Nowy gospodarz gmachu na Hożej może zabrać się do rozwiązywania zastanych problemów biurokratycznych na różne sposoby. Jednym z nich jest uproszczenie klasyfikacji dyscyplin, przy być może minimalnym zmniejszeniu wagi jej konsekwencji administracyjnych – pisze dr hab. Ireneusz Sadowski z Instytutu Studiów Politycznych PAN.
Zmiany w krajowej polityce naukowej są zarówno przewidywane, jak i zapowiadane. W samym środowisku naukowym, również na łamach „Forum Akademickiego”, z nową intensywnością rozgorzała debata na temat ewaluacji działalności naukowej. Nie powinno to zaskakiwać, ponieważ ewaluacja jest tematem osiowym, odkąd jednym z podstawowych założeń reformy ministra Jarosława Gowina stała się zasada rozliczalności – czyli nałożona na instytucje publiczne konieczność wykazania efektów ich funkcjonowania. Z kolei konsekwencją oceny działalności naukowej jest zarówno możliwość akademickiej „reprodukcji” (uprawnienie do nadawania stopni i tytułów), jak i szanse samego „przetrwania” (finansowanie). Jednak dyskusja ogniskuje się aktualnie na temacie ministerialnego wykazu czasopism, a tymczasem jest kilka innych istotnych, powiązanych z nim kwestii. Jedną z nich jest, pozostająca w rękach ministra właściwego ds. nauki, klasyfikacja dyscyplin i dziedzin nauki.
Obowiązująca w Polsce mocą prawa stanowionego klasyfikacja dziedzin i dyscyplin naukowych jest niejednorodna i zmienna, co w ubiegłym roku opisywał na tych łamach Piotr Kieraciński. Wskazał także problemy związane z tworzeniem zbyt wąskich dyscyplin, w szczególności kwestię prawdopodobieństwa konfliktu interesów przy recenzowaniu dorobku. Tutaj chciałbym spojrzeć na wykaz dyscyplin przede wszystkim z punktu widzenia konsekwencji dla ewaluacji działalności naukowej (a co za tym idzie – podziału subwencji), zarówno w kontekście zmian wprowadzonych przez Ministra Edukacji i Nauki Przemysława Czarnka, ale i tych, które czekają krajową naukę w nadchodzących latach.
Linie na piasku, o które łatwo się potknąć
Klasyfikacja obszarów badań naukowych jest kwestią pewnej konwencji, która z kolei stanowi wypadkową m.in. struktury paradygmatów, instytucjonalnego izomorfizmu (kompatybilność z otoczeniem), społecznej akulturacji, w tym własnej tradycji, czy po prostu środowiskowych linii demarkacyjnych. Część dzisiejszych konwencji wywodzi się ze starożytności, inne okrzepły w XIX wieku, gdy następowała instytucjonalizacja edukacji na szczeblu wyższym. Od tej pory, zarówno w kontekście globalnym, jak i krajowym, sporo energii środowisk akademickich poświęcanej jest bądź to na obronę status quo, ugruntowanie własnej pozycji i obronę granic przed „intruzami” z innych pól wiedzy (co często wybrzmiewa dziś także np. w recenzjach NCN), bądź na instytucjonalnej pracy poświęconej delimitacji i umacnianiu nowego obszaru wiedzy. Do przykładów trwającej instytucjonalizacji badań interdyscyplinarnych zalicza się przykładowo nanomedycynę i nanotechnologię.
Immanuel Wallerstein twierdził, że wiele podziałów między dyscyplinami naukowymi żyje znacznie dłużej niż ich faktyczna użyteczność (socjologia powstała do badania społeczeństw uprzemysłowionych, etnografia – ich antecedensów, a antropologia – wszystkich pozostałych). Granice między nimi miał za „linie na piasku”. Jednak choć znakiem czasów jest moda na interdyscyplinarność, w błędzie byłby ten, kto sądzi, że administracyjne klasyfikacje nie mają dziś większego znaczenia. Dobry przykład stanowi porządek naszego krajowego systemu nauki. Przypisana dyscyplina naukowa decyduje bezpośrednio o poziomie publicznego finansowania za pośrednictwem dość arbitralnie wyznaczanych współczynników kosztochłonności (już dwie zmiany zaszły w tej materii od wejścia w życie tzw. Ustawy 2.0). Wymiernie wpływa także na szansę uzyskanie wysokiej kategorii naukowej – ewaluacja prowadzona jest bowiem w ich obrębie, więc wyznacza osobne „areny” wraz zobowiązującym w nich poziomem konkurencji. Z kolei z punktu widzenia indywidualnego badacza „szyld dyscyplinowy” bywa ważny o tyle, że legitymizuje podjęte badania, warunkuje ich środowiskową recepcję, a potrafi też wpływać na szanse publikacji, cytowania czy uzyskania grantu. Interdyscyplinarność nie zawsze w tych kontekstach popłaca. Jednocześnie istniejący w Polsce system nauki traktuje przypisanie do dyscypliny dość swobodnie, przynajmniej na obecnym, wczesnym wciąż etapie jej wdrażania. Klasyfikacja dyscyplin ma więc wielorakie i duże znaczenie, a bywa kwestią swobodnego wyboru, zwłaszcza w obliczu powstawania nowych dyscyplin.
W małym stawie łatwiej zostać większą rybą
Decyzją ministra Czarnka w październiku 2022 roku przybyło w polskim systemie naukowym 9 nowych dyscyplin naukowych. Jedną z nich – ochronę dziedzictwa i konserwację zabytków – w bieżącym roku minister już wykreślił, ponieważ nie znalazły się instytucje naukowe chętne, aby prowadzić w tym obszarze postępowania awansowe. Mamy więc oto 55 dyscyplin, w tym 8 przyrodniczych i ścisłych, 10 inżynieryjnych, 4 rolnicze, 5 medycznych, jednodyscyplinową dziedzinę weterynarii, a także 9 dyscyplin humanistycznych, 3 o sztuce, 2 teologiczne, 12 społecznych, a jako osobna dziedzina i dyscyplina – nauki o rodzinie (rodzina została więc niejako wyjęta ze społeczeństwa).
W uzasadnieniu wprowadzonych w ubiegłym roku, a poprawionych już w bieżącym, zmian klasyfikacji podniesiono, że ich głównym celem jest „miarodajność ewaluacji”. Argument ma pewne uzasadnienie, ale jest obrotowy. Oczywiste jest, że nie da się rzetelnie porównać efektów działalności w obszarach badań, które różnią się zarówno charakterem efektów materialnych i społecznych, jak wzorami publikowania i cytowania. Jednak ocena przestaje być miarodajna również wówczas, gdy linie podziału kreśli się zbyt ochoczo lub w poprzek podobieństw. Jej wynik jest wówczas w zbyt dużym stopniu efektem wydzielonych administracyjnie aren, relatywnie zmniejszając znaczenie samego poziomu badań. Zdobycie mistrzostwa Polski w tenisie stanowi zwykle większe wyzwanie niż wygrana w ogólnopolskim turnieju tenisowym lekarzy. Przy całym szacunku dla zawodów branżowych – to są zupełnie odmienne poziomy rywalizacji.
