Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 3/1998

Lęk przed oceną
Poprzedni Następny

Może się okaże, że akredytacja to nic strasznego, że to jeszcze jedna przygoda,
jaką środowisko akademickie funduje sobie w odruchu samoobrony
przed nijakością i rosnącą konkurencją szkolnictwa niepublicznego?

Zofia Ratajczak

Fot. Stefan CiechanNie tylko lęk i nie tylko przed oceną. Ale przed nią przede wszystkim, ponieważ akredytacja będzie miała wpływ na losy poszczególnych kierunków studiów, a więc i osób za nie odpowiedzialnych. Ale nie ulega wątpliwości, że problem ten pojawił się obecnie z całą ostrością, ponieważ liczba sygnałów świadczących o postępującej degradacji w zakresie jakości kształcenia przekroczyła pewien próg tolerancji i stała się zawstydzającym przykładem krótkowzroczności zarówno samego środowiska naukowego, jak i kierowniczych ciał decyzyjnych reprezentujących edukacyjną politykę państwa.

Jakość kształcenia to temat główny bieżącej kadencji, szczególnie wyeksponowany w „żółtej książeczce”, czyli w Założeniach do zmian w Ustawie o Szkolnictwie Wyższym. Temat, który z pewnością nie zostanie „odesłany do kąta”. Z wielu powodów. Przede wszystkim jest reakcją na zagrożenia pojawiające się tak z otoczenia uczelni wyższych, jak i wewnątrz nich. Te pierwsze, jak zwykle, wiążą się z drastycznie redukowanym budżetem. Krótka kołdra dotacji nie tylko nie pokryje kosztów związanych z kształceniem już przyjętych studentów, ale wręcz odsłoni różne, wstydliwie dotąd ukrywane braki, dysfunkcje i anomalie życia akademickiego. A przecież coraz patetyczniej wygłaszane są apele do mobilizowania się intelektualnego w obliczu wyzwań i aspiracji integracyjnych kraju ze strukturami europejskimi na wszystkich poziomach i we wszystkich dziedzinach życia.

Właśnie w związku z tym nie można ignorować faktu, że w pogoni za „wskaźnikiem scholaryzacji” i brakującymi funduszami straciliśmy umiar i stało się coś, co można nazwać przechodzeniem ilości w bylejakość. Nie wszędzie i nie w każdej uczelni, ale plaga przyjmowania nadmiernej, w stosunku do możliwości uczelni, liczby studentów dotknęła prawie wszystkie szkoły wyższe. Jeśli dodamy, że owa ilość to głównie studenci studiów wieczorowych i zaocznych, płatnych oczywiście, otrzymujących mniejszą porcję wiedzy, za to studiujących w znacząco gorszych warunkach – to obraz ten słusznie porównywalny jest do karykatury wyższego wykształcenia. Równoważność dyplomów to doprawdy mit, jeśli nie zamierzona i cynicznie akceptowana fikcja. Ale są również przyczyny dysfunkcji czysto wewnętrzne, niejako autonomiczne, tak jak autonomiczne są decyzje rad wydziałów i senatu w wielu uczelniach. Przecież nie musimy przyjmować tylu studentów. Robimy to na własne życzenie. Limity i zasady rekrutowania to obecnie przedmiot suwerennych decyzji środowiska uczelnianego. Apetyty zarobkowe są pochodną swoistego przymusu podejmowania nadmiernych obowiązków dydaktycznych. Rosną więc „kominy” godzinowe pracowników, za to coraz skromniejsze są ich wykazy dorobku naukowego, nie mówiąc o trudnościach w znalezieniu czasu na sprawowanie opieki nad młodszymi od siebie. Luka pokoleniowa w odniesieniu do kadry naukowej to najpoważniejsze zagrożenie dla przyszłości szkolnictwa wyższego. W naszym kraju smutek pożegnań zasłużonych profesorów, odchodzących na zawsze i na zasłużony wypoczynek, jest tym większy, że nie równoważy go radość powitań i gratulacji z okazji nowych awansów i profesorskich nominacji.

