Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 11/1998

Między klasztorem a rynkiem
Poprzedni Następny

Jeśli chcemy, żeby uniwersytety podjęły wyzwanie, jakie stawia przed nimi czas i żeby trwały nadal w zdrowiu i sile, to musimy się w jakimś sensie dla nich poświęcić.

Marcin Kula

[Fot. Stefan Ciechan]Uniwersytet jest jedną z instytucji sytuujących się w ramach kategorii "długiego trwania". Powstał, jak wiadomo, w średniowieczu i trwa do dziś. Rektorzy i profesorowie do dziś noszą togi - nawet jeśli rektorskie gronostaje często zostały zastąpione przez sztuczne futerko. W średniowieczu uniwersytety były jednak nieliczne, relatywnie niewielkie, profesorowie zaś byli im w pełni oddani. Dziś szereg okoliczności przeciwstawia się trwaniu takiego modelu.

BYĆ PRZEWODNIKIEM

Podstawową zasadą edukacji uniwersyteckiej był zawsze bezpośredni kontakt ucznia z mistrzem. Jak w rzemiośle, uczeń "terminował" u mistrza - w najlepszym sensie tego słowa. W dzisiejszych czasach nie ma już mowy o takim kontakcie profesora ze studentami. Profesor często nie rozpoznaje dziś nawet studenckich twarzy. Z kolei uniwersytet nie bardzo chce uznać, że rzeczywistość jest jaka jest i nie wyciąga dostatecznych wniosków w kwestii zorganizowania przyzwoitego nauczania na skalę masową (z odpowiednimi pomocami naukowymi, z testowymi egzaminami, z wykładami przez telewizję itd.).

Ważną zasadą edukacji uniwersyteckiej było zawsze poznawanie procesu badawczego poprzez udział w nim. Stąd w dydaktyce bardziej ceniono zajęcia typu seminaryjnego niż wykłady, na których student jedynie siedzi, słucha i w najlepszym wypadku notuje.

Dziś, wobec masowości szkolnictwa wyższego, właśnie wykład musi dominować. W grupach o licznym składzie nie ma mowy o prowadzeniu wspólnego postępowania badawczego przez profesora i studentów. Samemu udało mi się doprowadzić do podjęcia wraz ze studentami kilku przedsięwzięć badawczych, ale nie ukrywam, że wymagało to z mojej strony ponadprzeciętnego wysiłku.

Tradycyjnie profesor był tym, który dysponował wiedzą, student miał zaś odeń ową wiedzę uzyskać. Dziś już tak być nie musi. Środki masowego przekazu udostępniają każdemu wiedzę na dowolny temat, szerszą niż ta, którą może posiąść w pojedynkę nawet najlepiej wykształcona osoba. W tej sytuacji profesor winien stać się raczej przewodnikiem studenta w docieraniu do informacji i nabywaniu umiejętności mentalnego oraz materialnego przetwarzania ich niż nadawcą informacji, ale do tej roli nie wszyscy dydaktycy są przygotowani i nie wszyscy ją akceptują.

NAUKOWIEC CZY FACHOWIEC?

W koncepcji uniwersytetu zawsze walczyły ze sobą dwa cele dydaktyczne. Z jednej strony chciano wykształcić naukowca a z drugiej fachowca. Tradycja sprawiła, iż na niektórych kierunkach jeden cel stał się ważniejszy a na innych drugi. Dziś jest oczywiste, że wyższa uczelnie nie może kształcić jedynie badaczy, gdyż społeczeństwo nie chciałoby jej utrzymywać, natomiast absolwenci nie znaleźliby pracy. Problemem jest jednak, jacy mają być kształceni przez nas fachowcy. Uniwersytet nie powinien zmienić się w szkołę zawodową, kształcąc wąskich specjalistów - i to tym bardziej, że jest duża szansa, iż w nadchodzących czasach człowiek będzie musiał zmieniać w ciągu życia specjalizację lub nawet zawód. Kształcenie ludzi o szerokim przygotowaniu wchodzi jednak w sprzeczność z koniecznym w naszych czasach pogłębieniem specjalizacji w poszczególnych dziedzinach. Dziś absolwent powinien mieć renesansowe horyzonty i jednocześnie być bardzo wyspecjalizowanym znawcą wybranego zagadnienia. To prawie tak, jakby zrobić jajecznicę bez rozbicia jajka.

