Grono moich okazjonalnych przyjaciół powiększyło się, gdy czasopismo naukowe, którego jestem redaktorem naczelnym, awansowało na ministerialnej liście z 70 do 100 pkt. O przyjacielskich relacjach przypomnieli sobie nawet ci, których znałem jedynie z okazjonalnych spotkań. W jakimś sensie ich rozumiem, bowiem szalejąca punktoza skłania niejednego do desperackich kroków.
Pozostawanie w relacjach przyjacielskich jest ważne zarówno dla tych uczonych, którzy w nauce dopiero zdobywają akademickie szczyty, jak i dla tych, którzy już się na nie wspięli. Problem w tym, że to, co umacniało przyjaźnie we wcześniejszym okresie wspinaczki, może je osłabiać w późniejszych, a nawet stanowić w nich swoisty balast.
Zdobywanie przyjaciół
Łatwiej jest oczywiście powiedzieć, że ktoś jest naszym przyjacielem niż pozyskać czyjąś przyjaźń, a jeszcze trudniej jest ją podtrzymywać przez długie lata. Takie przyjaźnie się jednak zdarzały i zdarzają nawet największego formatu uczonym, takim m.in. jak Albert Einstein. Do jego przyjaciół należeli zarówno niemiecki fizyk (laureat Nagrody Nobla z 1918 roku) Max Planck, jak i polski fizyk Leopold Infeld. O tej przyjaźni świadczy nie tylko ich wieloletnia listowna korespondencja, ale także naukowa współpraca. W przypadku Plancka przyjaźń wyraziła się m.in. w tym, że jako rektor Uniwersytetu Berlińskiego przyczynił się do zatrudnienia Einsteina w 1914 roku na stanowisku profesora (mimo że ten posiadał jedynie stopień magistra). Natomiast w przypadku Infelda jej wyrazem była m.in. wspólnie napisana książka pt. Ewolucja fizyki (przełożona została na wiele języków, w tym na polski). Istotny wpływ na nawiązywanie przyjacielskich relacji miało to, że Planck i Infeld nie tylko potrafili zrozumieć naukowe znaczenie sformułowanej przez Einsteina teorii względności, ale także byli jej propagatorami w środowisku akademickim. Jeśli tego rodzaju przykładów nie można podać wiele, wynika to nie tylko z tego, że tak dużego formatu uczonych jest stosunkowo niewielu, ale także z tego, że nawet wówczas, gdy takie przyjaźnie się pojawiały, to trwały one często do momentu, gdy między wielkimi uczonymi występowały rozbieżności naukowe sprawiające, że stawali się konkurentami do naukowej sławy i nie chcieli lub nie potrafili się nią podzielić.
Są różne drogi prowadzące do pozyskania przyjaźni w życiu akademickim. W niektórych przypadkach zaczynają się one już w szkole średniej, później kontynuowane są w okresie wspólnych studiów, a czasami nawet w okresie wspinania się po szczeblach naukowej kariery. Znam przypadek takiej przyjaźni dwóch fizyków z mojej uczelni, którzy mimo że osobowościowo mocno się różnili, to jednak potrafili naukowo ze sobą współpracować i podtrzymywać aż do śmierci przyjacielskie relacje. Jeden z nich na pogrzebie drugiego w emocjonalnym wystąpieniu przyznał, że zmarły był jego największym przyjacielem. Znałem na tyle dobrze obu, aby potraktować te słowa nie jako „pogrzebowy” frazes, lecz jako świadectwo ich autentycznej przyjaźni. Wiernych przyjaciół miał również profesor mojego wydziału, o którym wiele można powiedzieć, ale raczej nie to, że jego pasją była praca badawcza. Na uroczystym posiedzeniu rady wydziału związanym z jego śmiercią jeden z jego przyjaciół stwierdził, że był on miłośnikiem „pięknych kobiet, wina i śpiewu”. Wprawdzie w tych okolicznościach zabrzmiało to dosyć dziwnie, ale mogło być bliskie prawdzie. Poza dyskusją była jednak jego umiejętność zdobywania przyjaciół, którzy nawet w smutnych okolicznościach chcieli o nim powiedzieć coś dobrego lub przynajmniej (jak im się zdawało) coś zabawnego. Spotkałem się również z przypadkiem, kiedy profesor starał się swojemu przyjacielowi ze stopniem doktora habilitowanego wydatnie pomagać w uzyskaniu tytułu profesora. Nie zakończyło się to wprawdzie powodzeniem, ale przede wszystkim dlatego, że powołana w procedurze komisja uznała, że kandydat do tytułu miał zdecydowanie zbyt skromne osiągniecia naukowe, a jego „promotor” ani nie był członkiem komisji, ani też nie miał w niej przyjaciół. Mogę to powiedzieć z pełnym przekonaniem, bowiem byłem jednym z jej członków.