ZAPAŚĆ

Diagnoza stanów patologicznych jest elementarną podstawą działań zaradczych i strategii terapeutycznych. Owszem, kuracja odchudzająca bardzo się przyda, ale nie poprzez drastyczne obcinanie już i tak katastrofalnie niskiej dotacji budżetowej, lecz poprzez wyważone decyzje o limitach przyjęć i oszczędzaniu na wydatkach, które z jakością kształcenia nie mają nic wspólnego. Nie powiem, na czym można zaoszczędzić, ponieważ nie chcę narazić się na zarzut zaglądania w cudze portfele lub konta. Grozi nam zapaść, głównie z braku środków finansowych na poprawienie tzw. bazy lokalowej, wyposażenia sal i laboratoriów, uzupełnienia niszczejących księgozbiorów w bibliotekach i zapewnienie pomocy materialnej dla najuboższych studentów. Ale to nie wszystko. Idąc w głąb, dojdziemy do diagnozy naszych własnych postaw i zachowań, i tu też będzie można się niekiedy zapaść, chociaż wstyd i poczucie winy nie należą do najbardziej typowych reakcji na zjawiska z zakresu obyczaju akademickiego i etyki nauczycielskiej. Dominuje raczej poczucie krzywdy. Jest to już syndrom. Typowa odpowiedź na aluzje (rzadziej zarzuty) dotyczące nieetycznych zachowań, jaka pada w dyskusjach to: „bo my tak mało zarabiamy”. Nie wszyscy tak mało zarabiają, a często właśnie oni chcą zasilić własny budżet, mówiąc oględnie, różnymi kombinacjami. Tu odwołać zajęcia, a w tym czasie poprowadzić wykłady w innej instytucji, za znacznie większe honorarium. Tam znów „napisać” coś, co się już wielokrotnie napisało. Rośnie w nadzwyczajnym tempie liczba autoplagiatów, „wzbogacając” dorobek, nie tylko naukowy, ich autorów. Wiem, moralizowanie nie jest najlepszym środkiem zaradczym, wzbudza niechęć do „naprawiaczy”, którzy sami nigdy nie są całkiem bez grzechu. Ich obojętność może być jednak traktowana jak milcząca zgoda, a niekiedy sygnał aprobaty. Tak powstaje wzorzec zachowań, norma sankcjonująca racjonalność przystosowania się do otaczającej rzeczywistości rynkowej. Wszystko na sprzedaż, nie za byle jaką cenę. Mentalność rynkowa zdecydowanie wypiera mentalność etosową, związaną z pojęciem misji i służby, ufundowanej na bezinteresownej wymianie duchowych wartości. Rozwarstwienie staje się stopniowo kategorią wyjaśniającą zachowania ludzi nie tylko w makroskali przemian. Jest ono widoczne również wśród społeczności akademickiej. Pariasi i finansowa „wierchuszka”. Wy na górze, my na dole albo odwrotnie. Jeszcze się lubimy, ale już nie tak bardzo.

Czym w tej sytuacji może być wprowadzenie systemu kontroli jakości kształcenia, zwanego akredytacją? To pytanie gorące, na czasie, bo ustawa lada moment wymusi na środowisku akademickim działania zmierzające w kierunku jakości kształcenia. Właśnie: wymusi czy zachęci? Co z niej wyniknie dobrego, a jakie będą przy okazji negatywne skutki uboczne? Czy standardy jakości będą czymś w rodzaju ideału, czy ledwo akceptowalnej normy? Jakie będą koszty dla strony akredytującej, a jakie dla akredytowanej?

Gdybyśmy chcieli hasłowo opisać główne typy sytuacji, z którymi zetkną się zacne grona ekspertów i sędziów kompetentnych, to jaki znajdą one wyraz w raportach z wizytacji? Na przykład sytuacja pod tytułem:

USYCHAJĄCA GAŁĄŹ

Kierunek bez perspektyw – jego twórcy odeszli, żegnani z należnymi honorami albo i z westchnieniem ulgi, po cichutku. Czasem twórca był tylko jeden, jakiś wpływowy profesor, który znalazł lepszą posadę w innym miejscu na mapie edukacyjnej kraju. Gałąź taka usycha, drzewo nie owocuje. Nikt nie uprawia ogrodu, nie pilnuje i nie zasila w życiodajne soki. Studenci doskonale czują, że kierunek jest bez perspektyw i nierzadko stymulują swoim protestem zmiany. Czy szanowna komisja akredytacyjna przybije gwóźdź do trumny takiego kierunku? Z suchej gałęzi łatwo spaść, ale też łatwo ją złamać, nie pozostawiając złudzeń. Czyli decyzja o likwidacji kierunku? Czy do końca słuszna? Ale może być również zupełnie inaczej.

ZATRUTA STUDNIA

Kręcą się wokół niej roje studentów, spragnionych, chłonnych, poszukujących. Taki skarb potencjalny. I co? I nic. Jedno wielkie rozczarowanie. Ale przyczepić się do niczego nie można. Jest wymagana przez Radę Główną liczba samodzielnych pracowników naukowych? Jest! To czemu się eksperci zastanawiają, czemu ich ocena jest mało satysfakcjonująca? Czemu chwalb nam żałują? Bo wiedzą, że wiedza przekazywana studentom nie pochodzi z pierwszej ręki, z czystego źródła. Pożółkłe notatki wykładowców, przestarzała literatura, jeszcze „socjalistyczne” w treści programy, pełne anachronizmów, szkolarskie metody nauczania, a przy tym pycha niesłychana, autorytarny styl i feudalne przyzwyczajenia. A gdy jeszcze do tego trafią się przypadki wyłudzania „prezentów”, straszenia i szantażu moralnego – to pejzaż gotowy. Z takiej studni woda nie nadaje się do picia. Dlatego młodzież sięga po zupełnie inne trunki. Może przynajmniej częściowo z rozpaczy. Ale i to nie koniec. Galeria scen z życia akademickiego może być łatwo uzupełniona.

