzystany przez rozne partie w przeszlosci, po obu stronach oceanu).
Anglicy moga mowic rozne rzeczy, ale ten problem z obecnym systemem publikowania oraz jego powiazan z takimi systemami, jak grantowy czy tez promocji w pracy, pozostaje nierozwiazany. To jest problem calego swiata nauki.
Wazne jest aby pamietac, ze publikacje naukowe sa ciagle bardzo waznym elementem pracy naukowcow. Tutaj nie ma zadnych watpliwosci. Otwartym natomiast pozostaje pytanie, jak je oceniac. To tutaj sa olbrzymie watpiwosci.
Warto pamietac, ze publikowanie bywa znacznie drozsze, niz pisze Pani Autorka.
Nie wiem, jakie dokladnie czasopismo jest opisane w artykule, ale jesli chodzi o samo Nature ("Nature"), to cena jest obecnie taka: "The APC to publish Gold Open Access in Nature is £8890.00/$12290.00/€10290.00".
Czyli rzeczywiscie, 10 tysiecy, ale Euro, nie PLN.
Pisze to tylko po to, aby nadac jakis kontekst temu przykladowi powyzej.
Patrząc na publikacje Pani doktor to raczej miała na myśli "Scientific Reports" ze stajni Nature. Interesujące zwłaszcza w kontekście tak dobrej oceny procesu recenzyjnego. Warto zauważyć, że sporo osób udzielających się tutaj zrównuje to czasopismo z MDPI.
"Artykuły posortowane tematycznie stanowią propozycję dla wydawnictw w ofercie special issue, po innej stawce niż detaliczna."
Mam nieodparte wrażenie, że przyzwoite+ czasopisma cierpią na nadmiar propozycji całego świata, a nie na brak chętnych do publikowania. Teoretycznie propozycja mogłaby być ciekawa dla wydawców z naukowego "trzeciego świata", gdyby nie to, że po pierwsze autorzy niekoniecznie byliby szczęśliwi widząc tam swoje nazwisko, a po drugie takie wydawnictwa raczej chcą pieniądze zdobyć, a nie się ich pozbyć.