Jeśli chcemy, żeby uniwersytety podjęły wyzwanie, jakie stawia przed nimi czas i żeby trwały nadal w zdrowiu i sile,
to musimy się w jakimś sensie dla nich poświęcić.
Marcin Kula
Uniwersytet jest jedną z instytucji sytuujących się w ramach kategorii "długiego trwania".
Powstał, jak wiadomo, w średniowieczu i trwa do dziś. Rektorzy i profesorowie do dziś noszą
togi - nawet jeśli rektorskie gronostaje często zostały zastąpione przez sztuczne futerko. W
średniowieczu uniwersytety były jednak nieliczne, relatywnie niewielkie, profesorowie zaś byli
im w pełni oddani. Dziś szereg okoliczności przeciwstawia się trwaniu takiego modelu.
BYĆ PRZEWODNIKIEM
Podstawową zasadą edukacji uniwersyteckiej był zawsze bezpośredni kontakt ucznia z mistrzem.
Jak w rzemiośle, uczeń "terminował" u mistrza - w najlepszym sensie tego słowa. W dzisiejszych
czasach nie ma już mowy o takim kontakcie profesora ze studentami. Profesor często nie
rozpoznaje dziś nawet studenckich twarzy. Z kolei uniwersytet nie bardzo chce uznać, że
rzeczywistość jest jaka jest i nie wyciąga dostatecznych wniosków w kwestii zorganizowania
przyzwoitego nauczania na skalę masową (z odpowiednimi pomocami naukowymi, z testowymi
egzaminami, z wykładami przez telewizję itd.).
Ważną zasadą edukacji uniwersyteckiej było zawsze poznawanie procesu badawczego poprzez udział
w nim. Stąd w dydaktyce bardziej ceniono zajęcia typu seminaryjnego niż wykłady, na których
student jedynie siedzi, słucha i w najlepszym wypadku notuje.
Dziś, wobec masowości szkolnictwa wyższego, właśnie wykład musi dominować. W grupach o licznym
składzie nie ma mowy o prowadzeniu wspólnego postępowania badawczego przez profesora i
studentów. Samemu udało mi się doprowadzić do podjęcia wraz ze studentami kilku przedsięwzięć
badawczych, ale nie ukrywam, że wymagało to z mojej strony ponadprzeciętnego wysiłku.
Tradycyjnie profesor był tym, który dysponował wiedzą, student miał zaś odeń ową wiedzę
uzyskać. Dziś już tak być nie musi. Środki masowego przekazu udostępniają każdemu wiedzę na
dowolny temat, szerszą niż ta, którą może posiąść w pojedynkę nawet najlepiej wykształcona
osoba. W tej sytuacji profesor winien stać się raczej przewodnikiem studenta w docieraniu do
informacji i nabywaniu umiejętności mentalnego oraz materialnego przetwarzania ich niż nadawcą
informacji, ale do tej roli nie wszyscy dydaktycy są przygotowani i nie wszyscy ją akceptują.
NAUKOWIEC CZY FACHOWIEC?
W koncepcji uniwersytetu zawsze walczyły ze sobą dwa cele dydaktyczne. Z jednej strony chciano
wykształcić naukowca a z drugiej fachowca. Tradycja sprawiła, iż na niektórych kierunkach
jeden cel stał się ważniejszy a na innych drugi. Dziś jest oczywiste, że wyższa uczelnie nie
może kształcić jedynie badaczy, gdyż społeczeństwo nie chciałoby jej utrzymywać, natomiast
absolwenci nie znaleźliby pracy. Problemem jest jednak, jacy mają być kształceni przez nas
fachowcy. Uniwersytet nie powinien zmienić się w szkołę zawodową, kształcąc wąskich
specjalistów - i to tym bardziej, że jest duża szansa, iż w nadchodzących czasach człowiek
będzie musiał zmieniać w ciągu życia specjalizację lub nawet zawód. Kształcenie ludzi o
szerokim przygotowaniu wchodzi jednak w sprzeczność z koniecznym w naszych czasach
pogłębieniem specjalizacji w poszczególnych dziedzinach. Dziś absolwent powinien mieć
renesansowe horyzonty i jednocześnie być bardzo wyspecjalizowanym znawcą wybranego
zagadnienia. To prawie tak, jakby zrobić jajecznicę bez rozbicia jajka.