PIES OGRODNIKA

To bardzo szczególna sytuacja. Trzeba dobrego pióra, by ją precyzyjnie opisać. Bo przecież skarżyć nie wypada ani dopytywać się natarczywie. Ale każdy wie, o co chodzi. Chodzi o postawę typu „nie dam, nie powiem, nie pożyczę, zachowam dla siebie wiadomość o ciekawej konferencji, możliwości wyjazdu, o wizycie ciekawej osoby, istnieniu fundacji, sponsora, możliwości uzyskania grantu”. Postawa taka przybiera niekiedy formę bardziej wyrafinowaną, choć często myloną z rzeczywistym brakiem czasu. Chodzi o przetrzymywanie recenzji ponad miarę, odraczanie terminu egzaminów lub obrony prac awansowych, a w skrajnych przypadkach – odmowę uczestnictwa w obradach, by nie ujawnić opinii w kontrowersyjnej sprawie. I to wszystko w sytuacji, gdy nikt nikomu nie zagraża, nie czyha na stanowisko, pozycję lub pieniądze. Z czystej bezinteresownej zawiści. Właśnie, czy zupełnie czystej? O tym wszak wielce szanowna komisja akredytacyjna nie napisze. A czy podpisze się pod scenką pt. Nagi król? Zobaczymy.

NAGI KRÓL

To obraz szczególnie trudny do opisu, ponieważ wymaga taktu i wyrobionego języka. Bo kto się ośmieli powiedzieć otwarcie, że szefa nie ma od lat? Czasami to słowo oznacza dosłowną nieobecność – na antypody, w dalekie strony, za wielką wodę. Ale często jest to nieobecność nawet w trakcie siedzenia przy wspólnym stole konferencyjnym czy na radzie wydziału. Woda w ustach. Jakaś milcząca i zagadkowa postawa wyższości. Bycie ponad to, co się wokół dzieje. Czasem taka nieobecność jest wynikiem smutnej utraty formy umysłowej, chwilowego załamania. Innym razem nie ma ich, bo przecież muszą pilnować swoich dwóch firm oraz zakładają kolejną szkołę prywatną. Średnią lub wyższą – to już mało ważne szczegóły. Ale komisja akredytacyjna nie ma prawa wnikać w tego rodzaju aspekty sprawy. Jest pytanie, czy król zostanie opisany w stroju, czy na golasa.

SPOZA DOSTARCZONYCH INFORMACJI

Jak spoza scenicznej zasłony, wyłoni się więc pewna całość, złożona z różnych elementów. Czy będzie to mozaika, spis pseudorzetelnych informacji, enumeracja problemów do rozwiązania, czy też spójny system informacji, dający wgląd w to, co się naprawdę dzieje. A jeśli dzieje się źle, czy jest szansa na ratunek, odnowę, rozwój?

Przewiduję dwa warianty takiej oceny. Ocenę, która powie prawdę i tylko prawdę oraz ocenę, która tę prawdę zasłoni i zakamufluje, niekoniecznie wskutek nieuczciwych intencji czy braku kompetencji ewaluacyjnych ekspertów. Wyłoni się wówczas nie tyle obraz kierunku czy wydziału, lecz jego atrapa. Stanie się tak częściowo dlatego, że dobra dydaktyka wypadła już wiele lat temu z łask. Nikt nie jest skłonny dowartościować ludzi, którzy dydaktykę traktują poważnie i mają w tej dziedzinie osiągnięcia, żyjąc w poczuciu, że są pracownikami drugiej kategorii. Trzeba by również wyjaśnić, czy nauka i dydaktyka w uczelni to system naczyń połączonych, czy rozłączonych na skutek przypadkowej awarii, jaka przydarzyła się polskiej szkole wyższej w latach 90. Nauka nie wpływa szerokim strumieniem do dydaktyki, a jeśli tak się dzieje, to po określonym przetworzeniu. Ale przecież może się zdarzyć, że dobry naukowiec, pisząc podręcznik, stworzy oryginalną interpretację faktów lub postawi nowe pytanie, otwierając jakiejś dziedzinie nowy horyzont. Czy można liczyć, że któryś z ekspertów, wstępując do AKA, zechce odegrać rolę hydraulika?

