Studia powinny dawać przygotowanie do zawodu, ale to w zakresie nieprzekraczającym połowy programu zajęć. Reszta powinna służyć kształtowaniu rozgarniętego obywatela – mówi prof. Roman Galar, biocybernetyk.
Poszukując odpowiedzi na pytanie o kierunki rozwoju kształcenia, można postawić problem, jakie osoby wkraczają w mury uczelni i jakie cele przyświecają ich kształceniu.
Szkoła średnia wypuszcza absolwentów niedouczonych na dwa sposoby, zgodnie z podziałem na klasy humanistyczne i ścisłe. Ponieważ okres przedmaturalny poświęcony jest na szlifowanie specjalistycznej wiedzy związanej z kierunkiem studiów, część maturzystów jest „wyzerowanych” kulturowo. Jeśli nawet mają ciekawe myśli, nie umieją ich wyrażać. Obok nich są „porażeni dyskalkulią”, którzy w ogóle nie czują liczb. Póki mieli tradycyjne zegarki, wyczuwali, jaką częścią godziny jest pięć minut. Teraz nawet i to jest trudnością. A już mylenie milionów z miliardami jest nagminne. Wszyscy wiedzą, że wśród młodych ludzi zanika zdolność czytania, ale wyczucie liczby? Powinniśmy właśnie pomagać uczniom uzupełnić ich braki, a nie godzić się z nimi. Rozsądna szkoła ogólnokształcąca zapewniłaby „matematykom” dawkę humanistyki, a „rozświergotanym” – nieco ścisłego myślenia.
Czy to rzeczywiście niezbędne? Może wystarczy nam świat wąskich specjalistów?
Jeżeli chcemy sprawności całego systemu, należy dążyć do podniesienia i wyrównania wiedzy ogólnej. Inaczej nie wykreuje się prawdziwych elit (Dziś zbyt często kryterium zaliczania się do elity jest wybujałe ego). Musimy też wprowadzić do systemu edukacji pewien element ryzyka. Dziś system szkolny stawia sobie jako priorytet absolutne bezpieczeństwo ucznia. Tymczasem Korczak uważał, że chłopiec ma prawo wspinać się na drzewa, choćby poważnie ryzykował. Nadopiekuńcza szkoła takie ryzyka uniemożliwia, blokując tym samym procesy kształtowania inicjatywy i odwagi.
Jednakże wychowankowie szkół są przyjmowani na studia i z reguły je kończą.
Dzieje się tak w imię kształcenia do zawodu. Niestety zbyt często rozumie się to jako prostą odpowiedź na zapotrzebowanie rynku pracy. Ten zaś się zmienia. Miarą jakości pracownika powinna być zdolność do przekwalifikowania się. Tradycyjne uczelnie miały na celu kształtowanie kreatywnych osobowości, obywateli zdolnych do kierowania sprawami publicznymi. Miały też rozpowszechniać sprawdzone wzorce postępowania. Gdy w XIX wieku wzrosło zapotrzebowanie na kadry produkcyjne, ruszyło kształcenie specjalistyczne, które następnie uznano za cenne jako źródło innowacji.
Ale dziś powszechne jest narzekanie, że uczelnie nie spełniają tych oczekiwań.
Rzeczywiście, zresztą korporacje też nie. Źródłem innowacji są przede wszystkim małe firmy stworzone przez młodych ludzi. W ogóle twórcze nastawienie nie pochodzi ze sztywnych instytucji. Wynalazków nie tworzą prymusi, raczej entuzjaści. Średnie ocen przyszłych innowatorów nie są imponujące, bo oni ograniczają zaangażowanie w przedmioty, które uważają za drugorzędne. To oni dokonują postępu. Okazuje się, że najwybitniejsi wynalazcy nie byli wychowankami sławnych uczelni. Zatem na dobrą sprawę system przyznawania grantów mógłby być losowy. Tylko jak to uzasadnić w sprawozdaniu?
Wzorowaliśmy się przecież na Zachodzie.