Uniwersytet powinien kształcić elitę, ale jednocześnie powinien być instrumentem kooptacji
ludzi do elity (istnienie takiego kanału jest wszak warunkiem funkcjonowania demokratycznego
społeczeństwa!). Także w tym wypadku pogodzenie obu celów jest bardzo trudne. Uniwersytet nie
stworzy elity z ludzi niedostatecznie wykształconych na niższym szczeblu edukacji. Jeśli
jednak ograniczy się do ludzi lepiej wykształconych już w chwili przyjścia na uczelnię,
przestanie być instytucją społeczeństwa demokratycznego.
TYTUŁ NA WIZYTÓWCE
Wśród personelu nauczającego uniwersytet tradycyjnie grupował sporo ludzi prawdziwie
poświęcających się nauce. Bywało wśród nich wielu dziwaków, ale bywało też niemało uczonych o
wielkim autorytecie moralnym i zawodowym zarazem (dziwactwo i wybitność nieraz szły zresztą w
parze, ale to inna sprawa). Dziś masowość edukacji, liczebność profesury, stworzenie pokus
przez społeczeństwo konsumpcyjne oraz pojawienie się alternatywnych karier, atrakcyjnych i
lepiej płatnych sprawia, iż zarówno przeciętny poziom, jak autorytet profesora
uniwersyteckiego spadają.
Dużym problemem dla uniwersytetów jest dziś odciąganie profesorów ku innym pracom, zarówno z
powodów materialnych, jak z powodów zawodowych bądź prestiżowych. W odróżnieniu od dawnych
scholarów profesorowie chcą dziś blasku sławy i pieniędzy, a to daje jedynie połączenie
uprawiania nauki z działalnością praktyczną. Sprawa jest jednak jednocześnie bardziej
skomplikowana. Trudno oczekiwać, ażeby profesor medycyny nie leczył, profesor ekonomii nie
zaangażował się w praktykę gospodarczą, prawnik nie uczestniczył w działalności legislacyjnej
bądź w wymiarze sprawiedliwości, socjolog odmówił uczestnictwa w ciałach organizujących życie
społeczne w okresie przemiany ustrojowej itd. Wszyscy ci specjaliści na takich połączeniach
zyskują zawodowo, podobnie jak zyskuje ich nauczanie. Uznając ten argument wypada jednak
stwierdzić, że wszystko zależy od proporcji. Dawniejszy scholar poświęcał się nade wszystko
uczelni. Dziś natomiast tytuł profesora uniwersyteckiego często jest przede wszystkim ładną
ozdobą wizytówki, podczas gdy aktywność koncentruje się gdzieś indziej.
POŻEGNANIE Z KLASZTOREM
Uniwersytet był tradycyjnie czymś pomiędzy stowarzyszeniem a instytucją. Profesorowie byli
kimś więcej niż pracownikami zatrudnionymi na podstawie umowy o pracę. W dzisiejszym życiu
taka sytuacja ma wciąż pewne zalety, ale zmniejsza sprawność funkcjonowania uczelni jako
instytucji. Menedżer w jakiejkolwiek firmie może zlecić pracownikowi wszystko w ramach
przyjętego zakresu obowiązków. Uniwersytet swoim profesorom w praktyce nie może nic zlecić,
może ich tylko prosić o zrobienie czegoś. Nie przeszkadzało to w tradycyjnych, małych i
wybitnych uczelniach. W dzisiejszych wielkich molochach, które muszą funkcjonować w jakimś
sensie jak duże przedsiębiorstwo, nieraz to życia nie ułatwia.
Dużym problemem uniwersytetów jest sprzeczność pomiędzy stabilizacją kadry a tempem
współczesnego życia. Zarówno wymogi badań naukowych, jak dydaktyki, w końcu - względy ludzkie
skłaniają do stabilizacji kadry. Sprzyja też temu tradycja uczelniana. Swego czasu mnich
poświęcał się zgłębianiu wybranego zagadnienia czy pisaniu wiekopomnej księgi przez całe życie
i tego oczekiwano też z biegiem wieków od profesora. Tymczasem zmienność dzisiejszego świata
jest tak duża, że ani sam człowiek nieraz nie chce przez całe życie zajmować się tym samym
zakresem spraw, ani nie musi być wciąż w tym zakresie sprawny. Tymczasem możliwości wymiany
kadry w uczelniach są nikłe.
AUTORYTET CZY KIEROWNIK?