Uniwersytet powinien kształcić elitę, ale jednocześnie powinien być instrumentem kooptacji ludzi do elity (istnienie takiego kanału jest wszak warunkiem funkcjonowania demokratycznego społeczeństwa!). Także w tym wypadku pogodzenie obu celów jest bardzo trudne. Uniwersytet nie stworzy elity z ludzi niedostatecznie wykształconych na niższym szczeblu edukacji. Jeśli jednak ograniczy się do ludzi lepiej wykształconych już w chwili przyjścia na uczelnię, przestanie być instytucją społeczeństwa demokratycznego.

TYTUŁ NA WIZYTÓWCE

Wśród personelu nauczającego uniwersytet tradycyjnie grupował sporo ludzi prawdziwie poświęcających się nauce. Bywało wśród nich wielu dziwaków, ale bywało też niemało uczonych o wielkim autorytecie moralnym i zawodowym zarazem (dziwactwo i wybitność nieraz szły zresztą w parze, ale to inna sprawa). Dziś masowość edukacji, liczebność profesury, stworzenie pokus przez społeczeństwo konsumpcyjne oraz pojawienie się alternatywnych karier, atrakcyjnych i lepiej płatnych sprawia, iż zarówno przeciętny poziom, jak autorytet profesora uniwersyteckiego spadają.

Dużym problemem dla uniwersytetów jest dziś odciąganie profesorów ku innym pracom, zarówno z powodów materialnych, jak z powodów zawodowych bądź prestiżowych. W odróżnieniu od dawnych scholarów profesorowie chcą dziś blasku sławy i pieniędzy, a to daje jedynie połączenie uprawiania nauki z działalnością praktyczną. Sprawa jest jednak jednocześnie bardziej skomplikowana. Trudno oczekiwać, ażeby profesor medycyny nie leczył, profesor ekonomii nie zaangażował się w praktykę gospodarczą, prawnik nie uczestniczył w działalności legislacyjnej bądź w wymiarze sprawiedliwości, socjolog odmówił uczestnictwa w ciałach organizujących życie społeczne w okresie przemiany ustrojowej itd. Wszyscy ci specjaliści na takich połączeniach zyskują zawodowo, podobnie jak zyskuje ich nauczanie. Uznając ten argument wypada jednak stwierdzić, że wszystko zależy od proporcji. Dawniejszy scholar poświęcał się nade wszystko uczelni. Dziś natomiast tytuł profesora uniwersyteckiego często jest przede wszystkim ładną ozdobą wizytówki, podczas gdy aktywność koncentruje się gdzieś indziej.

POŻEGNANIE Z KLASZTOREM

Uniwersytet był tradycyjnie czymś pomiędzy stowarzyszeniem a instytucją. Profesorowie byli kimś więcej niż pracownikami zatrudnionymi na podstawie umowy o pracę. W dzisiejszym życiu taka sytuacja ma wciąż pewne zalety, ale zmniejsza sprawność funkcjonowania uczelni jako instytucji. Menedżer w jakiejkolwiek firmie może zlecić pracownikowi wszystko w ramach przyjętego zakresu obowiązków. Uniwersytet swoim profesorom w praktyce nie może nic zlecić, może ich tylko prosić o zrobienie czegoś. Nie przeszkadzało to w tradycyjnych, małych i wybitnych uczelniach. W dzisiejszych wielkich molochach, które muszą funkcjonować w jakimś sensie jak duże przedsiębiorstwo, nieraz to życia nie ułatwia.

