Strona główna

Archiwum z roku 2001

Spis treści numeru 12/2001

Równość i nierówność
Poprzedni Następny

Życie akademickie

Fakt, że w świadomości potocznej istnieje pojęcie uczelni „renomowanej”
lub „elitarnej” sygnalizuje, że takie uczelnie są potrzebne.

Jacek Wojciechowski
 

Fot. Stefan Ciechan

Całkowite, obligatoryjne upowszechnienie kształcenia na poziomie ponadpodstawowym już wkrótce zmieni w sposób zasadniczy sytuację szkolnictwa wyższego, tak jak w identycznych okolicznościach stało się to wcześniej w innych krajach. Trudno o tym nie myśleć, skoro pierwsze skutki już widać, a dalsze ujawnią się niebawem. Zarówno te dobre, jak i złe.

Powszechność kształcenia na poziomie ponadpodstawowym, średnim, miała służyć rozmaitym celom: lepszemu przygotowaniu do życia i pracy w zmieniających się warunkach, zapobieganiu bezrobociu w bardzo młodym wieku, zapewnieniu szans na lepsze kwalifikacje nawet najbiedniejszym. Prawdziwe efekty są i będą różne. Natomiast zjawiskiem, które na pewno zaobserwujemy wkrótce (symptomy widać już teraz), będzie podwojenie się liczby osób uprawnionych formalnie do ubiegania się o studenckie indeksy. I nawet gdy uwzględni się przewidywany niż demograficzny, kandydatów na studia może być przez długi czas znacznie więcej niż kiedykolwiek dotychczas.
To dobrze, przepowiadają niektórzy, bo będzie spośród kogo wybierać. To nie tak dobrze, martwią się inni, bo miejsc na studiach aż tak bardzo nie przybędzie, a jeszcze mniej będzie wolnych miejsc pracy. Wyprodukujemy, chcąc nie chcąc, armię lepiej wykształconych frustratów.

OBFITOŚĆ NIEKONIECZNIE OBFITA

Sam wzrost liczby potencjalnych kandydatów na studia wcale nie musi oznaczać rzeczywistej obfitości chętnych. Już obecnie jest bardzo różnie – zależnie od rodzaju oraz ogólnej renomy studiów, rozumianej jako poziom szans na późniejszą egzystencję zawodową. Są kierunki, gdzie rzeczywiście można wybierać kandydatów dobrych oraz znakomitych, ale są i takie, gdzie żadnego wyboru nie ma. Przecież nie z dobrego serca zlikwidowano tu i ówdzie preselekcję, czyli egzaminy wstępne, lecz dlatego, że jakikolwiek próg wymagań wymiótłby kandydatów precz.

Obfitość ma miejsce wtedy, kiedy jest z czego wybierać. Otóż nie zawsze tak jest, z uwagi na gigantyczne różnice w zakresach wiedzy i poziomach przygotowania absolwentów szkół średnich. Te różnice istniały zapewne zawsze – niedawne zdziwienie z powodu wyników próbnej nowej matury świadczą tylko o naiwności – ale nie wszyscy zabiegali o przyjęcie na studia wyższe, no i egzaminy wstępne stanowiły obligatoryjną formę preselekcji. Dziś start na studia dla wielu jest jedynym pomysłem na egzystencję, a z drugiej strony, często żadnej preselekcji nie ma.

Pojawia się więc gigantyczny kłopot w postaci tak bardzo różnego progu startowego, że nawet w tej samej grupie dla jej członków nie są to te same studia. Niektórzy odwołują się wprawdzie do standardowego pakietu wiedzy i umiejętności, o których ma rzekomo zaświadczać zdany egzamin maturalny, ale w rzeczywistości żadnych takich standardów nie ma – wszędzie oceny są relatywne, więc wyniki też.

Gołym okiem da się wyłuskać studentów, którym czytanie sprawia olbrzymie trudności techniczne, czytają znacznie wolniej niż mówią, a o pisaniu bez komputera często w ogóle nie ma mowy. No więc, takie mogą być standardy.

