Teisseyrowie
Poprzedni Następny

 

W powietrzu rodzinnych domów, których mieszkańcy mają świadomość 
swoich dążeń i stawiają sobie w życiu cele choć odrobinę wyższe 
niż codzienność egzystencji, unosi się przyzwoitość.

Linia warszawska

Magdalena Bajer

Fot. Stefan Ciechan

Rodzina Teisseyrów w Polsce liczy obecnie z górą 60 osób. Większość z nich ma wyższe wykształcenie, liczni tytuły profesorskie lub stopnie akademickie. Trzeba więc było opowieść o rodzinie podzielić na dwie części. Zresztą sam los sprawił, że jedna linia rodu, wywodząca się ze Lwowa, po wojnie osiadła we Wrocławiu, inna zaś przed wojną jeszcze zamieszkała w Warszawie. Do tego należałoby dodać „pojedyncze gniazda” w Gdańsku i Poznaniu.

Z ogarniętego rewolucją Paryża uciekła wdowa po ściętym oficerze gwardii królewskiej z kilkuletnim synem Ludwikiem Stanisławem, by w Krakowie dać początek Teisseyrom Polakom, rychło zasłużonym Polsce patriotycznymi czynami. Następne pokolenia studiowały we Lwowie, zasilając tamtejsze środowisko akademickie i wzbogacając zwłaszcza dorobek geologii (patrz: „FA” nr 3/2000).

We współczesnych pokoleniach linii warszawskiej najwięcej jest chyba fizyków, choć „pożenionych” rozmaicie z naukami o Ziemi. Seniorem tej linii jest prof. Roman Teisseyre z Instytutu Geofizyki PAN, gdzie również pracuje jego syn dr Krzysztof. Tu na spotkanie przyszedł dr Henryk Teisseyre, zwany w rodzinie Grzesiem, stryjeczny bratanek i chrzestny syn profesora, pracujący w Centrum Badań Wysokociśnieniowych PAN. Jego ciotka Izabela, siostra mojego gospodarza, jest geofizykiem.

Warszawski trop zaprowadził mnie jeszcze do domu lekarskiego małżeństwa Teisseyrów, drugiego syna prof. Romana, Mikołaja i jego żony Joanny, z „całkowicie lekarskiej” rodziny Roszkowskich.

WIERNI TROCHĘ INACZEJ

– Przeżycie okupacji i powstania właściwie zrobiło z nas warszawiaków – powiada profesor. Jego ojciec i brat byli w powstaniu ciężko ranni, on sam walczył na Żoliborzu i wyszedł „obronną ręką”. Syn Krzysztof dopowiada do tej listy swoją matkę oraz ciotkę, ale rodzice wtedy jeszcze się nie znali.

Może dlatego, że Karol Wawrzyniec, wybitny badacz, odkrywca złóż naftowych w Rumunii, później wicedyrektor Instytutu Geologicznego w Warszawie, był pierwszym w rodzinie profesorem, a czterej (z pięciu) jego synowie poszli tą samą drogą. W rodzinie oczekiwano wierności tradycji i uważano za naturalne poświęcanie się geologii. Roman Teisseyre interesował się fizyką i dzisiaj mówi, że pod wpływem rodziny skłonił się ku geofizyce. Wpływ wywierał szczególnie stryj obecnego profesora, zabierając młodego chłopca na wycieczki geologiczne, opowiadając o swojej umiłowanej dziedzinie. Nie odwiódł od studiowania fizyki, ale może właśnie jemu geofizyka zawdzięcza dorobek swego wybitnego przedstawiciela. Całkiem podobnie było z panią docent Izabelą, absolwentką Wydziału Fizyki, ze specjalnością fizyki ciała stałego. Obecnie pracuje ona w tej samej grupie co Krzysztof Teisseyre, który z kolei studiował... biologię. Od nikogo z rodziny nie wziął zapału do obserwowania i hodowania różnych zwierząt – ojca i matkę zadziwiał opowieściami na ich temat, zanim nie przyłapali go na fantazjowaniu, kiedy to przekonywał o odkryciu „pluskolców Teisseyra” w jakiejś wakacyjnej sadzawce. Okazały się znanymi systematyce zwierząt wioślakami.

Oczekiwana w rodzinie wierność uczonej tradycji nie musiała więc być dokładnym powtarzaniem tropów, jakkolwiek widziano to chętnie. Prof. Roman przywołuje wielekroć przezeń słyszane zdanie ojca, że „nieważne, co się robi, byle robić dobrze”. Bardzo to typowe w wychowaniu młodzieży inteligenckiej. Z reguły, mimo deklaracji, że to, co się robi, może być zamiataniem ulic, oczekiwano pracy umysłowej i wykształcenia wyższego. Krzysztof dodaje, że były w tym także „nadzieje na zajmowanie się nauką”, „wszystko jedno” odnosić należy raczej do wyboru specjalności.