Dużym problemem uniwersytetów jest sprzeczność pomiędzy stabilizacją kadry a tempem współczesnego życia. Zarówno wymogi badań naukowych, jak dydaktyki, w końcu - względy ludzkie skłaniają do stabilizacji kadry. Sprzyja też temu tradycja uczelniana. Swego czasu mnich poświęcał się zgłębianiu wybranego zagadnienia czy pisaniu wiekopomnej księgi przez całe życie i tego oczekiwano też z biegiem wieków od profesora. Tymczasem zmienność dzisiejszego świata jest tak duża, że ani sam człowiek nieraz nie chce przez całe życie zajmować się tym samym zakresem spraw, ani nie musi być wciąż w tym zakresie sprawny. Tymczasem możliwości wymiany kadry w uczelniach są nikłe.

AUTORYTET CZY KIEROWNIK?

Funkcyjni uniwersyteccy - zwłaszcza rektorzy i dziekani - tradycyjnie byli autorytetami naukowymi. Tego zresztą chcieliśmy, mając przede wszystkim do takich ludzi zaufanie i wiedząc, że dobre, w sensie poziomu naukowego, obsadzenie najwyższych stanowisk uczelnianych gwarantuje niejako automatycznie lepszy dobór kadry na stanowiska niższe. Tymczasem w dzisiejszym świecie bycie wybitnym naukowcem i umiejętność kierowania wielką instytucją to są rzeczy najczęściej rozbieżne. Nawet jeśli już trafi się ktoś, kto jest wybitny naukowo i potrafi być menedżerem zarazem, to kierowanie instytucją zajmie mu tyle czasu, iż wkrótce jego aktywność naukowa nieuniknienie się zmniejszy.

Tradycyjnie, uczony mnich miał prowadzić badania naukowe i być skromnym człowiekiem, nie dbać o reklamę. Jeszcze za mojej pamięci wręcz nie wypadało organizować sobie recenzji z własnych książek, wypadało czekać, aż świat je odkryje. Dziś taka postawa jest całkowicie niemożliwa. W sytuacji, kiedy trzeba się dopchać do pieniędzy na badania oraz rozszerzać możliwości zawodowe dla siebie, współpracowników i uczniów, trzeba stać się showmanem, najlepiej gwiazdą telewizyjną. Dziś liczy się nie naukowiec, który przedstawia mądre wnioski z badań, ale taki, który jest znany, a więc przede wszystkim często pojawia się w mediach. Oczywiście dobrze, jeżeli nie jest głupi, ale to nie jest pierwszym warunkiem sukcesu.

POKAZAĆ SIEBIE

Tradycyjnie uczony mnich zgłębiał swój temat bez końca. Nie wiedział, czy dojdzie do rezultatów. Istotą działalności naukowej jest szukanie. Warunkiem badania naukowego jest podjęcie ryzyka, że nie znajdzie się tego, czego się szuka. Warunkiem badania naukowego jest przyjęcie z góry, że może się ono nie udać. Warunkiem jest nastawienie się na działanie w czasie, którego trwania nie można z góry określić. Dziś takie nastawienie jest niemożliwe. Dziś badanie musi przynieść rezultaty. Z grantu trzeba się rozliczyć i to tym bardziej, że trzeba zdobyć nowy. Artykuł trzeba napisać dla awansu zawodowego i trzeba się znaleźć w indeksie cytowań, by zdobyć zarówno grant, jak awans. Na konferencje trzeba jechać nie tylko po to, by czegoś się dowiedzieć i skonfrontować własne poglądy z cudzymi, ale by "na ludzi spojrzeć i siebie pokazać" (jak mówiła moja Babcia o sensie chodzenia na bale).

Machina, w której uczestniczymy, częściowo napędza się sama dla siebie. Dawniejszy system, dla którego reprezentatywni byli filozofowie spacerujący nad rzeką w Heidelbergu i bez pośpiechu dyskutujący tam nad zajmującymi ich problemami, też miał oczywiście swoje wady i śmiesznostki. W Bibliotheque Nationale czy w British Museum znany był typ naukowca, który ciągle miał do przeczytania "jeszcze parę książek", by móc przystąpić do pisania dzieła swego życia. Lata mijały a w porze lunchu ich głowy pochylały się coraz bardziej nad pulpitami w lekkiej, poobiedniej drzemce. Czasem jednak wychodziły spod ich ręki wielkie rzeczy - takie, które nie powstaną w ramach systemu grantów.