Nie najgorszy poziom edukacji w Polsce był po 1989 r. naszym głównym atutem rozwojowym. Bo Zachód już dawno wprowadził w życie model traktowania studiów jako pomocy socjalnej. Amerykanie tak zagospodarowali powracających z wojny żołnierzy, gdy przemysł wyhamowywał produkcję zbrojeniową. Kapitalny pomysł w sensie socjologicznym. Ale w USA oprócz tysięcy marnych uczelni jest kilkadziesiąt znakomitych, które nadają rangę tamtejszej nauce. U nas żadna uczelnia nie dała odporu praktyce zarabiania za kształcenie „od łebka”.
Co więcej, płacono z budżetu za studenta, a pracownik był rozliczany za osiągnięcia badawcze.
W każdym razie żadna uczelnia nie przeciwstawiła się zniesieniu egzaminów wstępnych, nie ograniczyła naboru w imię jakości kształcenia. A pula pieniędzy była i tak ograniczona. Obniżono standardy i kształcono coraz większą liczbę osób.
Jak można by odejść od specjalistycznego i ściśle zawodowego profilu kształcenia?
Kraj nie będzie się rozwijać bez pewnej liczby wybitnych specjalistów, może od jednego do trzech procent ogółu? Ich ukształtowanie wymaga trudnych i wymagających studiów z wysokimi stypendiami i jasnymi perspektywami dobrej pracy. Z drugiej strony każdy chętny powinien mieć możliwość podjęcia studiów, które zwiększają jego szanse na udane i sensowne życie. Takie studia kosztują dziś mniej niż mały samochód. Społeczeństwo stać na to i trudno wyobrazić sobie lepszą inwestycję w przyszłość. Studia powinny dawać przygotowanie do zawodu, ale to w zakresie nieprzekraczającym połowy programu zajęć. Reszta powinna służyć kształtowaniu rozgarniętego obywatela. Musi on rozumieć problemy zachodzące w świecie, uwarunkowania wynikające z przeszłości… Historia jest bardzo pożyteczna, ale pod warunkiem, że nie skupiamy się tylko na sukcesach poszczególnych państw czy cywilizacji. Warto studiować przyczyny ich zapaści. Dlaczego po świetnie udokumentowanym okresie rzymskim mamy w Europie czarną dziurę w drugiej połowie pierwszego milenium naszej ery? Znamy tamten świat bardziej z legend niż z opisów. Warto poznać przyczyny takich przypadków cywilizacyjnej nieciągłości, bo są pod pewnymi względami uniwersalne. Symptomy upadku Rzymu były widoczne dużo wcześniej, gdy obywatele rzymscy trawili czas na radościach życia, a barbarzyńcy wykonywali za nich robotę.
I teraz powtarzamy ten cykl?
Nie całkiem, bo wielu współczesnych przybyszów do krainy dobrobytu zjawia się nie po to, żeby pracować, ale by wmontować się w opiekuńczy system.
A oprócz nauczania historii?
Mam wrażenie, że wiele wnosi wspólne studiowanie lektur. Na dobrą sprawę już dzieci mogłyby być nauczane przedmiotów informatycznych, bo one są łatwe. Natomiast umysłom bardziej dojrzałym należałoby oferować dyskusję nad literaturą. Gdy jakaś społeczność operuje wspólnym kodem pojęć, skojarzeń – działa sprawniej. Podobnie jak system, który realizując program, może odwołać się do standardowych podprogramów. Przy czym ważny jest wspólny kanon lektur. W dzisiejszych czasach mamy praktycznie nieskończony wybór książek. Łatwo sobie wyobrazić odrębne światy czytelników. Jedni czytają tylko kryminały, inni – romanse lub poradniki ogrodnicze. A człowiek nie jest w stanie się zapoznać ze wszystkimi. Gdyby ktoś czytał jedną książkę tygodniowo przez sześćdziesiąt lat, poznałby zaledwie 3120 książek. Do pewnego stopnia dotyczy to też dzieł audiowizualnych, ale one są zbyt dosłowne, by kształtować nas społecznie. Obraz działa na emocje, podczas gdy nam chodzi o inspirowanie rozumowania, które ma charakter linearny.
