Leszek Szaruga
Przepraszam, że zacznę od procentów. Wiem, że nic tak nie utrudnia czytania felietonu, jak dane liczbowe, ale muszę się nimi posłużyć, bo wskazują na to, że - jak mawia się w zagranicznym języku - robi się "i śmieszno, i straszno". Daleki jestem od paniki, ale to jedynie dlatego, iż mam nieco poczucia humoru i wiem, że "nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było". Pocieszenie to raczej słabe, ale jednak pocieszenie.
Połapać się w tym wszystkim nie sposób, ale i tak gołym
okiem widać, że dobrze nie jest. Przed rokiem bodaj pisałem o tym, że na naukę przeznaczono w naszej ojczyźnie kochanej - w trosce niewątpliwej o jej (dotyczy ten zaimek zarówno nauki, jak i ojczyzny) kondycję i dalszy, jak to się mówi, rozwój - 0,51 proc. PKB. W budżecie opracowanym przez ustępującą koalicję na ten sam cel przeznaczono 0,47 proc., zaś nowa koalicja wywalczyła dodatkowo 28 mln złotych, podwyższając tym samym środki do zawrotnej wysokości 0,477 proc., a zatem zwiększając je o 0,007 proc. PKB. Prof. Andrzej Wiszniewski zapowiedział w Komitecie Badań Naukowych rządy twardej ręki. Nie dziwota. Jeśli KBN będzie otrzymywał w przyszłości proporcjonalnie mniej procent PKB, to w ciągu niecałego ćwierćwiecza może pójść z torbami i zarazem w skarpetkach, choć może polską naukę uratuje przed zupełną jej likwidacją postępująca prywatyzacja jednostek badawczo-rozwojowych.
Niezależnie jednak od tego, jak się to wszystko rozwinie, można dzisiaj bez przesady stwierdzić, że w dającej się przewidzieć przyszłości poprawa sytuacji nie jest możliwa. Dobrym jej obrazem jest obecnie wysokość honorariów proponowanych przez wydawnictwa uczelniane, które, póki co, sprywatyzowane, o ile wiem, nie zostały. Otóż, w mijającym, właśnie gdy to piszę, roku dostąpiłem zaszczytu i przyjemności opublikowania dwóch książek w tych oficynach. Książki są co prawda niewielkie, nie znaczy to jednak, że owe osiem arkuszy wydawniczych - tworzących sumę dorobku, jaki się na nie składa - napisałem od ręki i bez wysiłku. Mój dochód z nich zamknął się oszałamiającą sumą 800 nowych złotych polskich. Ale co tam, w końcu nie dla pieniędzy się pracuje. W ogóle powinniśmy się cieszyć - my, autorzy oraz my, czytelnicy - że owe wydawnictwa jeszcze istnieją, że ich nie pozamykano. Przynajmniej tyle...
Ale w końcu nie kwestia honorariów za artykuły czy książki wysuwa się w tym wszystkim na plan pierwszy. Najistotniejszą sprawą jest "naukowa kondycja" społeczeństwa polskiego. Wiadomo skądinąd, że w Europie zajmujemy w tej dziedzinie jedno z miejsc ostatnich i że sprawa doinwestowania nauki - dotyczy to zwiększenia nakładów zarówno na jej bazę materialną, jak na koszty nauczania, wyższego w szczególności - jest jednym z zadań dla kraju priorytetowych. Zważywszy, że u władzy znaleźli się ludzie nauki, zagadnienie to wydawać by się mogło oczywiste - te bowiem osoby, w odróżnieniu od zawodowych polityków, winny zdawać sobie doskonale sprawę z faktu, iż w tej dziedzinie Polska znajduje się na skraju zapaści. Nie wszystkie uczelnie są placówkami państwowymi, lecz zarazem jest rzeczą oczywistą, że niewielki procent młodzieży jest w stanie, ze względów finansowych, podjąć naukę w prywatnych instytucjach. A tymczasem wzrost liczby ludzi z wyższym wykształceniem to sprawa naszego być albo nie być, zwłaszcza w perspektywie - już realnej - wejścia kraju do Wspólnoty Europejskiej, kiedy nie będzie konieczne zezwolenie na pracę za granicą. Wówczas, należy się obawiać, wiele wybitnych osobowości podejmie pracę poza granicami Polski, w lepiej płacących uniwersytetach. O ile w tej dziedzinie nie nastąpi jeśli już nie wyrównanie poziomów, to przynajmniej znacząca zmiana na lepsze, można być niemal pewnym, że dojdzie w nauce polskiej do poważnego załamania (inna sprawa, że i studiować za granicą będzie wtedy dużo łatwiej i bez wątpienia sporo młodych z takiej możliwości skorzysta).
Nie dostrzegają tej perspektywy ludzie myślący w kategoriach wyłącznie politycznych, których życie biegnie w rytm kolejnych wyborów. Nawet gdy myślą o naszym "wchodzeniu do Europy", widzą w tym niemal jedynie możliwości rozwoju gospodarczego. Tymczasem konsekwencje tej zmiany sytuacji Polski będą przecież wielorakie. I gdy dzisiaj obserwujemy narastający ruch protestów studenckich w Niemczech - a więc w kraju, gdzie poziom nasycenia społeczeństwa ludźmi z wyższym wykształceniem jest stosunkowo wysoki - warto zobaczyć te działania także w kontekście sytuacji polskiej. Tym bardziej, że protesty te zyskały sobie poparcie najpoważniejszych sił politycznych - z kanclerzem Kohlem włącznie. A nie chodzi w tych protestach jedynie o stypendia, lecz nade wszystko o polepszenie kondycji uczelni wyższych. I nie jest wykluczone, że ten ruch - nie mający, jak po roku 1968, podłoża politycznego czy ideologicznego - poderwie studentów i pracowników naukowych także w innych krajach naszego kontynentu: to w końcu wszystko naczynia połączone.
I choć nie ulega wątpliwości, że sytuacja nauki niemieckiej jest nieporównanie lepsza od polskiej, to przecież wcale nie chodzi tutaj o luksusy. W tym kontekście to, co się u nas dzieje - owo zaniżanie nakładów na rozwój nauki - wydaje się jakimś niepojętym absurdem. Każdy ekonomista na to odpowie, że budżet nie jest z gumy, nie da się rozciągnąć. Oczywiście, że nie jest. Ale co mądrzejszy ekonomista musi wiedzieć, że zabieranie środków na ten właśnie cel zagraża w dalszej perspektywie kurczeniem się budżetu. Nietrudno zauważyć, że cała ta sytuacja wygląda na kwadraturę koła. jej rozwiązanie jednak nie jest wyłącznie problemem środowisk naukowych. Wyjście musi się znaleźć i to możliwie szybko. Bo choć większość spraw, które wymagają rozwiązań, do błahych nie należy, ta wszakże - choć pozornie mniej dojmująca niż poziom rent i emerytur lub stan dozbrojenia naszej armii - jest kwestią, od której zależeć będzie nie tylko poziom gospodarki, lecz także tak istotna kwestia, jaką dla niektórych polityków jest obrona polskiej tożsamości. |