Uniwersytet, jak sama nazwa wskazuje, powstał jako instytucja całościowo podchodząca do wiedzy. Anonimowy, zbiorowy geniusz ludzi podpowiedział, że podział na dyscypliny jest może koniecznym, ale złem. Dziś, w związku z postępującą specjalizacją, rozrostem ilościowym nauki oraz biurokratyzacją naszego życia, z jedności niewiele pozostało - ku stracie wszystkich.

WIEMY I NIE ROZUMIEMY

Tradycyjnie, uniwersytety miały zgłębiać tajemnice przyrody i, w szczególności, będącego skądinąd jej częścią człowieka. Dziś, zwłaszcza w naukach humanistycznych, są często jakby zagubione. Ustalanie praw ogólnych, co zdawało się istotą działalności naukowej, w zakresie nauk humanistycznych poniosło w niedawnych czasach duże klęski. Oświeceniowa wiara w racjonalność człowieka, w jego poznawalność i w sens świadomego kształtowania jego samego i jego życia - także. Tezy, które zdawały się prawami, padły, często grzebiąc pod ruinami samą ideę odkrywania prawidłowości. W wyjaśnianiu spraw ludzkich często powraca się od akcentowania warunkującego wpływu otoczenia i stosunków społecznych do wpływu czynników dziedzicznych. Nierzadko wraca się do problematyki religijnej - bynajmniej nie tylko w kontekście badania religii jako zjawiska. Z czasem najpewniej powstaną nowe paradygmaty wyjaśniania zjawisk, ale dziś często wracamy do jednostkowego ich opisu oraz do tłumaczenia kolejnych wydarzeń przez poprzednie, jak w tradycyjnej historiografii. Jest to wyjaśnienie najczęściej tak proste, że aż pozostawia niedosyt. W historii umiejętność rozumienia zjawisk z pewnością nie nadąża za bardzo rozwiniętą techniką ustalania i opisu ich przebiegu. Wiemy bardzo dużo np. o holokauście, a przecież go nie rozumiemy. To samo można powiedzieć zresztą o komunizmie.

HANDEL WIEDZĄ

Bardzo wiele uniwersytetów na świecie boryka się dziś z trudnościami finansowymi i bardzo wiele stara się na różne sposoby uzupełnić swoje fundusze. O ile jest oczywiste, że w obecnej sytuacji uczelnie nie przetrwają, jeśli będą zachowywać splendid isolation, o tyle powinno być też jasne, że nie można uczynić z pieniędzy jedynego celu i rozmienić się na drobne w imię ich zdobywania. Jacques le Goff pisze, jak to już w średniowieczu zgorszenie wzbudzała idea o powinności płacenia przez studentów profesorom za uzyskiwaną wiedzę. Św. Bernard zarzucał mistrzom handel wiedzą, a więc tym, co według niego należało jedynie do Boga i co było bezpłatne w szkołach klasztornych. Nasi poprzednicy od dawna odeszli już jednak od takiej surowości i my dziś nie wahamy się brać pieniędzy za pracę dydaktyczną. Możemy nawet dopatrzeć się pewnych pozafinansowych zalet w istnieniu studiów płatnych (można np. domniemywać większe przykładanie się studentów do nauki, która kosztuje). Nie byłoby chyba jednak źle, gdybyśmy w pogodni za pieniędzmi pamiętali, że świat, także akademicki, nie ogranicza się do nich. Powinniśmy pamiętać, że warto czasem pisać do szuflady. Powinniśmy uważać, ażeby potencjalni studenci z warstw uboższych nie natykali się na nieprzekraczalną barierę materialną, która by ich powstrzymywała przed podjęciem studiów.