Funkcyjni uniwersyteccy - zwłaszcza rektorzy i dziekani - tradycyjnie byli autorytetami
naukowymi. Tego zresztą chcieliśmy, mając przede wszystkim do takich ludzi zaufanie i wiedząc,
że dobre, w sensie poziomu naukowego, obsadzenie najwyższych stanowisk uczelnianych gwarantuje
niejako automatycznie lepszy dobór kadry na stanowiska niższe. Tymczasem w dzisiejszym świecie
bycie wybitnym naukowcem i umiejętność kierowania wielką instytucją to są rzeczy najczęściej
rozbieżne. Nawet jeśli już trafi się ktoś, kto jest wybitny naukowo i potrafi być menedżerem
zarazem, to kierowanie instytucją zajmie mu tyle czasu, iż wkrótce jego aktywność naukowa
nieuniknienie się zmniejszy.
Tradycyjnie, uczony mnich miał prowadzić badania naukowe i być skromnym człowiekiem, nie dbać
o reklamę. Jeszcze za mojej pamięci wręcz nie wypadało organizować sobie recenzji z własnych
książek, wypadało czekać, aż świat je odkryje. Dziś taka postawa jest całkowicie niemożliwa. W
sytuacji, kiedy trzeba się dopchać do pieniędzy na badania oraz rozszerzać możliwości zawodowe
dla siebie, współpracowników i uczniów, trzeba stać się showmanem, najlepiej gwiazdą
telewizyjną. Dziś liczy się nie naukowiec, który przedstawia mądre wnioski z badań, ale taki,
który jest znany, a więc przede wszystkim często pojawia się w mediach. Oczywiście dobrze,
jeżeli nie jest głupi, ale to nie jest pierwszym warunkiem sukcesu.
POKAZAĆ SIEBIE
Tradycyjnie uczony mnich zgłębiał swój temat bez końca. Nie wiedział, czy dojdzie do
rezultatów. Istotą działalności naukowej jest szukanie. Warunkiem badania naukowego jest
podjęcie ryzyka, że nie znajdzie się tego, czego się szuka. Warunkiem badania naukowego jest
przyjęcie z góry, że może się ono nie udać. Warunkiem jest nastawienie się na działanie w
czasie, którego trwania nie można z góry określić. Dziś takie nastawienie jest niemożliwe.
Dziś badanie musi przynieść rezultaty. Z grantu trzeba się rozliczyć i to tym bardziej, że
trzeba zdobyć nowy. Artykuł trzeba napisać dla awansu zawodowego i trzeba się znaleźć w
indeksie cytowań, by zdobyć zarówno grant, jak awans. Na konferencje trzeba jechać nie tylko
po to, by czegoś się dowiedzieć i skonfrontować własne poglądy z cudzymi, ale by "na ludzi
spojrzeć i siebie pokazać" (jak mówiła moja Babcia o sensie chodzenia na bale).
Machina, w której uczestniczymy, częściowo napędza się sama dla siebie. Dawniejszy system, dla
którego reprezentatywni byli filozofowie spacerujący nad rzeką w Heidelbergu i bez pośpiechu
dyskutujący tam nad zajmującymi ich problemami, też miał oczywiście swoje wady i śmiesznostki.
W Bibliotheque Nationale czy w British Museum znany był typ naukowca, który ciągle miał do
przeczytania "jeszcze parę książek", by móc przystąpić do pisania dzieła swego życia. Lata
mijały a w porze lunchu ich głowy pochylały się coraz bardziej nad pulpitami w lekkiej,
poobiedniej drzemce. Czasem jednak wychodziły spod ich ręki wielkie rzeczy - takie, które nie
powstaną w ramach systemu grantów.
Uniwersytet, jak sama nazwa wskazuje, powstał jako instytucja całościowo podchodząca do
wiedzy. Anonimowy, zbiorowy geniusz ludzi podpowiedział, że podział na dyscypliny jest może
koniecznym, ale złem. Dziś, w związku z postępującą specjalizacją, rozrostem ilościowym nauki
oraz biurokratyzacją naszego życia, z jedności niewiele pozostało - ku stracie wszystkich.
WIEMY I NIE ROZUMIEMY
Tradycyjnie, uniwersytety miały zgłębiać tajemnice przyrody i, w szczególności, będącego
skądinąd jej częścią człowieka. Dziś, zwłaszcza w naukach humanistycznych, są często jakby
zagubione. Ustalanie praw ogólnych, co zdawało się istotą działalności naukowej, w zakresie
nauk humanistycznych poniosło w niedawnych czasach duże klęski. Oświeceniowa wiara w
racjonalność człowieka, w jego poznawalność i w sens świadomego kształtowania jego samego i
jego życia - także. Tezy, które zdawały się prawami, padły, często grzebiąc pod ruinami samą
ideę odkrywania prawidłowości. W wyjaśnianiu spraw ludzkich często powraca się od akcentowania
warunkującego wpływu otoczenia i stosunków społecznych do wpływu czynników dziedzicznych.