– Jestem pierwszą osobą, od trzech pokoleń, która nie poszła na geologię – powiada dr Henryk Teisseyre, dodając, że zamierzał, poprzez fizykę, geofizykę, dojść jednak do geologii. Pozostał przy fizyce. Jego brat Andrzej łączy chemię z fizyką i biologią.

KTOŚ KIEDYŚ ZACZYNA

Dr Mikołaj Teisseyre nie całkiem znikąd wziął swoje zainteresowanie medycyną. Wuj był lekarzem. Zginął w górach zostawiając urwany trop i Mikołaj sądzi, że może on zapoczątkuje na dobre ten właśnie wątek tradycji w rodzinie. Zwraca uwagę, że przecież ich ojciec był pierwszym fizykiem, a teraz uważa się fizykę czy też geofizykę za zajęcie właściwe Teisseyrom.

Medycyna była kierunkiem studiów apolitycznym, a zawód lekarza jest apolitycznym zawodem, co stanowiło istotny wzgląd dla przyszłego jej adepta. Na moje pytanie, co przeważało pośród motywów, poza tym wymienionym, zainteresowanie czy pragnienie służenia chorym, skwapliwa odpowiedź potwierdza to pierwsze, drugie rozmówca przemilcza. Żona – mówiąca o sobie, że jest „Teisseyrem przysposobionym”, ma w swojej rodzinie bardzo wielu lekarzy (wybór medycyny był dla niej najoczywistszym wyborem) – pomaga mi w uzyskaniu odpowiedzi. Żeby być dobrym lekarzem, trzeba być dobrym człowiekiem. Mikołaj taki jest. Ogromnie go lubią i dzieci – państwo Teisseyrowie są pediatrami – i rodzice, a to ważny sprawdzian.

W przypadku lekarza pracującego w ośrodku naukowym – oboje pracują w Centrum Zdrowia Dziecka – trudno rozdzielić badania i służbę „przy łóżku”, choć mogę sobie wyobrazić wynikające z tego połączenia dylematy. Moi rozmówcy uważają się raczej za lekarzy praktyków. Mają doktoraty, w perspektywie dalsze szczeble naukowej kariery. Pan Mikołaj mówi o satysfakcji płynącej z tego właśnie, że doświadczenie kliniczne można uogólnić, zobaczyć i opisać mechanizmy chorób, prawidłowości terapii. Nie lubi dydaktyki, dokładniej, zajęć ze studentami, których w centrum nie ma. Opieka nad rozwojem zawodowym i nad postępami badań młodszych kolegów to co innego.

W warszawskiej linii Teisseyrów tak się składa, że większość jej przedstawicieli pracuje w instytutach, nie w uczelniach. Może to przypadek, a może na ogół do dydaktyki się nie garną, choć przekazywanie wiedzy, popularyzacja, należą do repertuaru rodzinnych zatrudnień. Zajmuje ona szczególnie Krzysztofa publikującego artykuły z zakresu przyrodoznawstwa. Pisze też wiersze.

CO SIĘ UDAŁO?

Potomkowie „rodów uczonych” z racji urodzenia przyzwyczajeni są do powtarzania tego pytania, dlatego że tradycja, im dłuższa, bogatsza, tym mocniej zobowiązuje ich do stawiania sobie zadań i wykonywania ich. Nie same osiągnięcia naukowe, naturalnie, do zadań należą. Dr Krzysztof Teisseyre na pytanie, co mu się udało, odpowiada najpierw: rodzina. Z trójki dzieci dwoje starszych chodzi do ostatniej klasy szkoły podstawowej oraz drugiej liceum. Trzeba im pomagać w poznawaniu historii, a zwłaszcza zaciekawiać światem, budzić ambicje. Ambicje w rodzinie zawsze bardzo ceniono. Profesor wyjaśnia to bliżej mówiąc, że wyniósł z domu rodzinnego i przeniósł do własnego przekonanie, iż na pozycję w życiu, na miejsce w społeczeństwie, trzeba zapracować samemu.

Syn Krzysztofa próbował pracować naukowo w Instytucie Zoologii, ale... nie dawano mi do badania tygrysów ani lampartów, ani hipopotamów tylko... mszyce. Od kilkunastu lat zajmuje się w Instytucie Geofizyki PAN opracowywaniem teoretycznych modeli oporności skał zawierających szczeliny. Był z wyprawą sejsmologów na Spitsbergenie, gdzie ciężko fizycznie pracował, a w chwilach wolnych oglądał, z tej samej góry, co ojciec przed laty, śnieżny krajobraz pełen skał i lodowców.