Zwiększenie się liczby uniwersytetów i traktowanie założenia uniwersytetu jako instrumentu nobilitacji regionu czy miasta z jednej strony, z drugiej zaś podwyższenie kosztów badań i edukacji sprawiły, że zarówno na świecie, jak w ramach poszczególnych krajów, wystąpiły wielkie różnice w poziomie uniwersytetów. Oczywiście, przy takiej liczbie uniwersytetów, jaka dziś istnieje, nie można oczekiwać równie wysokiego poziomu od wszystkich. Można przyjąć za pewnik, że będą istniały uniwersytety lepsze i gorsze. Niebezpieczne jest jedynie to, że dystans pomiędzy nimi robi się często niepokojąco duży. Nawet gratulując lepszym i silniejszym, trzeba sobie też zdawać sprawę, że wszelki monopol jest niebezpieczny. Nie jest dobrze, gdy np. najbardziej liczące się książki o historii danego kraju to książki powstałe za granicą. Jeśli decyduje o tym specyficzny snobizm czytelników, to krajowi naukowcy mogą się martwić, ale mogą przynajmniej zachować czyste sumienie. Jeśli jednak te zagraniczne książki są naprawdę lepsze, to nie pozostaje nic poza wzięciem się do roboty.

MUSIMY SIĘ POŚWIĘCIĆ

Wszystkie wymienione problemy nie są łatwe i nie można oczekiwać cudownego ich rozwiązania. W wielu wypadkach leży ono zresztą poza granicami wpływu samych profesorów uniwersytetów. Czasem nie jest jednak źle pomyśleć o tym, co zależy od siebie samego. W dawniejszych czasach wybór kariery naukowej był trochę porównywalny z wyborem kariery zakonnika. Nikogo nie namawiam na obranie tej drogi w sensie dosłownym - właśnie dlatego, że mało kto z nas miałby predyspozycje do zostania zakonnikiem. Pół żartem przypomnę, że inna instytucja "długiego trwania", jaką jest Kościół katolicki, znalazła siły do przetrwania różnych kryzysów i dostosowania do zmieniającego się świata właśnie dlatego, że przynajmniej część jego ludzi miała przede wszystkim tę instytucję właśnie na uwadze. Z kolei komunizm padł, gdy jego ludzie zaczęli bardziej troszczyć się o własne bogactwo niż o przyszłość ustroju. Jeśli chcemy, ażeby uniwersytety podjęły wyzwanie, jakie stawia przed nimi czas i ażeby trwały nadal w zdrowiu i sile, to musimy się w jakimś sensie dla nich poświęcić. Szczęśliwie nie musi to być poświęcenie, jakiego Kościół wymaga od zakonników i, mimo wszystko, nie grozi nam taki upadek, jaki przytrafił się komunizmowi.

Instytucje "długiego trwania" trudno poddają się reformom. Ich dawna metryka oraz słaba podatność na zmiany stanowi zarówno o ich sile, jak o słabości. W Polsce czasów komunizmu opór materii reprezentowany przez uniwersytet w jakimś stopniu ocalił go przed negatywnymi zmianami. Dziś ten sam opór materii przeszkadza jednak we wprowadzaniu potrzebnych zmian. Złośliwy przypadek (albo i nie przypadek) sprawił, że skrót nazwy ciała akademickiego, powołanego dla opracowania projektu reformy Uniwersytetu Warszawskiego ("Gruda"), kojarzy się, jak wiadomo, z wyrażeniem oznaczającym opór i niemożność ("idzie jak po grudzie"). Nawiązuję tu do wypowiedzi prof. Jacka Kochanowicza podczas konferencji zorganizowanej w Uniwersytecie Warszawskim w trzydziestą rocznicę "marca". Tymczasem nowa rzeczywistość wymaga zmian. Problem polega na tym, jak zachować istotę instytucji a jednocześnie dostosować ją do współczesnego świata. Miejmy nadzieję, że nie jest to kwadratura koła.

--------
Prof. dr hab. Marcin Kula, historyk, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Artykuł jest zapisem referatu wygłoszonego w listopadzie 1998 w czasie posiedzenia "Uniwersytet i jego przemiany" w Uniwersytecie Stanowym w Rio de Janeiro.

Uwagi.