Trudno przypuszczać, że ten problem zniknie z wdrożeniem do końca nowych, zreformowanych programów nauki szkolnej. Gdyby bowiem obserwowane zjawiska wynikały tylko ze złego programu, to wszyscy byliby do studiowania przygotowani fatalnie, a tak przecież nie jest.

Trzeba więc raczej założyć, że zjawisko przetrwa, ewentualnie w odmienionych proporcjach. Wielce to kłopotliwe, ponieważ przy znacznym zróżnicowaniu wiedzy studentów, uczelnie z dydaktyką radzą sobie źle. Jest tylko jeden mechanizm zaradczy: możliwie wczesna selekcja. Ale wtedy obfitość już nie jest obfita.

STUDIA LOKALNE

Swoistą reakcją na wzmożony popyt stał się rozrost sieci szkół wyższych – w ośrodkach (dotychczas) nieakademickich – prywatnych, państwowych, rozmaitych. Jest to zjawisko bez wątpienia korzystne. Stwarza bowiem szanse studiowania i przygotowania zawodowego młodym ludziom spoza wielkich aglomeracji, racjonalizując koszty. Studia mianowicie coraz więcej kosztują, kosztuje też utrzymanie poza domem, dojazdy, a ludzi bogatych jest niewielu. Tak więc szkoły wyższe z mniejszych miejscowości przyczyniają się do demokratyzacji edukacji, stwarzają bowiem możliwości studiowania tam, gdzie inaczej nic by z tego nie było.

Ale zawsze jest coś za coś. Rozmnożenie liczby szkół wyższych musiało odbić się na poziomie nauczania i studiowania. Trochę dlatego, że brakuje odpowiednio przygotowanych specjalistów do realizacji zajęć, chociaż dodatkowe zatrudnianie profesorów z silnych ośrodków akademickich (tzw. samochodowców) trochę sytuację poprawia i próby dyskredytowania takich praktyk są nieporozumieniem. Natomiast z całą pewnością nierówne przygotowanie kandydatów odbija się negatywnie na rekrutacji do tych właśnie szkół. Trzeba to powiedzieć wyraźnie: punkt wyjścia, sam start, jest zazwyczaj o wiele gorszy. No i pojawia się także problem komercjalizacji. Większość tych szkół mianowicie musi utrzymać się samodzielnie, wobec tego jest zainteresowana utrzymaniem możliwie wielu słuchaczy w całym cyklu nauczania. Z tej przyczyny oceny oraz rygory są nad wyraz liberalne, a to automatycznie oznacza obniżenie jakości kształcenia.

STUDIA ZAOCZNE

Dokładnie ten sam wirus zżera ideę studiów zaocznych realizowanych w uczelniach państwowych, także w tych renomowanych. Idea pierwotnie była klarowna: stworzyć szansę studiowania osobom pracującym, ale stosunkowo szybko uległa częściowej degeneracji. Dyplom miał bowiem poświadczać takie same kwalifikacje (umiejętności i wiedzę), jak po studiach dziennych, ale przecież zajęcia zredukowane do 1/3 wymiaru godzin na studiach stacjonarnych nie mogą zapewnić identycznej wiedzy ani takich samych umiejętności. Od początku więc w zamyśle krył się zakamuflowany fałsz. Największe jednak problemy pojawiły się wraz z wprowadzeniem opłat za studia zaoczne.

Opłaty są różne, przeważnie umiarkowane, ale bywa, że zbójeckie. Mimo to, dla osób z miejscowości odległych od miejsc studiowania, studia zaoczne są na ogół w sumie tańsze aniżeli dzienne. Opłata za studia, plus przejazdy i dwa noclegi raz w miesiącu, to wypada znacznie taniej niż stały pobyt poza domem przez cały rok akademicki. Stąd większe zainteresowanie studiami zaocznymi młodzieży z tzw. „prowincji”. Charakterystyczne jednak, że znaczna część studentów zaocznych nigdzie nie pracuje.