W przypadku aren naukowych ilustracji problemu dostarcza przypadek prawa kanonicznego. W tej dyscyplinie ewaluacji poddano w ubiegłym roku jedynie trzy uczelnie – czyli mniej niż wynosi liczba przypisywanych kategorii. Prawdopodobieństwo, że którakolwiek z nich otrzyma kategorię C czy choćby B było znikome, ponieważ progi kategorii wyznacza się względem najwyżej sklasyfikowanych jednostek w dyscyplinie, więc przy niewielkim zróżnicowaniu poziomów nie mogło być dużej wariancji. Można było zatem domniemywać, że będą to raczej kategorie A czy B+. Ostateczne wyniki okazały się przeciętnie najlepsze pośród wszystkich nauk w Polsce: 66% jednostek dostało A+, najsłabsza – zaledwie A. Nawet jeśli wyjęcie prawa kanonicznego z dyscypliny nauk prawnych broniło się merytorycznie, to z pewnością nie przyczyniło się do zwiększenia „miarodajności” ministerialnej oceny.
Tak jak w przypadku zmian w wykazie czasopism, tak w przypadku klasyfikacji dyscyplin nie powinno się przykładać jednej miary do wszystkich decyzji o tworzeniu nowych dyscyplin. W obu przypadkach dochodziło do zmian lepiej i słabiej uzasadnionych, bardziej i mniej proceduralnie poprawnych. Wśród dodatkowych uzasadnień, które przedstawiono wraz z nową klasyfikacją, zalazły się argumenty dotyczące utrudnień w prowadzeniu współpracy międzynarodowej, rozwoju kultury, zapewnieniu bezpieczeństwa, a także rozproszenia badań (czyli argument przeciw interdyscyplinarności), zapewnienie „przestrzeni formalnej” czy tempa rozwoju młodych kadr. Przynajmniej niektóre z tych uzasadnień wydają się posiadać charakter retoryczny, ponieważ nie podano, w jaki konkretnie sposób demarkacja tych dyscyplin wpłynie na rozwiązanie poszczególnych problemów. Co więcej, powoływanie do życia biurokratycznych kategorii dyscyplinowych na bazie interdyscyplinarnych obszarów badawczych może powodować schorzenia poważniejsze, niż te, które ma leczyć. Dobrze scharakteryzował to w ubiegłym roku w swoim tekście Sylwester Czopek, pokazując m.in. że rozdrabnianie klasyfikacji wcale nie musi wspomagać kształcenia specjalistów, ale je utrudniać. Dziś wiemy, że jego hipotezę rychło potwierdziło życie – dyscyplina, o której pisał („ochrona dziedzictwa i konserwacja zabytków”), mimo że powołana na podstawie argumentacji o barierach rozwoju „kształcenia profesjonalnych kadr konserwatorskich, prowadzenia innowacyjnych badań”, nie przekonała władz któregokolwiek z polskich uniwersytetów.
Zamiast retoryki powinniśmy w akcie powołania kolejnych dyscyplin zobaczyć dokładną analizę realnej struktury naukowego obiegu wiedzy oraz tego, czy klasyfikacja jest w pełni komplementarna względem innych elementów krajowego systemu. Jako że sprawa dotyczy nauki, wielką przesadą nie jest chyba oczekiwanie odpowiedniej eksplikacji i precyzyjnego wskazania etiologii problemów. Przeciw tworzeniu nowych dyscyplin przemawiają zaś dość konkretne argumenty o nadmiernej silosowości (zmniejszanie interdyscyplinarności), dalszym rozproszeniu środków (każdy silos wymaga osobnej puli finansowania) a przede wszystkim – wątpliwej miarodajności niektórych ministerialnych kategorii naukowych. Postaram się to pokazać w sposób właściwy nauce, tj. analizując stan rzeczy w oparciu o dane, którymi samo ministerstwo opisało naukowe obiegi publikacyjne.
Obieg wiedzy a granice dyscyplin
Jak już wspomniałem, waga klasyfikacji dyscyplin leży między innymi w tym, że jest ona zwornikiem w mechanizmie dystrybucji publicznych środków na naukę i szkolnictwo wyższe. Wiąże ona poszczególne nauki, z jednej strony, z wyznaczanymi dość arbitralnie współczynnikami kosztochłonności, a z drugiej – z metodą wyznaczania kategorii naukowych, a zatem z dwoma kluczowymi parametrami algorytmów dzielących subwencje dla instytucji naukowych. System taki powinien cechować się zarówno zgodnością z priorytetami polityki naukowej państwa, jak i wewnętrzną koherencją. Zwłaszcza tę drugą możemy sprawdzić, przyglądając się temu, jak w praktyce ministerstwo definiuje substantywny zakres każdej dyscypliny. Taką sposobność, choć wycinkową, daje nam na przykład to, że tzw. Ustawa 2.0 nakazuje ministrowi przypisanie ich każdemu z czasopism naukowych zamieszczonych w sporządzanym wykazie.
Wychodzę tu z prostego założenia, które pojawia się zresztą w literaturze przedmiotu – jeśli istotnie mamy do czynienia z osobnymi dyscyplinami naukowymi, to powinny się one charakteryzować osobnymi obiegami publikacyjnymi. Ma to uzasadnienie zarówno merytoryczne, jak i proceduralne. Po pierwsze, jeśli wyniki badań przedstawicieli dwóch formalnie osobnych dyscyplin w większości przypadków poddawane są ocenie zbliżonej zakresowo populacji recenzentów, to można mieć wątpliwości, czy istotnie mamy do czynienia z rozdzielnością metodologii i paradygmatu. Po drugie zaś, jeśli część wspólna zbiorów, na jakie składają się czasopisma z dwóch dyscyplin, jest relatywnie duża w stosunku do wielkości samych tych zbiorów, wówczas podstawowe kryterium ewaluacji (efekty publikacyjne), jest z grubsza wspólne. A zatem nie powinniśmy ich oceniać osobno. Wyjęcie części jednostek ze wspólnej oceny – mimo skorelowania wskaźników za pomocą których są oceniane – stanowiłoby bowiem jedynie rodzaj administracyjnego handicapu.
