Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 10/1998


Zabawy w klasyfikacje, kategoryzacje i rankingi pochłaniają
moc czasu i pieniędzy, nie dając żadnych efektów
- ani merytorycznych, ani finansowych.

Zbigniew Żmigrodzki

Patrząc na sytuację w różnych dziedzinach naszego życia można dojść do wniosku, że ludzie, którym powierzono ważne funkcje sterujące, uznali za główne swoje zadanie wprowadzać pod pozorami unowocześnień, reform, restrukturyzacji itp. daleko idące zmiany, z którymi muszą się następnie borykać realizatorzy dziwacznych pomysłów. Dziś polegają one z reguły na bezkrytycznym przejmowaniu wzorów z Zachodu. Co Francuz wymyśli, to Polak polubi - pisał Mickiewicz w Panu Tadeuszu. Obecnie Francuza zastąpił Amerykanin albo anonimowy unijny Europejczyk.

ZBĘDNY KBN

W ramach owej akcji naśladowania i „unowocześniania”, „reformuje” się w ciągu ostatnich kilku lat polskie szkolnictwo wyższe, łącząc wymysły cudze z nie mniej imponującymi własnymi. W 1991 r. utworzono Komitet Badań Naukowych. Jest tajemnicą poliszynela, że w przyznawaniu grantów preferuje on pewne „modne” dyscypliny, a także wpływowe środowiska i osoby. Wszystkie kompetencje KBN można by bez większego kłopotu przekazać ministerstwu oraz szkołom. Byłoby to z pewnością mniej kosztowne a bardziej sprawiedliwe. Wymóg posiadania dużej stosunkowo liczby profesorów, aby móc prowadzić studia magisterskie, wprowadzony mechaniczne, zaowocował na wielu kierunkach mnożeniem się uczonych o specjalnościach wręcz egzotycznych w stosunku do dziedzin, jakie reprezentują instytuty bądź nawet wydziały. Muszą oni otrzymać odpowiedni przydział zajęć, co ma taki skutek, że z konieczności zajmują się przedmiotami, na których znać się nie mogą. Studenci tracą natomiast kontakt z wyspecjalizowanymi nauczycielami akademickimi na stanowisku adiunkta, będącymi często tuż przed habilitacją, a przy tym znacznie bardziej kompetentnymi od niejednego profesora. Taka edukacja ma istotne znaczenie, gdy chodzi o przygotowanie absolwentów szkół wyższych do pracy w zawodzie: przecież w obecnej sytuacji uczelni mało który z nich ma szanse na asystenturę.

Warto postawić pytanie: Czy istotnie żaden z uczonych, wchodzących w skład wysokich gremiów, którym te „reformy” zawdzięczamy, nie miał na tyle wyobraźni, aby przewidzieć, jakie będą ich praktyczne skutki? Czyżby wszyscy sądzili, że KBN zapewni automatycznie sprawiedliwość w swoich decyzjach (sądzi się, iż jej procent maleje z roku na rok), a szkoły wyższe, którym z wielu względów bardzo zależy na utrzymaniu uprawnień do nadawania tytułu magistra, będą tak bezinteresowne, aby pokornie czekać aż pojawią się w określonych specjalnościach dostatecznie liczni doktorzy habilitowani? Pomijam przy tym kwestię, że mamy - nie tylko w Polsce - dyscypliny naukowe, w których habilitacja jest z różnych powodów dalece utrudniona; są zaś inne, obfitujące w habilitacje aż nadmiernie. Czy naprawdę nikt z tego sobie nie zdawał i nie zdaje sprawy?

NAJLEPSZE UCZELNIE

Ostatnio nasila się w polskim szkolnictwie wyższym niefortunna i nie przemyślana (rozpoczęta już dość dawno) akcja na rzecz przyznawania uczelniom etykietek wartościujących w postaci „kategorii” oraz klasyfikowania szkół na podstawie „rankingów”. Mówi się, że student będzie miał możność wyboru „najlepszej” uczelni a profesor przejścia do niej z tej „gorszej”, w której dotąd pracuje. I jeszcze inny nonsens: za absolutny sprawdzian wartości uczelni, wydziałów, kierunków, instytutów, katedr i pracowników zaczyna się uważać „liczbę cytowań w światowych abstraktach”, publikowanie za granicą bądź w językach obcych, współpracę z placówkami zagranicznymi itp. Kiedy z takimi kryteriami, traktowanymi absolutnie, mam do czynienia, przypomina mi się osobliwy przypadek, gdy studentka innego kierunku prosiła mnie o pomoc konsultacyjną w przygotowaniu pracy magisterskiej. Na pytanie, czemu nie zwraca się w tej sprawie do swego właściwego opiekuna, odpowiedziała, że wyjechał na dłuższy czas za granicę a osoba, wyznaczona do tej roli w zastępstwie orzekła, iż tematu pracy nie uważa za właściwy, wobec czego pomagać w jej napisaniu nie będzie. Niestety, zaufanie mojej rozmówczyni musiałem - ze względów formalnych - zawieść...