Czyżby znów miały się pojawić groźne określenia, zawierające bogaty ładunek emocji, świadczące o naszym negatywnym stosunku do oceny, w rodzaju „sąd kapturowy”, „organ nadzorczy”, „ciało kontrolujące”, „inspekcja pracy”, zaglądanie do teczek i analiza życiorysów? Naukowych wprawdzie, ale jednak życiorysów. Nie jest wykluczone, że z raportów komisji akredytacyjnej uda się kiedyś odtworzyć historię prawdziwych zmagań środowiska akademickiego z problemami o znaczeniu przełomowym, więc jest szansa na uzyskanie swoistej przepustki do historii.

SITKO, SZKIEŁKO I OKO

To podstawowe instrumentarium komisji akredytacyjnej. Sitko, aby oddzielić ziarno od plewy, wyłowić z informacyjnego szumu istotną treść komunikatów. A szkiełko? Potrzebny cały ich zestaw – może obejdzie się bez mikroskopu, ale dobra lupa się przyda. Niektóre publikacje pisane są takim drobnym drukiem, że prawie ich nie widać – nie dostrzega ich krytyka, świecą nieobecnością w indeksach cytowań. Istnieją na prawach rękopisów i odręcznie sporządzonych notatek. Ale bardzo wiele rzeczy da się stwierdzić „na oko”. Widać tłoczących się w audytoriach studentów, zakurzone aparaty, połamane krzesła, okupowane czytelnie i książki z powyrywanymi stronicami. Na oko widać, że za dużo studentów, za mało dla nich miejsca. Ale widać też jakieś pustki szalone, słychać ciszę – to jakiś kolejny dysonans, bo przecież powinny być tłumy studentów, zgodnie z harmonogramem zajęć. Pomyłka? Zajęcia odwołane? Zdarza się. Godziny rektorskie, dziekańskie, przedświąteczne i poświąteczne (a świąt u nas pod dostatkiem), a także wycieczka (potrzebna integracja na świeżym powietrzu i odnowa biologiczna). Niepokojąco duża jest liczba okazji, aby zajęć nie było.

Wszystko wskazuje na to, że krótka wizyta komisji akredytacyjnej nie pozwoli ogarnąć całej złożoności, jaka cechuje sytuację danego kierunku na takim a nie innym wydziale i w takiej a nie innej uczelni. A przecież nie dotknęliśmy kwestii najważniejszej. Kto będzie tworzył jej skład? Oczywiście, z definicji, osoby uczone, z dorobkiem, dobrą marką i znakiem jakości Q, o nieskazitelnej opinii i uznanym autorytecie moralnym. Już potrafimy wymienić nazwiska. Ale obowiązuje demokracja. Czy to one trafią do komisji z mandatem pochodzącym z wyborów, nie z nominacji? Czy mimo zaufania do nich nie powstanie wrażenie, że jest to wciąż ta sama grupa osób ferujących wyroki? Jacyś „oni”, którzy swoją opinią pieczętują los kierunku, a może i wielkość ewentualnej dotacji lub decyzję personalną, kiedy czyjaś sprawa awansowa osiągnie poziom Centralnej Komisji?

A jednak, mimo wszystkich niewiadomych i wszelkich obaw, warto spróbować. Może okaże się, że akredytacja to nic strasznego, że to jeszcze jedna przygoda, jaką środowisko akademickie funduje sobie w odruchu samoobrony przed nijakością i rosnącą konkurencją szkolnictwa niepublicznego?

WIDMO I WINO

Kilka lat temu, gdy pojawiły się pierwsze projekty „akredytacji”, zatytułowałam swój tekst Widmo akredytacji („Forum Akademickie” nr 12/ 1995). Miało ono krążyć w postaci pewnej idei. Ale właśnie nadszedł czas, że staje się ona ciałem, trafiając do rąk ustawodawcy. Jest to najistotniejsza zmiana w projekcie nowej ustawy. Ocena trwa krótko, jakość kształcenia budowana jest latami, „dochodzi” jak dobre wino. Warto, aby procedura akredytacyjna przyczyniła się do napisania scenariusza, który da podstawę, by mówić o weselach a nie o pogrzebach. Dobre zaś wino – by posłużyło do spełnienia toastu „za pomyślność”. Tylko czyją? Studentów, profesorów, ekspertów, inwestorów, sponsorów, administratorów, służb bibliotecznych, sprzątaczek? A może za przyszłych pracodawców? Za wszystkich razem i za każdego z osobna.

Odpowiadając więc na pytanie, czy akredytacja oznacza tylko lęk przed oceną, powiem, że nie tylko. Budzi również nadzieję, że sprawy jakości kształcenia zajmą czołowe miejsce w świadomości wszystkich, którzy czują się odpowiedzialni za przyszły kształt polskich elit i ich społeczne funkcjonowanie.

Prof. dr hab. Zofia Ratajczak, psycholog pracy, jest prorektorem ds. nauczania Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

Uwagi.