Można by się też odwołać do kształcenia z filozofii.
Oczywiście, nasz świat podąża ze znaczną szybkością w niebezpiecznym kierunku i warto byłoby zadać młodym ludziom wiele pytań natury filozoficznej. Na przykład w czasach, gdy obliczeń dokonują maszyny, ważniejsze jest poszukiwanie rozwiązań jakościowych: w mniejszym stopniu chodzi o precyzję ilościową, bardziej o charakter współzależności. Zbyt często zdolność analizowania zjawisk ogranicza się do zasady „im więcej, tym lepiej”. Tymczasem już w starożytności operowano chętnie regułą złotego środka.
Bezwzględna maksymalizacja korzyści to choroba neoliberalizmu. Warto spojrzeć z dystansu i zadać sobie pytanie: ile mi wystarczy? Młody człowiek powinien przynajmniej wiedzieć, że takie pytanie istnieje. Od tego są uniwersytety. Ale też pytanie to ma wymiar praktyczny, bo nasza cywilizacja dąży do samounicestwienia. Pozwala ludziom nie brać odpowiedzialności za własne poczynania. (P.J. O’Rourke napisał blisko trzydzieści lat temu: „Liberals have invented whole college majors – psychology, sociology, women’s studies – to prove that nothing is anybody’s fault”). O nikim nie można już powiedzieć, że postąpił głupio. Jeśli produkcja przemysłowa zanieczyszcza nasze środowisko – przesuńmy ją do Chin. Problem zniknie nam z oczu. Takie postępowanie prowadzi nas na pozycje peryferyjne. Warto się nad tym zastanowić, choć nie wiem, czy nie jest za późno na praktyczne wnioski.
A tak popularne w świecie nauki społeczne?
Na pewno należy rozwijać zdolności adaptacyjne. Wiadomo, że w ciągu życia funkcjonujemy w różnorodnych środowiskach. Do tego warto się zastanowić, czego właściwie oczekują pracodawcy. W pewnym angielskim raporcie znalazłem informację, że osiemdziesiąt procent ofert pracy dotyczy usług (w sklepach, biurach podróży itd.), a zatem oczekuje się od absolwenta kwalifikacji, jakimi w gruncie rzeczy dysponowały niegdyś dobrze urodzone panny: obyciem, sprawnością organizacyjną, elokwencją, słownością, znajomością języków. Malowanie na porcelanie – niekoniecznie.
Podkreśla pan zagrożenie płynące ze standaryzacji programów kształcenia. Może humanizacja studiów to droga do zindywidualizowania ścieżki edukacyjnej młodego człowieka?
To w jakimś stopniu problem masowości kształcenia i sformalizowania procedur. Cała populacja kształtowana jest w standardowy sposób, do tego przy ograniczonym kontakcie z twórczymi dydaktykami. Po pierwsze „typowy absolwent” nadaje się tylko do wykonywania typowych zadań. Po drugie studenci o niekonwencjonalnym podejściu do swojej dziedziny nie pasują do systemu i często z niego wypadają jako niedostosowani. A przeważnie są to ludzie z inwencją, z własnymi pomysłami. Oni będą dobrze funkcjonować z indywidualnymi opiekunami. Uważa się, że taką rolę pełnią studia doktoranckie. Ale to dosyć późny etap kształcenia. W tym wieku nie każdy jest skłonny odkładać swoje plany osobiste, poświęcać dni i noce na pracę. Nie możemy przenosić programów przedszkolnych do szkół, szkolnych na studia itd. Zresztą zaniżanie wymagań wobec studentów mści się już coraz wyraźniejszym odwrotem młodzieży od studiów. Owszem, zrobią dyplom, bo czasem to się opłaca, ale taki, który zdobędą małym nakładem pracy. Pracodawca i tak zatrudni tego, kto będzie kompetentny. A potem można postudiować to, co się naprawdę lubi. Sprzedaż dyplomów chyba się kończy.
Rozmawiała Maria Kisza
Wywiad ukazał się w numerze 11/2019 „Forum Akademickiego”