Poprzedni Następny

Leszek Szaruga

POTRZEBY STUDENTÓW...

Muszę powiedzieć, że z niejakim zdumieniem przeczytałem dyskusję, jaką z okazji zakończenia egzaminów wstępnych dla kandydatów na studia w roku akademickim 2000/2001 uraczyła swych czytelników "Gazeta Wyborcza", publikując wywiad z prof. Wiktorem Osiatyńskim oraz artykuł prof. Mirosławy Marody. W obu wypowiedziach podkreśla się szacunek dla potrzeb studentów, ceni pracę dla studentów oraz gotowość niesienia im pomocy. Prof. Osiatyński ostro protestuje przeciw panującej w Polsce "dyktaturze profesorów" powiadając, na podstawie swych amerykańskich doświadczeń: "W amerykańskiej uczelni moim obowiązkiem wobec studenta jest znalezienie jednej rzeczy, którą on umie. I zbudowanie na niej drugiej, trzeciej rzeczy". By tego dokonać, pracownicy nauki, w tym sam Osiatyński, poddawani są specjalnym treningom mającym w nich wytresować zdolność rozpoznawania nie tylko potrzeb studentów, lecz także ich sposobu uczenia się: "Żeby pomóc temu studentowi w rozwoju, muszę się zorientować, jakim stylem się uczy". Prof. Marody nie jest daleka od tych idei: "Sama należę do zwolenników traktowania z szacunkiem potrzeb studentów i układania relacji z nimi na zasadach kontraktu, którego warunki obowiązują obie strony".
W zasadzie tak, ale... No właśnie. Zawsze sądziłem, że student zawiera kontrakt przede wszystkim sam ze sobą. Jeśli tego kontraktu nie dotrzyma, złamie też wszystkie inne, ale to jego problem, a nie mój. Zawsze powtarzam moim studentom dość przaśną, lecz wciąż zaskakującą prawdę, iż należą - czy chcą tego, czy nie - do intelektualnej elity świata. No bo, na miłość Boską, ilu procentom spośród sześciomiliardowej populacji tej skądinąd ginącej już planety udało się dotrzeć do trzeciego czy nawet czwartego roku studiów wyższych? Z tego coś powinno wynikać dla dorosłych, mających przecież prawo założenia rodziny i wyboru prezydenta - winni mieć świadomość swej odpowiedzialności zarówno przed samymi sobą, jak i przed społecznością, która w jakiejś mierze ponosi koszty ich edukacji.
Tak, zgadzam się z Osiatyńskim, że od istnienia studentów uzależnione jest istnienie uczelni, ale przecież ta zależność nie jest jednostronna i nie pozwolę sobie wtykać głodnych kawałków o tym, że winienem sam siebie obciążać odpowiedzialnością za to, że student nie jest w stanie zdać egzaminu. Zdanie egzaminu to naprawdę jego, a nie mój ani uczelni problem - pod warunkiem wszakże, że moje i uczelni działania w zdaniu owego egzaminu nie przeszkadzają. I tu zgoda z Osiatyńskim, który powiada, że polski egzaminator ma często "za cel dowieść, czego student nie wie. Przyłapać go, zażyć trudnym pytaniem". To oczywista patologia, częsta, lecz przecież na pewno nie stanowiąca normy. Owszem, sam stawiam podchwytliwe i trudne pytania, lecz dotyczy to tych studentów, którzy już zdali, a których chcę w czasie egzaminu wciągnąć w jakąś intelektualną grę, zmusić do powiązania faktów, do rozwinięcia i zdynamizowania tej wiedzy, jakiej znajomością dotąd się popisali. Wiem, o czym mówię, gdyż w tej specjalności, w której żyję, nie ma nikogo, kto wiedziałby "wszystko" - za dużo nazwisk, za dużo tekstów i za dużo relacji, by jeden człowiek mógł to w całości ogarnąć (i dobrze, gdyż uczy to jednak pewnej skromności).
Ale oczywiście nie zgadzam się z Osiatyńskim, gdyż pewne minimum wiedzy musi zostać przyswojone. Nie chciałbym żyć w kraju, w którym inżynierowie nie mają podstawowej wiedzy matematycznej, nie chciałbym znaleźć się w ręku lekarza, który nie odróżnia płuca od wątroby i boję się społeczności, w której możliwe jest funkcjonowanie akademika Łysenki, a teorię kwantów określa się mianem "burżuazyjnej pseudonauki". I niech Osiatyński nie udaje, że takich społeczności nie było, nie ma i nie będzie. Wręcz przeciwnie: były, są i będą. Do pewnego stopnia zapobiega temu, rzecz jasna nie do końca, wymaganie zdobycia wiedzy podstawowej. Nie wiem, jakim studentem Sorbony był Pol Pot, lecz chętnie bym się dowiedział, jaki stosunek do niego mieli profesorowie i czy nastawieni byli raczej na potrzeby studenta - tego właśnie studenta, ale i każdego innego spośród jego koleżanek i kolegów - czy raczej interesowały ich potrzeby nauki, dochodzenie do prawdy w pewnej dialogowej wspólnocie, w której wszakże warunkiem uczestnictwa w owym dialogu jest zdobycie pewnego podstawowego wyposażenia intelektualnego opartego na minimum rzetelnej wiedzy faktograficznej.
W systemie nastawionym na produkcję absolwentów nic już nie powstrzyma zaniżania poziomu uczelni. Wyjątki oczywiście będą, lecz coraz rzadsze i coraz bardziej nas wszystkich zdumiewające. Młodzi filozofowie, którzy dzisiaj z zapałem analizują u nas pisma Derridy nie wiedzą nic o tym, że facet po prostu wyrasta z sokratejsko-platońskiej tradycji dialogu, gdyż ich filozoficzne wyposażenie obejmuje dziesiątki tomów pism myślicieli dwudziestowiecznych, a sięganie do dzieł pramistrzów uważają za zbyteczne - oddają się zatem grze w interpretację interpretacji interpretacji bez najmniejszego zamiaru sięgnięcia do źródła. To wszakże tylko drobiazg. Maturzyści zaszczycający swą obecnością moją komisję egzaminacyjną, a pragnący zostać studentami polonistyki, nie znali ani jednego tytułu współczesnego pisma literackiego, zaś ci, których o to pytałem, nie byli w stanie wyjaśnić, o co chodzi w podtytule "Pana Tadeusza".
O czym my więc rozmawiamy? O potrzebach studentów? Oni sami nie wiedzą, jakie są ich potrzeby. Poza oczywiście jedną: potrzebą ukończenia studiów. Mnie to już nawet nie irytuje ani nie złości. Zawsze wszak znajdę - nieliczną, ale wartą wsłuchania się w ich rytmy - grupę, z którą będę pracował. Resztę, w imię "interesu uczelni", ale i dla świętego spokoju, będę przepuszczał nie bacząc już nawet na to, że przychodząc na egzamin nie wiedzą, z jakiego przedmiotu zdawać im przyszło. Spojrzę w rozszerzone amfetaminą oczęta, zgodzę się z tym, że ich metoda pracy polega na czytaniu bryków zamiast poleconych lektur i... wyrobię zalecaną normę, odpowiednio różnicując oceny, gdyż jest rzeczą niewskazaną wystawianie wszystkim takich samych not.


Uwagi.