Uzbrojeni w to założenie możemy przejść do empirycznej weryfikacji. Na zamieszczonych niżej dwóch wykresach przedstawiłem frekwencje czasopism w dyscyplinie oraz współczynniki korelacji dla kompletu par wśród 56 dyscyplin naukowych (czyli jeszcze przed formalną likwidacją „ochrony dziedzictwa…”). Jednostki obserwacji stanowi 34 318 czasopism zamieszczonych przez MEiN w oficjalnym wykazie wydanym w roku 2023, w znakomitej większości zagranicznych (około 95%). Przeciętna liczba dyscyplin przypisanych do jednego czasopisma wynosi ponad 5, ale aby zmniejszyć w analizie wpływ tzw. mega-journals, czasopism o szerokim wachlarzu reprezentowanych pól nauki, zastosowałem wagi odwrotnie proporcjonalne do liczby przypisanych dyscyplin (zmniejszając w ten sposób ryzyko, że zbieżność obiegów publikacyjnych zostanie zawyżona ze względu na obecność tego typu periodyków naukowych). W konsekwencji największą wagę uzyskały czasopisma jednodyscyplinowe, co w praktyce wydatnie zmniejszyło możliwe zachodzenie na siebie dyscyplin (ową nieco konserwatywną operacjonalizację warto mieć na względzie czytając wyniki).
Mamy tu zatem wizualizację dwóch istotnych informacji o administracyjnie zdefiniowanych obiegach publikacyjnych: ich wielkość i stopień zachodzenia na siebie. Ten drugi wyraża się w korelacji zmiennych binarnych, którą można interpretować w stosunkowo prosty sposób – im ciemniejszy jest kwadrat na przecięciu dwóch dyscyplin, tym bardziej pokrywają się ich obiegi publikacyjne (współczynniki powyżej 0,7 były względnie rzadkie i oznaczały bardzo daleko idącą zbieżność, a korelacja ujemna pojawiała się tylko tam, gdzie część wspólna dwóch zbiorów była śladowa względem ich łącznej wielkości). Dyscypliny zostały prowizorycznie uporządkowane pod względem podobieństwa, choć nie należy ulegać złudzeniu ich skalowalności wzdłuż przekątnej – w istocie tworzą bardziej złożoną „mapę” powiązań. Świadczą o tym choćby odległe od przekątnej „błękitne wyspy”. Tym niemniej łatwo dostrzec kilka wyraźnych „klastrów”, które tworzą choćby nauki medyczne, a osobno także niektóre inżynierie, zaś większy i dość luźny – konglomerat nauk społecznych, humanistycznych, teologicznych i o sztuce. Stosunkowo autonomiczny obieg ma matematyka, choć krzyżuje się on nieznacznie z informatyką. Nieco podobnie przedstawia się sytuacja trio: polonistyki, literaturoznawstwa oraz językoznawstwa – o umiarkowanych powiązaniach wewnętrznych, a z zupełnie słabymi na zewnątrz. Warto tej strukturze przyjrzeć się bliżej, aby dostrzec niektóre znaczące wzory.
Problem braku dyscypliny
Zacznijmy od informatyki. Spośród przypisanych do niej 1855 czasopism, aż 1637 to czasopisma należące także do informatyki technicznej i telekomunikacji (dalej nazwy dyscyplin będę skracał). Tak duży zbiór wspólny sugeruje, że w istocie informatyka jest częścią szerszej dyscypliny – informatyki i telekomunikacji. Jednak tutaj należy podnieść okoliczność dodatkową, otóż informatyka techniczna ma wyraźnie wyższe współczynniki kosztochłonności kształcenia i badań. Zapewne jest tak ze względu na większą zależność od sprzętu, jednak nie sposób nie zauważyć, że granica między nimi częściowo pokrywa się z typami uczelni – informatyka „bezprzymiotnikowa” nie występuje na żadnej politechnice. Wybór pomiędzy tymi dyscyplinami jest w istocie głównie wyborem areny rywalizacji i pozwala jednostkom strategicznie wybrać arenę mniejszą, z mniejszą pulą nagród (informatyka), lub też większą, gdzie nagrody są wyższe (wyższa kosztochłonność informatyki technicznej). Dopóki są chętni do starań o bycie większą rybą w mniejszym stawie, dopóty ten podział może być przez ministerstwo utrzymywany. Ostatnia ewaluacja, w której było mało przegranych, może jednak zmienić kalkulację grupy 11 jednostek informatycznych nie-technicznych. Niski mnożnik z kategorii naukowej może być kompensowany wyższym z kosztochłonności. Klasyfikacja każe więc niektórym dziekanom i dyrektorom stawać w roli gracza w ruletkę – lepiej obstawić kolor czy numer?
W „klastrze” inżynierii uwagę zwraca silne powiązanie inżynierii materiałowej i mechanicznej. Dyscypliny posiadają jednakową kosztochłonność, więc w tym wypadku ministerstwo pozwoliło, aby pole kształtowało się bardziej merytorycznie. Na 2815 czasopism zaliczonych do inżynierii materiałowej, 1842 wpisanych jest też do mechanicznej. Jednak prawie tysiąc osobnych periodyków to z pewnością duży zakres rozdzielności. Większe wątpliwości można mieć wobec wydzielenia inżynierii chemicznej, która 1057 czasopism ze swoich 1458 dzieli z chemią. Największe budzi zaś inżynieria bezpieczeństwa, należąca do dyscyplin powołanych w ubiegłym roku. Jej obieg publikacyjny jest skorelowany z obiema informatykami, ale ponadto jest niewielki – to zaledwie 436 czasopism. Wpisane implicite w wykaz czasopism granice tej dyscypliny wskazują, że jest to w istocie interdyscyplinarne pole badawcze łączące informatykę techniczną z naukami o bezpieczeństwie. Pozwoli ono części badaczy z nauk o bezpieczeństwie na migrację ku polu o znacznie większej kosztochłonności.
Dwa inne skromne zakresowo obiegi publikacyjne dotyczą polonistyki i astronomii. Pierwszej przypisano 349 czasopism, wśród których 231 należy też do literaturoznawstwa. Polonistyka nie była jeszcze ewaluowana, ale nie różni się ona zadekretowaną kosztochłonnością od literaturoznawstwa czy językoznawstwa, a szanse na publikacje zagraniczne może mieć istotnie mniejsze. Dlatego w tym wypadku linia demarkacji wydaje się znacznie lepiej uzasadniona. Z kolei astronomia dzieli 465 spośród swoich 596 czasopism z fizyką. W tym ostatnim przypadku mamy sytuację nieco odwrotną niż w informatyce – astronomia stanowi małą arenę o wysokiej konkurencji, więc to fizyce, przeciętnie słabszej w kryterium I, ale posiadającej nieco wyższą kosztochłonność kształcenia, może bardziej zależeć na tej separacji. Są tu podstawy, aby domniemywać, że niektóre jednostki astronomiczne mogą w przyszłości uznać za racjonalną zmianę szyldu na „fizykę kosmosu” (chyba, że ministerstwo wcześniej wyrówna współczynniki kosztochłonności, zapobiegając pokusie).
