Naukowiec żyjący wyłącznie swoimi badaniami stałby się obywatelem niepełnowartościowym. Jak wszyscy mamy prawo wypowiadania swoich opinii, a jako przedstawiciele pewnej „elity” mamy chyba wręcz obowiązek otwartego reagowania na stan otaczającego nas świata.
Związek nauki (a w każdym razie niektórych jej dziedzin) z polityką jest oczywisty z kilku punktów widzenia. Najbardziej widoczne jest to w przypadku naukowców, którzy zdecydowali się wkroczyć do świata bieżącej polityki, przyjmując funkcje w strukturach zarządzania państwem. Takie pełnoetatowe zaangażowanie niemal zawsze skutkuje znaczną redukcją albo całkowitym wstrzymaniem pracy naukowej. Teoretycznie posiadacze doktoratów, habilitacji i tytułów profesorskich mogą wrócić do pracy naukowej, ale nie jest to łatwe, bo dłuższa nieaktywność badawcza powoduje utratę kontaktu z aktualnym stanem specjalistycznej debaty.
Inna jest sytuacja ludzi, którzy mają dyplomy formalnie upoważniające ich do podjęcia pracy badawczej, ale nigdy tego nie zrobili, szukając od razu swojego miejsca na scenie politycznej. Takich ludzi nauka niezbyt interesuje, a poza tym nie mają umiejętności niezbędnych do jej uprawiania. Statystyka wskazuje, że obecnie dobrze być politologiem, lepiej być prawnikiem, ale zdecydowanie najlepiej rokuje karierze politycznej wykształcenie historyczne (np. Błaszczak, Dworczyk, Gowin, Kaczyński, Kamiński, Kowalski, Macierewicz, Morawiecki, Piontkowski, Sasin, Terlecki, Waszczykowski i Witek).
Czasem pracownicy nauki stają wobec wyzwań, w których zaangażowane reagowanie na bieżącą sytuację jest konieczne i oczekiwane, bo moralnie uzasadnione. Jest to też kwestia ich decyzji, ale ułatwionej doraźnymi potrzebami.
Historycznym przykładem może być działająca w stanie wojennym w Warszawie siatka zapewniająca długoletnie sprawne funkcjonowanie „podziemnych” władz regionu „Solidarności”. Składała się ona w ogromnej większości z czynnych pracowników różnych instytucji naukowych. To oni odpowiadali za wyszukiwanie i obsługę mieszkań i skrzynek kontaktowych oraz zapewniali intensywny lokalny i krajowy obieg informacji, a nawet regularne kontakty z zagranicą. To dzięki nim powstało i przetrwało unikatowe archiwum dokumentujące konspiracyjną aktywność Regionu Mazowsze, opracowane naukowo w książce Archiwum Wiktora Kulerskiego. Dokumenty podziemnej „Solidarności” 1982–1986 (wyd. 2019).
Dzisiaj doświadczamy takiej sytuacji, obserwując korzyści społeczne z doradczej i medialnej aktywności specjalistów od epidemiologii i wirusologii. Bez nich politycy byliby bezradni (chociaż niektórzy o tym nie wiedzą), a ludzie nie mieliby dostępu do względnie obiektywnego oglądu sytuacji. To są sytuacje etycznej oczywistości, które raczej nie wymagają krytycznej refleksji.
Pomijam te trzy (czasem się zazębiające) kategorie ludzi z cenzusem naukowym, bo redakcji FA najwyraźniej chodzi o pozaprofesjonalne zaangażowanie czynnych naukowców, których codzienna aktywność zawodowa skupia się na poznawaniu świata i zanurzonego w nim człowieka oraz dążeniu na tym polu do prawdy, jakkolwiek byłaby definiowana. Dla nich aktywność społeczno-polityczna jest na ogół tylko ewentualnym doraźnym dodatkiem (dla niektórych bardzo pociągającym) do regularnej pracy badawczej.
Odpowiedź na pytanie o przyzwolenie na łączenie nauki z polityką, które może wszak grozić specyficznym ukierunkowaniem badań, a nawet ideologizacją ich wyników, nie jest jednoznaczna, bo zależy od konkretnych uwarunkowań, w których działa naukowiec-aktywista.
Społeczno-polityczna aktywność pracowników nauki w czasach nieekstremalnych jest kwestią osobistego wyboru. Nawet przecież reprezentanci dyscyplin mocno „upolitycznionych”, jak socjologia, politologia i historia najnowsza, mogą paradoksalnie uznać, że należy trzymać się z dala od aktualnej bieżączki, skupiając się na realizacji zadań czysto naukowych i nie przejmując się ich wpływem na otaczającą rzeczywistość.
Nie będę udawał, że mam w tej sprawie jakieś głęboko uniwersalne przemyślenia. Mogę tylko opisać swój przypadek pewnej nadwrażliwości na bodźce społeczno-polityczne. Stymuluje ona swoiste „natręctwo” natychmiastowego reagowania, co skutkuje pisaniem do gazet tekstów interwencyjnych, sprowokowanych przez bulwersujące wydarzenia. Dzielę tę potrzebę z wieloma innymi naukowcami, którym trudno się powstrzymać przed publicznym dawaniem upustu swoim emocjom regularnie pobudzanym przez decyzje rozmaitych „czynników politycznych”.
Czy takie doraźne zaangażowanie odbija się na pracy naukowej? W przypadku dyscyplin „niepolitycznych” raczej nie. Trudno bowiem wskazać wpływ poglądów politycznych na pracę badawczą archeologa i mediewisty, np. moją. Jednak to, co piszemy, może być wykorzystywane w dyskursie politycznym przez komentatorów, którzy szukają w przeszłości (nawet bardzo odległej) uzasadnienia dla teraźniejszości. Są to czasem skojarzenia doprawdy zaskakujące, jak np. uznanie mojej książki o Mieszku I (Toruń 2012) za swoisty przykład roli wybitnych ludzi, który można przenieść na sytuację Polski w XXI w.
Podsumowując te wątki, chciałbym wyrazić przekonanie, że naukowiec żyjący wyłącznie swoimi badaniami stałby się obywatelem niepełnowartościowym. Jak wszyscy mamy prawo wypowiadania swoich opinii, a jako przedstawiciele pewnej „elity” (to słowo jest dzisiaj przykładem manipulacji politycznej) mamy chyba wręcz obowiązek otwartego reagowania na stan otaczającego nas świata. Z zastrzeżeniem, że nie można ulec pokusie zostania celebrytą – specjalistą od wszystkiego!
prof. dr hab. Przemysław Urbańczyk
prof. zw. Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie
oraz Instytutu Archeologii i Etnologii PAN