Różne są nie tylko początki takich przyjaźni, ale także okoliczności ich utrwalania. Bywa tak, że w momencie rozpoczęcia pracy na uczelni ma się jedynie koleżanki i kolegów. Z czasem niektórzy mogą stać się naszymi przyjaciółmi, natomiast inni nawet „wiernymi wrogami”. Zapewne tych drugich jest łatwiej pozyskać niż pierwszych i nie zawsze zależy to od naszego postępowania czy naszych chęci do zawierania przyjaźni. Czasami na przeszkodzie stają różnice pokoleniowe, a czasem wystarczy nie do końca przemyślana i nieopatrznie – publicznie lub prywatnie – wypowiedziana opinia. Wygłaszanie pozytywnych opinii o osiągnięciach przyjaciół jest przez nich z reguły oczekiwane i dobrze przyjmowane, a nawet może być traktowane jako swoisty test na autentyczność przyjaźni. Ma ono jednak granice, po przekroczeniu których stajemy się niewiarygodni nie tylko dla naszego bliższego i dalszego otoczenia, ale także tych przyjaciół, którym trudno uwierzyć, że to, co o nich mówimy, mówimy serio i nie kryje się za tym złośliwość. Podobnie to wygląda w przypadku świadczenia akademickiej usługi, jaką jest przywoływanie opinii zaprzyjaźnionych z nami osób w swoich publikacjach, zwłaszcza wówczas, gdy przywołanie takie sprowadza się do wzmiankowania osiągnięcia przyjaciela w formie odsyłacza do jego publikacji i niewiele wskazuje na to, że cytujący zadał sobie trud chociażby przejrzenia tego, co napisał cytowany.
Tracenie przyjaciół
O ile pozyskiwanie przyjaciół i podtrzymywanie przyjaźni z reguły jest dosyć trudne, to ich tracenie wydaje się dużo łatwiejsze, a w każdym razie dużo więcej jest okoliczności, które temu sprzyjają. Jedną z bardziej prozaicznych jest naturalny proces starzenia się nas samych i naszych przyjacielskich relacji. Czasami stoi za tym zwyczajne znużeniu dotychczasowymi formami kontaktów, takimi np. jak spotkania w rodzinnych gronach czy na imprezach, które spełniają wspólne upodobania. Znam „imprezowiczów”, którzy raz do roku wyjeżdżają na spotkanie amatorów piwa. Wprawdzie w nich nie uczestniczyłem, jednak w internecie można zobaczyć zdjęcia, na których widać, że towarzystwo bawiło się dobrze. Jeśli dzisiaj skłonni są oni nadal zaspokajać swoje piwne upodobania, to przynajmniej niektórzy robią to już bez wyjazdowych „sesji”, bowiem stały się one zbyt męczące. Do prozaicznych okoliczności sprzyjających utracie przyjaciół skłonny jestem zaliczyć również rozchodzenie się dróg akademickiego życia. Już przeniesienie się do innego ośrodka akademickiego (nawet krajowego) może być poważną próbą dla przyjaźni. Na jeszcze poważniejszą trafia ona wówczas, gdy jeden z przyjaciół osiąga znaczące wyniki badawcze i wyższą pozycję w akademickiej hierarchii niż jego przyjaciele. Tłumaczenie, że awans zawdzięcza przede wszystkim wytężonej pracy, może być przez nich odebrane jako wytknięcie, że w zbyt małym stopniu angażują się w wykonywanie zawodowych obowiązków. Jeszcze gorzej może być odebrane twierdzenie, że zawdzięcza sukces swoim osobistym uzdolnieniem, bowiem wychodziłoby na to, że brakuje ich przyjaciołom, którzy ich nie odnoszą albo osiągają je w ograniczonym stopniu.
Trudno jest się z tym pogodzić zwłaszcza osobom, które swoją obecność w akademickim życiu zawdzięczają nie tyle uzdolnieniom, co szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, np. trafieniu na życzliwego promotora lub więzom rodzinnym. Taka droga życiowa jest jednak obciążona ryzykiem, że wraz z utratą promotora można stracić prawo do bycia członkiem akademickiej społeczności. Zdarza się to wprawdzie stosunkowo rzadko, ale jednak się zdarza, przede wszystkim tym, którzy nie pomyśleli o takim zagrożeniu wcześniej i nie zadbali o zabezpieczenie przed wykluczeniem. Przydarzyło się to m.in. jednemu z moich kolegów ze szkoły średniej. Zatrudniony był na ówczesnej Politechnice Szczecińskiej (obecnie jest to Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny) i uzyskał na niej doktorat. Karierę akademicką przerwała śmierć jego opiekuna naukowego. Na spotkaniu koleżeńskim żalił się, że tak niespodziewanie musiał poszukać sobie innego miejsca zatrudnienia. Nie bardzo wypadało mi powiedzieć, że powinien mieć o to pretensje przede wszystkim do samego siebie. Z całą pewnością powiedzenie mu tego nie poprawiłoby naszych koleżeńskich relacji. Podobnie rzecz się miała z moim kolegą z instytutu, który po kilkunastu latach pracy na uczelni nie otrzymał przedłużenia zatrudnienia, bowiem nie wywiązał się z obowiązku przygotowania i obrony doktoratu. Nasze relacje przez te lata były przyjacielskie. Z tym większą przykrością wysłuchałem jego dramatycznego stwierdzenia, że przecież nie zrobił niczego złego w pracy na uczelni. Nie zdobyłem się jednak na powiedzenie mu, że miał wystarczająco dużo czasu, aby zrobić coś dobrego dla siebie i uzyskać doktorat lub wykazać się innymi formami przydatności na uczelnianym etacie. Dzisiaj spotykamy się okazjonalnie i wymieniamy grzecznościowe uwagi. Jednak nie wracamy do tej drażliwej kwestii.