Silnie powiązany wewnętrznie wydaje się też „klaster” medyczny. Korelacje są tu najwyższe, ale największy też rozmiar obiegu publikacyjnego. Przykładowo biologia medyczna dzieli aż 9029 spośród swoich 10 951 czasopism z biotechnologią (82%). Jednocześnie pierwsza ma wyższą kosztochłonność kształcenia, a druga – wyższą kosztochłonność badań. Czyli w ubiegłym roku ministerstwo stworzyło niejako separację funkcjonalną, a nie merytoryczną – jedni mają badać, drudzy uczyć. Biologia medyczna pokrywa się także w 67% z inżynierią biomedyczną, więc tutaj także granica nie jest zupełnie jednoznaczna. Z kolei nauki o zdrowiu pokrywają się obiegiem czasopism w 82% z medycyną. Ze współczynników kosztochłonności wynika, że badania opłaca się robić zdecydowanie bardziej w drugiej z nich, ale różnica w przypadku kształcenia jest już mniejsza, więc znów mamy częściowo do czynienia z separacją funkcjonalną. Oddzielenie tych dyscyplin uzasadnia przede wszystkim dalsza, dobrze zdefiniowana ścieżka profesji. W obszarze pokrewnym, ale zajmującym się zdrowiem pozostałych istot żywych, rzuca się z kolei w oczy, że zootechnika i rybactwo to w 71% obieg weterynarii. Nawet jeśli uznać je za osobne dyscypliny, to prawie na pewno nie widać tu dostatecznego uzasadnienia, aby traktować je jako elementy osobnych dziedzin.
Wyraźnie odrębną domenę tworzą dyscypliny, kierujące szkiełko i oko na działalność człowieka i sens jego egzystencji. Jednak nawet wśród nich są takie, które tworzą pewne „pomosty” z naukami przyrodniczymi i inżynieryjnymi. Należy do nich geografia społeczno-ekonomiczna. Łączy ją w istocie większa liczba wspólnych czasopism z architekturą, niż z ekonomią. Obie są zresztą relatywnie izolowane względem swoich dziedzin. Podobna jest sytuacja psychologii, której pewien zakres obiegu wiedzy pokrywa się z naukami medycznymi, a inny z naukami społecznymi i humanistycznymi. Dochodzimy tu także do pewnej ciekawostki – największą zbieżność zakresów obserwujemy między psychologią a naukami o rodzinie (której obieg zawiera aż 82% czasopism psychologicznych!). Ktoś pomyślałby może, że ma to istotnie substantywne uzasadnienie, gdyby nie fakt, że zdecydowaną większość swojego rozległego obiegu czasopiśmienniczego nauki o rodzinie dzielą ze stosunkami międzynarodowymi (sic!).
Widzimy tu, że nowe dyscypliny tworzono w zeszłym roku siłą samego natchnienia, a prawidłowości dotyczące obiegów wiedzy doprowadziły do paradoksów, gdy trzeba je było ucieleśnić w zbiorze korespondujących ze sobą ministerialnych klasyfikacji. Obie nowe dyscypliny – stosunki międzynarodowe i nauki o rodzinie– pozbawione są klarownych, merytorycznych granic, więc z konieczności „rozlały się” po innych obiegach naukowych. Śmiem twierdzić, że przypisanie każdej z nich większej liczby czasopism niż medycynie zaświadcza właśnie o tym, a nie o zaawansowanym rozwoju badań (w obu przypadkach jest to ponad 10 tys. tytułów, do stosunków międzynarodowych przypisano takie tytuły jak Journal of Fluorescence czy Biology of Sex Differences). Podobnie zresztą jak fakt, że do nauk o polityce, której działem były do niedawna stosunki międzynarodowe, przypisano pięciokrotnie mniej czasopism. Jest to dość ewidentna gra klasyfikacją, u której podstaw leży co innego niż „miarodajność ewaluacji”. Zauważmy przy tym, że stosunkom międzynarodowym nadano współczynnik kosztochłonności badań wyższy niż naukom o polityce. To kolejny paradoks – kontakty zagraniczne są bowiem ważne w obu obszarach, lecz ich koszt blednie w zestawieniu z kosztami badań empirycznych (takich jak sondaże na temat zachowań wyborczych), a te prowadzone są raczej w „politologii właściwej”, niż stosunkach międzynarodowych.
Nieco podobnym, szerokim gestem klasyfikowano czasopisma do nauk biblijnych. Do tej nowej dyscypliny przypisanych zostało aż 99% czasopism z zakresu teologii. Obieg czasopiśmienniczy nauk biblijnych uzupełniono głównie o czasopisma z zakresu filozofii oraz nauk o kulturze i religii. Nie bardzo przy tym wiadomo dlaczego prawo kanoniczne znajduje się w obszarze nauk społecznych, skoro w największych stopniu pokrywa się obiegiem z teologią (a nie z prawem). Z powyżej opisanych prawidłowości wynika, że określenie „brak dyscypliny” w mniejszym stopniu opisuje substantywny problem podziału nauk, a w większym charakteryzuje sposób, w jaki tworzono ich biurokratyczną klasyfikację.
Luźny gorset a problemy tożsamości
Klasyfikacja dyscyplin jest biurokratycznym narzędziem, które w założeniu służy nie tyle budowaniu indywidualnej tożsamości badacza i zbiorowej tożsamości środowiska, co odpowiedniej dystrybucji środków (przez kosztochłonność i wyznaczanie aren ewaluacji) i określaniu istotnych warunków naukowej reprodukcji (kwestia uprawnień do nadawania stopni oraz określenie zbiorowości recenzentów w postępowaniach awansowych). Pamiętajmy jednocześnie, że ustawodawca ustanowił względnie liberalne zasady przekraczania granic dyscyplin, co miało w szczególności wspierać interdyscyplinarność (ostatecznie zrezygnowano m.in. z zapisu o limicie uwzględnianych publikacji spoza dyscypliny). Każdy badacz ma swobodny wybór dokąd pośle swój manuskrypt, może też aktem woli wskazać dwie dyscypliny, a następnie co dwa lata je zmieniać. Również całe wydziały mogą dokonywać przekształceń kierunków kształcenia i badań – otwierać jedne, zamykać drugie, łączyć je i dzielić. Wszystko to sprawia, że gorset biurokratycznej klasyfikacji jest dość luźny – co z punktu widzenia meritum jest rozwiązaniem właściwym. Jednak próby nierównego zacieśniania tego gorsetu, redukowania obszarów interdyscyplinarności poprzez przedzierzganie ich w dyscypliny, jest nie tylko zbędne, ale i szkodliwe. Takie użycie gorsetu może prowadzić do wad postawy.