Ale co najgorsze: opłaty za studia zaoczne, początkowo stanowiące dopełnienie finansów uczelni, dziś stały się ważnym składnikiem uczelnianych budżetów. Dochodzi do sytuacji, kiedy żąda się od kursów zaocznych nie tylko samowystarczalności finansowej, ale wręcz dochodowości. To już jest paranoja. No bo skoro tak, to na czym miałby polegać państwowy charakter uczelni? Nieuchronnym efektem takiego założenia jest zaś, oczywiście, liberalizacja rygorów studiowania. Chodzi wszak o to, żeby jak najwięcej osób wnosiło opłaty. Bywa nawet, że z tego powodu liczba studentów przewyższa liczbę miejsc siedzących w salach wykładowych. Tworzy się zła sytuacja, kiedy dyplom ukończenia studiów niczego właściwie nie potwierdza, ponieważ faktyczną wiedzą dysponuje co drugi albo co trzeci absolwent.

Liberalizacja ocen na studiach oraz przed studiami, zamiana rygorów dydaktycznych na finansowe redukuje zaufanie do dyplomów w ogóle. Pracodawcy coraz częściej wprowadzają własne, surowe systemy ocen i egzaminacji przed przyjęciem do pracy. O ile jednak rygory na studiach mają zmusić do studiowania, to rygory stosowane przez potencjalnych pryncypałów oznaczają dla wielu eliminację z oczekiwanego zawodu. Eliminację mocno spóźnioną, stąd jej dramatyczne konsekwencje. Bo to jest, poniekąd, także eliminacja z normalnego życia.
Z drugiej strony: w tak liberalnym systemie studiów, napływ nowych specjalistów do pracy okazuje się niedostateczny. Mowa o specjalistach prawdziwych. Prędzej czy później może okazać się, że jest ich za mało.

ELITARYZM

To, co się stało i co się dzieje, ma swoje głębokie, obiektywne przyczyny. Wobec tego, nic nie da tryb administracyjno-nakazowy, potrzebne są zmiany strukturalne. Jasne, najlepsza byłaby natychmiastowa, powszechna optymalizacja nauczania na wszystkich etapach kształcenia, ale to jest tylko naiwne życzenie, które nie zrealizowało się jeszcze nigdzie. Może wobec tego trzeba dokonać podziału na akademickie i (ogólnie) wyższe kształcenie powszechne oraz elitarne? Wzorem innych krajów. W wielu dziedzinach, być może nawet we wszystkich, nie każdy musi być specjalistą od razu najwyższej klasy, ewentualnie wystarczy, że będzie dobry. A na tych najlepszych popyt jest ograniczony, ale rzeczywiście jest, tyle że musi to być autentyczna profesjonalna elita.

Kształcenie elit wymaga uwolnienia się od adeptów miernych i od obciążeń komercji, a z drugiej strony wymaga dydaktyki na najwyższym poziomie i ostrej weryfikacji. Otóż, do tego mogą być zdolne tylko nieliczne uczelnie, jeśli stworzy się im niezbędne warunki. No więc trzeba takie warunki zapewnić, wybierając stosowne uczelnie, których dyplomy będą następnie wytrychami do drzwi każdego pracodawcy.

To jest oczywiście zadanie trudne, bez wątpienia powiązane z nielichym zamieszaniem. Jednak nie może nadal być tak, żeby zdobycie wysokich kwalifikacji było wyłącznie osobistą sprawą nielicznych studentów. Jeżeli gwarancja najwyższego poziomu nauczania wszędzie jest mrzonką – a jest i żadne zabiegi akredytacyjne nic na to nie pomogą – to trzeba, przynajmniej na razie, ten poziom zapewnić choćby tu i ówdzie. Gdzieś.

Pojęcie uczelni „renomowanej” lub „elitarnej” nie wszystkim kojarzyło się dobrze i było w praktyce mało konkretne. Lecz sam fakt, że jednak istnieje w świadomości potocznej, sygnalizuje, że takie uczelnie są potrzebne. Z sugestią uzupełniającą, aby uczelnie i szkoły pozostałe nie odbiegały od nich nadmiernie swoim programem oraz poziomem kształcenia.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski jest pracownikiem Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Komentarze