Okazjonalni przyjaciele
Jeśli miarą autentyczności przyjaźni jest jej podtrzymywanie niezależnie od zmieniających się okoliczności życiowych i zawodowych, to nie mogą do nich należeć sytuacje, gdy demonstrowana przyjaźń ma pomóc w załatwieniu jakichś interesów, a potem, niezależnie od efektu zabiegów, zanika, a nawet przeradza się w nieskrywaną niechęć. Rzecz jasna tacy przyjaciele są lepsi niż żadni. Sposobności ich pojawiania się w akademickim życiu jest wiele. Zjawisko to można zaobserwować m.in. podczas wyborów władz uczelni. Trzykrotnie miałem mandat elektorski w wyborach władz rektorskich i za każdym razem wyglądało to podobnie. Wokół kandydatów gromadziło się grono okazjonalnych przyjaciół, którzy nie tylko zapewniali o swojej przyjaźni, ale także w miarę możliwości wspierali w kampanii wyborczej. Jeśli jednak kampania kończyła się niepowodzeniem ich kandydata, to „dziwnym” zbiegiem okoliczności gwałtownie topniały szeregi przyjaciół, a ci, którzy zbyt otwarcie nie zaangażowali się w kampanię wyborczą, niejednokrotnie zapewniali wygranych, że w gruncie rzeczy byli po ich stronie albo przynajmniej nie byli przeciwko nim. Przyznam, że zdumiewała mnie wiara przegranych w kampanijne deklaracje poparcia, które po jej zakończeniu okazywały się nie mieć pokrycia. Być może jednak ta wiara była tyle samo warta, co okazywana przyjaźń.
Podobnie to zresztą wyglądało w wyborach dziekanów. Wielokrotnie brałem w nich udział jako elektor, a dwukrotnie jako kandydat na dziekana i obie kampanie wyborcze zakończyły się moim sukcesem. Nie mam jednak złudzeń co do tego, że sukces zawdzięczałem nie tyle moim licznym przyjaciołom na wydziale, co wielu osobom, które w udzielonym mi poparciu widziały możliwość załatwienia swoich zawodowych potrzeb. Po objęciu przeze mnie stanowiska o spłatę udzielonego mi kredytu zaufania upominali się jednak nie tylko oni, ale także wielu z tych, którzy poparcia wprawdzie odmówili, ale uważali, że im również jakaś spłata się należy. Pełniąc obowiązki, starałem się jednak nie dzielić pracowników mojego wydziału na „swoich” i „obcych”. Rzecz jasna nie mnie oceniać, na ile te starania były udane. Przyznam jednak, że chętniej przyjmowałem na dziekańskich „pogawędkach” osoby, co do których nie miałem wątpliwości, że byli wprawdzie okazjonalnymi przyjaciółmi, ale jednak nie angażowali się mocno we wspieranie kontrkandydatów.
Grono moich okazjonalnych przyjaciół powiększyło się również po tym, gdy czasopismo naukowe, którego jestem redaktorem naczelnym, na ministerialnej liście czasopism punktowanych awansowało z 70 do 100 pkt. O łączących nas przyjacielskich relacjach przypomnieli sobie nawet ci, których znałem jedynie z okazjonalnych spotkań, jakimi są konferencje naukowe. W jakimś sensie ich rozumiem, bowiem szalejąca punktoza skłania niejednego uczonego do desperackich kroków, jak „odgrzebywanie” starych znajomości, a nawet „pudrowanie” przypadkowych kontaktów, tak aby wyglądały na coś dużo poważniejszego. Zabiegi te kończą się z reguły w momencie, gdy zgłaszane do druku przez okazjonalnych przyjaciół artykuły otrzymują negatywną recenzję lub wniosek o dokonanie gruntownych poprawek. Tłumaczenie, że jest to standardowa procedura w czasopiśmie naukowym, jest o tyle akceptowane, o ile znajdzie się w miarę przyjazny recenzent. Na korzystanie z pomocy takich recenzentów nie może sobie jednak pozwolić żadne poważne czasopismo naukowe, a co za tym idzie, funkcja redaktora naczelnego również może przyczyniać się do utraty przyjaciół.
Zbigniew Drozdowicz