Tożsamości badacza nie powinien definiować zakreślony administracyjnie podział, ponieważ redukuje on obszary, gdzie często dochodzi do owocnego łączenia ujęć, teorii i metodologii. Lobbujący za wydzieleniem nowych dyscyplin czasem zdają się o tym zapominać. Tożsamość badacza powinien określać raczej cel i charakter badań, zaś formalna klasyfikacja dyscyplin powinna być drugoplanowa, a więc ogólna i stosunkowo luźna. Uszczegóławianie administracyjnego katalogu nauk prowadzi w istocie do tego, że sama klasyfikacja nabiera coraz większego praktycznego znaczenia, czasem wręcz wysuwa się na plan pierwszy. Naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że ministerialna lista dyscyplin naukowych stała się w ostatnim czasie po prostu narzędziem promowania interesów środowiskowych – prowadzi między innymi do sterowania rozmiarem aren konkurencji o środki, hermetyzowania środowisk, zawężania grona oceniającego w postępowaniach awansowych.
Kiedy w ubiegłym roku minister Czarnek zadekretował wprowadzenie nowych dyscyplin, duża część środowiska naukowego wzruszyła ramionami. Niektórych obszarów nauki w ogóle to nie dotknęło, a niekiedy ucieszono się nawet, że spod „wspólnego dachu” jednej dyscypliny wyprowadzili się nieco egzotyczni „sąsiedzi”. Mało kto, może poza kadrami zarządzającymi jednostek naukowych, w pełni uświadamiał sobie finansowe konsekwencje „mnożenia przez podział”. Otóż kształt klasyfikacji wpływa zarówno na dystrybucję subwencji, jak i na dodatkowe strumienie finansowania, mające swoje źródło w ministerstwie (np. stypendia). Dzieje się tak w konsekwencji wzrostu ogólnej liczby jednostek o wysokich kategoriach naukowych (więcej osobnych aren, w których łatwiej wygrywać), niejasnych przesłanek przy ustalaniu kosztochłonności, a także generalnej konieczności finansowego wsparcia badań w każdej z dostrzeganych mocą prawa dyscyplin. Co ciekawe, redystrybucja nie jest szczególnie odczuwana w ramach tej samej dziedziny, ale stanowi o względnym ubytku finansowym wszystkich dyscyplin pospołu. Zatem prawnicy w zaniedbywalnym stopniu odczuli ubytek swojej „porcji” subwencji w związku z oddzieleniem się prawa kanonicznego. Wyższy rachunek za prowadzone w tym poletku badania na światowym poziomie (66% jednostek z A+) płaci cała krajowa nauka. Z tym, że tę dyscyplinę cechuje niski współczynnik kosztochłonności – efekt nasila się tam, gdzie jest on wyższy.
Gordyjski węzeł klasyfikacji
Tak jak pisałem wcześniej – niektóre podziały dyscyplinowe, również te nowe, bronią się w świetle określonych kierunków polityki naukowej państwa oraz przesłanek merytorycznych, ale z całą pewnością nie wszystkie. Nowy gospodarz gmachu na Hożej może zabrać się do rozwiązywania zastanych problemów biurokratycznych na różne sposoby. Jednym z nich jest uproszczenie klasyfikacji, przy być może minimalnym zmniejszeniu wagi jej konsekwencji administracyjnych. Już dziś kierunek studiów może zostać przypisany do wielu dyscyplin, a na dyplomie większe znaczenie powinny mieć raczej profil i dziedzina. Z kolei każdy naukowiec może zadeklarować prowadzenie badań w dwóch dyscyplinach, co ma wpływ jedynie na ewaluację jednostki i podział subwencji, nie na jego indywidualne funkcjonowanie. Można by nawet pozwolić na wpisywanie większej liczby dyscyplin, chociaż wówczas potrzebne byłoby równoległe rozluźnienie zapisów na temat tzw. slotów (udziałów autorskich) i nie jest to tak naprawdę potrzebne, dopóki nie ogranicza możliwości prowadzenia badań.
Kluczowym problemem pozostaje ewaluacja i dbałość o jej miarodajny charakter. Jest dość oczywiste, że gdyby dziś wrzucić do jednej grupy oceny psychologów i pedagogów, wyniki ministerialnej oceny rozwarstwiłyby się jak mieszanka wody z olejem. W dyscyplinach tych panują obecnie odmienne wzory badań i publikacji, a ich połączenie nie doprowadzi do natychmiastowej zmiany paradygmatu, ale raczej do poczucia krzywdy i protestów. Nie można też jednak udawać, że każde porównanie między dyscyplinami jest jak wspólna ocena poematu i parowozu. Na zamieszczonym powyżej wykresie pokazuję, że w wielu przypadkach obiegi wiedzy czy populacje możliwych recenzentów są często zakresowo zbliżone. Nie ma jednocześnie potrzeby – tak jak się to dzieje obecnie – aby to na uczelni spoczywał obowiązek dostosowania wewnętrznej struktury organizacyjnej i badawczej do dość labilnej ministerialnej klasyfikacji. Nie ma bowiem potrzeby, aby w ewaluacji stosowana była de iure i de facto zasada „izolowanych aren”.
Przyznanie kategorii naukowej odbywa się na podstawie porównania wyniku z wartością referencyjną, którą wyznacza Komisja Ewaluacji Nauki (to zagadnienie wymaga zresztą osobnego omówienia). Skoro da się pokazać, że dyscypliny zachodzą na siebie zakresowo w większym bądź mniejszym stopniu, fakt ten powinien mieć odwzorowanie właśnie w sposobie wyznaczania jednostki referencyjnej. Tak się zresztą działo w poprzednich edycjach ministerialnej oceny, kiedy ustalano progi punktowe jako średnią ważoną progu w grupie wspólnej oceny oraz w całej dziedzinie. Jednak i to jest pewne uproszczenie. Nic nie stoi bowiem na przeszkodzie, aby wartości referencyjne były wyznaczane jako średnie ważone, gdzie waga określana byłaby na podstawie stopnia, w jakim pokrywają się obiegi naukowe. To zdejmowałoby szereg strategicznych decyzji z samych jednostek naukowych, a tylko nieznacznie komplikowało pracę po stronie ciał wyznaczonych do przeprowadzenia ewaluacji. Z tym, że o wagach powinny decydować ściśle zoperacjonalizowane, transparentne miary, a nie tzw. reguła kciuka.