W opowieści rodzinnej bardzo często słyszę o doświadczeniach, które pozostały w pamięci, odcisnęły ślad na dalszym życiu, pokierowały ku nowym obszarom zainteresowań. Wypełnianie zadań wynikających z pracy w jakiejś dziedzinie nauki, w ośrodku czy zespole badawczym, jest tak naturalne, że bywa w autobiografiach kwitowane zdawkowo. Trzeba więc powiedzieć o prof. Romanie Teisseyre, że sporo lat kierował Instytutem Geofizyki, w latach 1980-93 był członkiem Prezydium PAN, a na szerszym forum – prezydentem Europejskiej Komisji Sejsmologicznej. Redaguje „Acta Geophysica Polonica”. Sam natomiast mówi o sobie: – Potrafiłem łączyć zainteresowania bardzo teoretyczne z przygodą. Przygoda zaczęła się w drugiej połowie lat 50., kiedy profesor zorganizował, w ramach Roku Geofizycznego, wielką międzynarodową wyprawę do Wietnamu, której uczestnicy założyli tam dwie stacje badawcze o rozległym zakresie poszukiwań. Przedsięwzięcie to oraz ekspedycja pod kierunkiem prof. Stanisława Siedleckiego na Spitsbergen, były początkiem powojennej ekspansji Polaków w rozmaite miejsca świata. Później profesor pracował naukowo w różnych krajach: Japonii, Włoszech, Grecji, i zawsze było to, jego zdaniem, połączenie pracy z przygodą. Ostatnie lata to czas żniwa – dalsze badania, publikacje, ale przede wszystkim sumowanie różnych wątków dorobku w wydawnictwach monograficznych i współpraca z autorami amerykańskimi oraz japońskimi.

Najmłodszemu z uczestników spotkania, Henrykowi Teisseyre, udało się jak już wiemy, niezupełnie to, co na początku naukowej drogi zamierzył. Zajmuje się fizyką półprzewodników, która daje tak wiele możliwości interesujących badań, odsłania tyle nowych obszarów poznania, że nawet ktoś młody, niedługo po doktoracie, nie zdążyłby pewnie dojść do geologii, chyba że porzuciłby obecne zainteresowania. Konkretne aktualne zainteresowania Henryka to... azotek galu, materiał do konstrukcji laserów półprzewodnikowych. Tylko w Polsce uzyskujemy i produkujemy, jak usłyszałam, kryształy azotku galu. Frapujące są również techniki używane w badaniach tego związku. Podczas rozmowy najmłodszy z uczonych Teisseyrów wskazał ręką za okno mówiąc: – Kilometr stąd przeprowadzam eksperyment z zastosowaniem ciśnień rzędu 50 tys. atmosfer. Centrum Badań Wysokociśnieniowych PAN jest jednym z bardzo niewielu ośrodków w kraju dysponujących takimi możliwościami. Wymienione „wyjątkowości”, tj. tematyka badań, „szczególnie gorąca i nośna”, oraz unikalne metody pociągają badaczy i są źródłem niemałych satysfakcji. Myślę, że pozostaną tym, co na pewno się Henrykowi w życiu udało.

ATMOSFERA PRZYZWOITOŚCI

Tradycje przekazywane w licznej rodzinie, której trzon stanowią od kilku pokoleń ludzie parający się nauką, są typowe dla rodzin inteligenckich, także tych o nazwiskach cudzoziemskich, tych, w których przechowuje się pamięć, dalekiej często, pierwszej ojczyzny, a miłość i przywiązanie do ojczyzny wybranej, czy to bardziej za sprawą historii, czy indywidualnych losów przodka.

Dwie są dzisiaj linie „uczonych” Teisseyrów: wrocławska, z przewagą specjalistów nauk technicznych, i warszawska, geofizyków przede wszystkim. Atmosfera wszystkich tych domów, jeszcze i lwowskich, i poznańskich, i gdańskich, była zupełnie podobna. Rzadko rozmawiano tak, żeby dzieci brały z tych rozmów lekcję postępowania w życiu. Przykład starszego pokolenia, wzory rzetelności we wszystkim, co się robi, miary wysokie dla przyjmowanych zadań wspierano czasem uwagami najprostszymi: – Masz się zachowywać przyzwoicie. Co to znaczy, wiedziało się z przykładu właśnie. Krzysztof czuje się na zawsze zobowiązany do uczciwości, do właściwego traktowania ludzi, bez płaszczenia się, ale i bez wywyższania. Nikt tego expressis verbis nie nakazywał, ale przyzwoitość przecież unosi się w powietrzu rodzinnych domów, jeśli ich mieszkańcy mają świadomość swoich dążeń i jeśli stawiają sobie w życiu cele choć odrobinę wyższe niż codzienność egzystencji.

W pokoleniu pana Henryka dużą rolę odegrała aktywna przynależność do Klubu Inteligencji Katolickiej. Mówi dzisiaj: – Cały system wartości, który przekazywano mi jako dziecku, uważam w tej chwili za swój. Zrozumiałe, że ten system wartości pokrywał się „w stu procentach” z tym, co wpajano dzieciom w domu.
Pani Joanna z Roszkowskich Teisseyrowa, widząc rodzinę odrobinę z boku, zwróciła mi uwagę na ogromnie silne więzi łączące jej członków, na wspólnie obchodzone święta, imieniny, urodziny, na korespondencję. Pozwala to ufać, że główne i podstawowe rysy tradycji będą trwały.

Tekst powstał na podstawie audycji Rody uczone, nadanej w Programie I Polskiego Radia SA w sierpniu 1998 r., sponsorowanej przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej.

Uwagi.