Pobyty zagraniczne - staże, długotrwałe badania na koszt obcych instytucji - dostępne są niełatwo: jedni uzyskują często takie możliwości, inni nie mogą się na nie doczekać, choć niejednokrotnie nie ma to żadnego związku z kwalifikacjami naukowymi. Czy rzeczywiście dowodzą one w sposób bezpośredni poziomu naukowego i wartości dydaktyki, realizowanej przez nauczyciela akademickiego? Powszechnie wiadomo, że tylko niektóre dyscypliny naukowe mają charakter międzynarodowy i nawet reprezentujące je polskie czasopisma wychodzą w języku obcym; stwarzają też duże szanse druku za granicą, co nie oznacza automatycznie wysokiego poziomu tekstów. Publikacje z zakresu tych dziedzin włączane są od razu do światowych wydawnictw informacyjnych i odpowiednich baz danych, bez dokładniejszego wartościowania. Występują zaś i takie kierunki badań, które mają charakter szczególny: albo wiążą się ściśle z językiem narodowym czy kulturą ojczystą, albo też za granicą nie są odpowiednio rozwinięte. W dodatku w większości uczelni nie dba się należycie o szersze informowanie w sprawach własnego dorobku naukowego. Nie czynią tego ani właściwe placówki naukowo-dydaktyczne, przeciążone nawałem wciąż rosnących obowiązków sprawozdawczych i organizacyjnych (ciągłe „reformowanie” mnoży je w sposób zastraszający, utrudniając realizację podstawowych zadań), ani biblioteki.

ETYKIETY

Czy rzeczywiście przyznanie uczelni chlubnej kategorii bądź wysokiej pozycji w rankingu (to samo dotyczy wydziału lub katedry albo instytutu) oznacza, że jest ona naprawdę lepsza od innych? Czy student będzie się kierował taką etykietką w wyborze studiów, ambitny profesor uzna zaś, iż powinien ubiegać się w tej szkole wyższej o posadę? Mamy tu jeszcze jeden przykład, i to nader wyraźny, osławionego wishful thinking. Student studiuje z reguły tam, gdzie może (ma zapewnione warunki bytowe). Podobnie jest z profesorem, przy czym wiadomo, że niejednokrotnie (w Polsce tak jest chyba zawsze) skromna uczelnia płaci dużo więcej a czasem i mieszkanie daje lub zwraca koszty dojazdów.

Ale nie tylko te przyziemne okoliczności mam na myśli. Bywa, że w szkołach mniej uprzywilejowanych pracują lepsi specjaliści i aktywniejsi uczeni. To samo dotyczy młodszej kadry naukowo-dydaktycznej. Jednak ich szanse rozwoju bywają przez owe kategorie i rankingi coraz bardziej ograniczane: na podstawie formalnych wyliczeń i anonimowych w istocie orzeczeń, które nie mogą określić ich niewymiernego wskaźnika, jakim jest poziom pracy naukowo-dydaktycznej, przesądza się o wszystkim. Wnioski o granty, nawet jeżeli uzyskują wysokie oceny, nie są „przyjmowane do finansowania”. Podobnie bywa z różnego rodzaju staraniami dotyczącymi dłuższych wyjazdów zagranicznych, które są rozpatrywane centralnie przez fundacje bądź międzynarodowe gremia. Najdotkliwszym skutkiem „zaszufladkowania” jest przyznawanie mniejszych środków finansowych z tytułu niższego zaszeregowania uczelni, wydziału czy katedry (instytutu). Bywa w rezultacie, że nawet dla profesorów znanych w swojej specjalności nie starcza na koszty udziału w konferencjach a korespondencję naukową i zawodową muszą prowadzić na własny rachunek.

BRAK EFEKTÓW

Przy rosnącym niedostatku środków na szkolnictwo i kulturę, spowodowanym nasilającą się z każdym kolejnym rządem hegemonią wydatków na administrację i różne niefortunne przedsięwzięcia reformatorskie, zabawy w klasyfikacje, kategoryzacje i rankingi pochłaniają moc czasu i pieniędzy, nie dając żadnych efektów - ani merytorycznych, ani finansowych. Ich entuzjastami są tylko „profesorowie-administratorzy”, których dobitną charakterystykę przedstawił J. Szczepański w swojej Socjologii wyższego wykształcenia: dla nich takie poczynania stanowią swoistą samorealizację - sami mają wówczas co robić i mogą dodawać niepotrzebnych zajęć innym, pokrzykując jeszcze autorytatywnie na nich, gdy ci ośmielą się mieć zastrzeżenia lub wykonywać niezbyt dokładnie ich dyspozycje. Zresztą takich odważnych nie ma. Któż bowiem pozwoli sobie na lekceważenie wzorów, przejętych od reprezentujących rzekomo „najwyższy poziom” uczelni zagranicznych? Każdą tego rodzaju próbę można z góry uznać za gest Rejtana, jak i przewidzieć jej podobny do historycznego rezultat.

PS. Proszę uprzejmie P.T. Czytelników, aby nie sądzili, że treść tego artykułu dotyczy uczelni, która mnie zatrudnia. Nie leży w moich zwyczajach przenoszenie kwestii lokalnych na ogólne forum dyskusyjne. Staram się jedynie przedstawić problem od dawna obecny w „rodaków rozmowach”, choć starannie przemilczany przez gestorów i menedżerów nauki.

Prof. dr hab. Zbigniew Żmigrodzki, bibliotekoznawca, jest kierownikiem Zakładu Bibliografii i Informacji Naukowej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

Uwagi.