W każdym przypadku, po określeniu osobnych progów „wewnątrz areny”, należałoby z uwzględnieniem ich wielkości (liczby jednostek w dyscyplinie) wyznaczyć np. od 1 do 5 „najbliższych sąsiadów” danej dyscypliny, a także średni próg w dziedzinie, aby ostatecznie określić od 3 do 7 wag. Te ostatecznie decydowałyby o wymogach, stawianych przed danym środowiskiem naukowym (co zresztą byłoby niekiedy bardziej trafne niż stosowane obecnie wyznaczanie pozycji międzynarodowej dyscypliny na podstawie Scopusa czy WoS – obie procedury powinny się uzupełniać). Przy odrobinie dobrej woli, taki względnie odporny na manipulacje algorytm łatwo dałoby się zapisać w rozporządzeniu ewaluacyjnym. Zmniejszyłoby to administracyjne znaczenie konwencji pojęciowej, jaką stanowi klasyfikacja dyscyplin nauki, zdejmując tym samym część wytwarzanej przez nią „pokusy lobbingowej”. Wymaga to wprawdzie równoczesnego zapewnienia, aby wykaz czasopism pozostawał w większej koherencji z klasyfikacją dyscyplin, ale to ćwiczenie i tak należy wykonać dla uporządkowania splątanych kryteriów i uczynienia ewaluacji bardziej trafną. Drugą istotną dla tej materii, ale jednak odrębną kwestią pozostaje wyznaczanie współczynników kosztochłonności. Ale to rzecz na osobne omówienie.
dr hab. Ireneusz Sadowski, prof. Instytutu Studiów Politycznych PAN, socjolog
specjalizuje się w badaniach nad strukturą społeczną,
instytucjami publicznymi oraz wzajemnymi relacjami tych dwóch sfer
Zakresy dyscyplin i interakcje między nimi to ciekawy (i ważny) temat. Ale przypisania czasopism na wykazie ministerialnym różnią się w zasadniczy sposób od rzeczywistego obiegu naukowego w danej dyscyplinie. Patrząc i ogólnie (kilkanaście tysięcy czasopism w dyscyplinach mających kilkaset, czasem ledwie ok. 200, reprezentantów?!), i szczegółowo (wiele bardzo dziwnych przypisań, bez żadnego sensu), widać, że zrobiono to niezbyt dokładnie, czasem po prostu błędnie.
Gdyby tę analizę zrobić tylko na zbiorze czasopism faktycznie wykorzystanych w ostatniej ewaluacji nauki, to wtedy wyniki nabrałyby o wiele większej wagi. Można by ich wtedy użyć do udoskonalenia takiej klasyfikacji (obecnie jest ona dość arbitralna).
Zgadzam się - uważam, że najpierw trzeba zrobić porządek z tym przypisaniem (i tak wymaga go ustawa), a później trzeba analizę ponowić. Sądzę jednak, że większość wniosków utrzyma się, ponieważ MEiN zdecydowaną większość przyporządkowań do dyscyplin wziął z baz bibliograficznych (a te bezpośrednio lub pośrednio biorą pod uwagę deklaracje samych redakcji/wydawców).
Wydaje mi się, że w ostatniej ewaluacji kwestia związku ewaluacji z algorytmem podziału subwencji (podkreślana w artykule) miała marginalne znaczenie, niestety. Po części wynika to z dużej odległości skutku od przyczyny (i małego przekonania, że taki związek zajdzie; nie bez racji zresztą: ten związek jest dość słaby, np. po ewaluacji można przefarbować się na inną dyscyplinę), po części z tego, że przez bodaj trzy lata algorytm został zawieszony (jakoby z powodu covidu), a po części z tego, że .dominującą rolę pełniła jednak kwestia uprawnień akademickich.
Spore znaczenie miała i ma konstrukcja składu RDN, bo bardzo nierozsądnym rozwiązaniem jest zasada tej samej liczby 3 osób w RDN dla każdej dyscypliny (mała dyscyplina od razu osiąga przyjemną autonomię w tym zakresie, a w ramach dużej dyscypliny zapewne nawet nie będzie miała swego reprezentanta). Nawet sam nakład pracy członków RDN jest nieporównywalny dla dyscypliny z paroma tysiącami osób, i dyscypliny, gdzie jest osób kilkaset, lub mniej.
Polemizowałbym też z wieloma tezami szczegółowymi (np. rozważania o informatykach, gdzie przecież próg kategorii A w K1 dla informatyki technicznej był zdecydowanie niższy niż dla informatyki, i to było dość łatwe do przewidzenia; czy relacja między fizyką i astronomią; albo: dwa A+ dla prawa kanonicznego nie będzie miało znaczenia finansowego, ale np. 16 (sic!) kategorii A+ dla kosztochłonnej chemii, na 35 ewaluowanych dość dużych jednostek! - zapewne tak, itp.).
Jeśli chodzi o sprawę współczynników kosztochłonności, to znaczenie (i to duże) ma głownie jedna kwestia: relacja przychodów i płac pomiędzy uniwersytetami, a politechnikami i tego typu uczelniami. Zapewne takie przesunięcie jest zrobione świadomie, bo nie widzę innej racji dla ustanowienia współczynników kosztochłonności wagami dla kadry naukowej (logicznie kosztochłonność badań powinna się wiązać bardziej z nakładami na aparaturę niż z poziomem płac). Notabene, w ramach uczelni nie ma związku między tymi współczynnikami, a poziomem płac wewnątrz. Ale średnia kosztochłonność kadry uczelnianej mocno rzutuje na subwencję uczelni i jej wewnętrzny poziom płac.
Zamrożenie subwencji unieważniało wpływ poprzedniej ewaluacji - sprzed reformy - ale obecnie algorytm finansowania jest odmrożony i bierze pod uwagę nowe kategorie naukowe. Wprawdzie przejściowo zawężony został \"tunel\" wzrostów i spadków subwencji, ale w myśl istniejących dziś przepisów powróci on do dotychczasowej szerokości (chyba, że zmienią się rozporządzenia).
W sprawie RDN zgoda, ale to jest osobny kontekst - inny niż ewaluacja (poruszany zresztą wcześniej w FA).
Uwaga nt. informatyki w istocie wspiera tezę, że informatyka \"bezprzymiotnikowa\" ma ustawiony względnie silny bodziec by przedzierzgnąć się w \"przymiotnikową\", co stanowi konstrukcyjną wadę systemu. W astronomii progi z kolei wyższe w K1 niż w bardziej kosztochłonnej fizyce, czyż nie? W podanym przez Pana kontraście między prawem kanonicznym i chemią też nie widzę rozbieżności - cytuję: \"Z tym, że tę dyscyplinę cechuje niski współczynnik kosztochłonności – efekt nasila się tam, gdzie jest on wyższy.\" Więc tu też chyba nie ma w istocie polemiki?
Temat współczynników kosztochłonności nie zmieścił się w tym i tak obszernym już tekście. Zachęcam, aby przesłał Pan FA szczegółowy tekst na ten temat - z przyjemnością go przeczytam. Zwracam jednocześnie uwagę, że MEiN wyprodukowało swego czasu analizę, która miała uzasadnić dalsze zwiększanie rozpiętości współczynników kosztochłonności kwestiami aparaturowymi. Wyniki pokazywały jednak, że najsilniejsze korelacje dotyczyły funduszu płac, a nie aparatury. Można rzecz jasna o tym dyskutować (w kontekście np. popytu/podaży umiejętności), ale tam w istocie także litera uzasadnienia rozjeżdżała się z praktyką podziału środków.
Z faktami nie polemizuję. Inaczej widzę związki przyczynowo-skutkowe.
Na przykład: pisze Pan "astronomia stanowi małą arenę o wysokiej konkurencji, więc to fizyce, przeciętnie słabszej w kryterium I, ale posiadającej nieco wyższą kosztochłonność kształcenia, może bardziej zależeć na tej separacji". A separację wywalczyli sobie astronomowie, fizycy przyjęli ten rozwód bez entuzjazmu. Owszem, astronomia może mieć tendencje do powrotu na łono fizyki tu i ówdzie, ale nie z powodu kosztochłonności (ciekaw jestem, czy w ogóle ktokolwiek z nich o tym pamięta), ale raczej trudności samodzielnej egzystencji (studentów jeszcze mniej niż fizyka, a będąc publikacyjnie mocni astronomowie są ozdobą każdego wydziału fizyki). Możliwe, że rektorzy powinni naciskać na takie połączenie z uwagi na argument kosztochłonności. Nie wiem, czy to robią.
Pisze Pan "arenę mniejszą, z mniejszą pulą nagród (informatyka), lub też większą, gdzie nagrody są wyższe (wyższa kosztochłonność informatyki technicznej). Dopóki są chętni do starań o bycie większą rybą w mniejszym stawie, dopóty ten podział może być przez ministerstwo utrzymywany". Otóż większe ryby skupiły się w "Informatyce" (na drugim terenie też by sobie poradziły), a ich przewaga nas resztą była gigantyczna, ten stawik jest bardzo trudny. Słabsi powinni przejść do technicznej. Dlaczego tego nie zrobili od razu? Nie wiem, chyba po prostu tradycja (podział uniwersytet/politechnika?)., a może kwestia uprawnień czy kierunku studiów?
Być może nie wszystkie Pana wywody w pełni zrozumiałem. Na pewno zgodzę się z tym, że dyscyplin jest za dużo, są czasem zbyt podobne. Z drugiej strony nie podoba mi się ocena abstrakcyjnej dyscypliny wygenerowanej przez jakoby spontaniczne deklaracje pracowników. Wolę to, co było (ocena realnych jednostek), ale traktowanego bardziej poważnie (żadnych jednoosobowych GWO, N=2, czy innych dziwnych pomysłów tego typu), czyli ocenę jednostek w miarę jednorodnych o liczebności 12+ (z wyższym limitem dla A, 18+? a jeszcze wyższym dla A+, 24+? będzie motywacja do większej kumulacji, mniej kombinowania). Jednostka (a nie pracownicy) deklaruje dyscyplinę, co podlegałoby weryfikacji przez KEN. Czystość dyscyplinowa raczej częściowa (90%?), jakiś procent dorobku (10%?) mógłby być domieszką z boku, aby nie wykluczać elementów interdyscyplinarności czy wielodyscyplinowości.
Współczynniki kosztochłonności zaś to wybitnie niemerytoryczny temat, niestety. Na początek warto zacząć od współczynników dla kierunków studiów, bo to prostsze: wystarczy powiązać je z SSR (duża kosztochłonnosć - mały dopuszczalny SSR) i problem rywalizacji o wysoki współczynnik zniknie (bo mały SSR nie będzie zachętą). Zapewne wymuszenie jakiegoś znacznego odsetka zakupów aparaturowych z subwencji przy wysokiej kosztochłonności - ostudziłoby zapał do jej sztucznego zawyżania :)
Oczywiście ta liczebność 12+, czy 24+, to powinna być średnia za 4 lata, a nie (jak teraz) stan na ostatni dzień ostatniego grudnia (czyli w praktyce mogła być ewaluowana dyscyplina z średnim N poniżej 3). Takie wpadki i paradoksy są wręcz wyjątkowo liczne w minionej ewaluacji. O wiele więcej zależało od kombinacji i "optymalizacji" niż od dorobku.. Notabene, w informatyce stosowanej w K1 nie dominowało ani AGH, ani PW czy PWr, w ogóle - żadna politechnika. Na czele były dwie uczelnie niepubliczne, o których istnieniu dowiedziałem się dopiero z okazji tego faktu. Swoją drogą - fajna promocja :)
To są bardzo dobre uwagi. Naprawdę namawiam do napisania tekstu, który wykładałby to w sposób systematyczny.
Pozdrowienia!
Pytanie: jaka jest podstawa prawna procedury przypisania dyscyplin do czasopism naukowych w wykazie lipcowym MEiN. z 2023 roku? Czy w tej sprawie pytano redaktorów o wyrażenie woli? W przypadku czasopisma, którym kieruję, podjęto autorytatywne decyzje o wielodyscyplinowości, w niektórych przypadkach zupełnie nieprzystające do profilu periodyku.
Apel do Pana Ministra
Wobec zapowiedzi Pana Ministra Dariusza Wieczorka odnośnie do zmiany Listy Czasopism w „ciągu kilku godzin” zdecydowanie sprzeciwiam się powrotowi do punktacji czasopism naukowych z tzw. Pierwszej Listy Gowina, która zniszczyła prestiż wielu polskich czasopism w zamian powodując wydawanie około 170 mln zł na publikacje w drapieżnych czasopismach zagranicznych, gdzie publikowane jest wszystko za co się słono zapłaci. Są obecnie dyscypliny na niektórych uczelniach w Polsce, które mają kategorię A tylko dzięki takim publikacjom (MDPI, IBIMA, ERSJ itp.) mimo znacznie lepszego procesu recenzyjnego w czasopismach w Polsce. Osobiście sama mam publikacje w najlepszych czasopismach naukowych na świecie (bezpłatne). Jednak uważam, że muszą pozostać dowartościowane polskie czasopisma, gdyż ich poziom jest znacznie wyższy niż tych, w których z baz Web of Science i Scopus publikowało wielu polskich naukowców, a uczelnie to finansowały – właśnie w tych drapieżnych. Obecnie polskie czasopisma też publikują w języku angielskim. Wejście polskiego czasopisma do baz międzynarodowych często oznacza, że znaczna część autorów publikujących w czasopiśmie musi być z zagranicy. W rezultacie publikują one słabe artykuły osób z Indii etc. by spełnić wskaźnik umiędzynarodowienia z tych baz, odrzucając na wejściu (nie biorąc nawet do recenzji) artykułów polskich autorów. Tak nie może być. Muszą pozostać docenione czasopisma polskie, a czasopisma niedrapieżne zagraniczne powinny dostać wysoką punktację (wszystkie na 140-200 punktów). W najlepszych czasopismach na świecie publikuje zaledwie garstka wszystkich naukowców na świecie, gdyż tak trudno jest tam się dostać, a proces recenzyjny i publikacyjny trwa co najmniej 1 rok, a często kilka lat. Pierwsza Lista Gowina wymagała więc faktycznie by każdy naukowiec w Polsce był „Miss Polonią”, co doprowadziło do patologicznego zachowania w postaci wykupywania drogich artkułów w drapieżnych czasopismach czy na konferencjach IT, gdzie jak się zapłaci to wszystkie artykuły przechodzą. Lepiej już rozwinąć polskie dobre czasopisma przez ich dowartościowanie i skierowanie tam dobrych artykułów. Przykładowo jeden z moich artykułów opublikowany w REME – czasopiśmie Politechniki Gdańskiej, gdy nie miało jeszcze ono żadnych punktów jest cytowany ponad 20 razy, w większości przez autorów zagranicznych (artykuł w j. angielskim) i jest to więcej niż w przypadku mojego artykułu w jednym z trzech najlepszych czasopism na świecie w dziedzinie rozwoju regionalnego (Regional Studies - około 10 cytowań). Pokazuje to, że polskie czasopisma też są czytane w czym pomagają bazy, w których autorzy zamieszczają swoje artykuły jak Research Gate. Niemożliwe jest też by przy niskich wynagrodzeniach na uczelniach wymagać od naukowców polskich pisania na poziomie 1% najlepszych naukowców na świecie, czyli publikowania w najlepszych niedrapieżnych czasopismach. Wszędzie na świecie tam publikuje garstka, a u nas wymagano tego od wszystkich pracowników badawczo-dydaktycznych, co doprowadziło do zakupu drapieżnych publikacji. Reforma Gowina też nie spowodowała wyższych a często niższe wynagrodzenia osób skupionych na badaniach, gdyż np. starali się oni o upust godzin, przez co nie mogli mieć nadgodzin, a ich pensja była taka sama jak pozostałych. Czas w końcu dostosować wymagania do wynagrodzeń! Ponadto kolejna zmiana punktacji w trakcie ewaluacji będzie kolejnym psującym system działaniem.
Prof. dr hab. Elżbieta Wojnicka-Sycz
Przede wszystkim wykaz czasopism punktowanych (CP) powinien zostać opracowany na podstawie znanych i klarownych zasad czy reguł z przydzieleniem czasopismom właściwych dyscyplin (w przypadku nauk technicznych wystarczy opracować rankingi oszacowane przez algorytm uwzględniający kilka najważniejszych wskaźników takich jak np. IF czy SNIP). Uważam, że efektem w ten sposób opracowanej listy CP będzie duży spadek publikacji w czasopismach OA np. "ze stajni MDPI" (przynajmniej w mojej dyscyplinie ITiT). Żadnych ocen eksperckich czyli ""kolesiostwa" z czym mamy do czynienia w aktualnie jeszcze obowiązującej (i oby jak najkrócej) liście CP. Poza systemowe "wyróżnianie" polskich czasopism to poletko do dużych nadużyć. Jeżeli dane czasopismo nie legitymuje się "dobrymi" parametrami to na jakiej podstawie można je promować - na podstawie opinii jakiegoś "zaprzyjaźnionego" eksperta? Zapewne większość edytorów w PL uważa swoje czasopisma za dobre czy też bardzo dobre. W efekcie na aktualnej liście CP mamy "mega kwiatki" w postaci czasopism, które zasługują na co najwyżej na 20 pkt. a otrzymały po 140-200 pkt.! Oczywiście taki stan oburza tylko część środowiska, część która nie zyskała na takim zabiegu. Podmioty wydające "wypromowane" czasopisma "jakoś" nie protestują ... jednak co prawda oblana lukrem czerstwa bułka może wyglądać na smacznego pączka jednak to dalej będzie czerstwa bułka, na konsumpcji której można połamać sobie zęby ...
W punkt
Według Scopusa 41 cytowań 35 prac ? Proszę Pani...
Gdzie jest tekst kt był jeszcze 10 min wcześniej o punktacji czasopism?
Podwyższona punktacja w polskich czasopismach miała na celu zmniejszenie ilości środków za druk art za granicą. Duży proc. polskich uczonych w ten sposób kupiło punkty. Utrzymujemy za pieniądze polskiego podatnika redakcję wielu czasopis za granicą. Teraz wysoka punktacja jest przypisana do czasopism wiodących dla dyscyplin z nadzieją że polscy uczeni, choćby aby wypełnić sloty zechcą w nich drukować. Od redakcji, systemu recenzji zależy poziom. Możliwe są pomyłki. Na liście jest 34 tys czasopism.. wszystkie polskie czasopisma przeszły metamorfozę. W ciągu ostatnich 5 lat udało się zrobić wiele dobrego. Nie należy łączyć licznych czasopism z wysoką punktacja z pomyłkami typu Wapno, Cement czy czasopismami znajomych (Pedagogika Katolicka). Trzeba inaczej oceniać czasopisma humanistyczne, artystyczne, niszowe regionalne a inaczej z nauk stosowanych -
Kwestia nadmiernych opłat za publikacje może być rozwiązana bezpośrednio. Wystarczy wyznaczyć górny limit (10%, 5%?) dla publikacji płatnych w zbiorze 3N artykułów przedkładanych do ewaluacji. Wprawdzie byłoby to wbrew obowiązującemu trendowi "otwartej nauki", ale czy Polska jest już dość bogata, by w ten sposób wyrzucać spore pieniądze? Na razie trzeba choć naszą naukę trochę podnieść z kolan.
Pytanie jest jedno w ty zakresie: kto na to się załapie i czy tryb selekcji prac będzie będzie transparentny?