Nierzadko wraca się do problematyki religijnej - bynajmniej nie tylko w kontekście badania
religii jako zjawiska. Z czasem najpewniej powstaną nowe paradygmaty wyjaśniania zjawisk, ale
dziś często wracamy do jednostkowego ich opisu oraz do tłumaczenia kolejnych wydarzeń przez
poprzednie, jak w tradycyjnej historiografii. Jest to wyjaśnienie najczęściej tak proste, że
aż pozostawia niedosyt. W historii umiejętność rozumienia zjawisk z pewnością nie nadąża za
bardzo rozwiniętą techniką ustalania i opisu ich przebiegu. Wiemy bardzo dużo np. o
holokauście, a przecież go nie rozumiemy. To samo można powiedzieć zresztą o komunizmie.
HANDEL WIEDZĄ
Bardzo wiele uniwersytetów na świecie boryka się dziś z trudnościami finansowymi i bardzo
wiele stara się na różne sposoby uzupełnić swoje fundusze. O ile jest oczywiste, że w obecnej
sytuacji uczelnie nie przetrwają, jeśli będą zachowywać splendid isolation, o tyle powinno być
też jasne, że nie można uczynić z pieniędzy jedynego celu i rozmienić się na drobne w imię ich
zdobywania. Jacques le Goff pisze, jak to już w średniowieczu zgorszenie wzbudzała idea o
powinności płacenia przez studentów profesorom za uzyskiwaną wiedzę. Św. Bernard zarzucał
mistrzom handel wiedzą, a więc tym, co według niego należało jedynie do Boga i co było
bezpłatne w szkołach klasztornych. Nasi poprzednicy od dawna odeszli już jednak od takiej
surowości i my dziś nie wahamy się brać pieniędzy za pracę dydaktyczną. Możemy nawet dopatrzeć
się pewnych pozafinansowych zalet w istnieniu studiów płatnych (można np. domniemywać większe
przykładanie się studentów do nauki, która kosztuje). Nie byłoby chyba jednak źle, gdybyśmy w
pogodni za pieniędzmi pamiętali, że świat, także akademicki, nie ogranicza się do nich.
Powinniśmy pamiętać, że warto czasem pisać do szuflady. Powinniśmy uważać, ażeby potencjalni
studenci z warstw uboższych nie natykali się na nieprzekraczalną barierę materialną, która by
ich powstrzymywała przed podjęciem studiów.
Zwiększenie się liczby uniwersytetów i traktowanie założenia uniwersytetu jako instrumentu
nobilitacji regionu czy miasta z jednej strony, z drugiej zaś podwyższenie kosztów badań i
edukacji sprawiły, że zarówno na świecie, jak w ramach poszczególnych krajów, wystąpiły
wielkie różnice w poziomie uniwersytetów. Oczywiście, przy takiej liczbie uniwersytetów, jaka
dziś istnieje, nie można oczekiwać równie wysokiego poziomu od wszystkich. Można przyjąć za
pewnik, że będą istniały uniwersytety lepsze i gorsze. Niebezpieczne jest jedynie to, że
dystans pomiędzy nimi robi się często niepokojąco duży. Nawet gratulując lepszym i
silniejszym, trzeba sobie też zdawać sprawę, że wszelki monopol jest niebezpieczny. Nie jest
dobrze, gdy np. najbardziej liczące się książki o historii danego kraju to książki powstałe za
granicą. Jeśli decyduje o tym specyficzny snobizm czytelników, to krajowi naukowcy mogą się
martwić, ale mogą przynajmniej zachować czyste sumienie. Jeśli jednak te zagraniczne książki
są naprawdę lepsze, to nie pozostaje nic poza wzięciem się do roboty.
MUSIMY SIĘ POŚWIĘCIĆ
Wszystkie wymienione problemy nie są łatwe i nie można oczekiwać cudownego ich rozwiązania. W
wielu wypadkach leży ono zresztą poza granicami wpływu samych profesorów uniwersytetów. Czasem
nie jest jednak źle pomyśleć o tym, co zależy od siebie samego. W dawniejszych czasach wybór
kariery naukowej był trochę porównywalny z wyborem kariery zakonnika. Nikogo nie namawiam na
obranie tej drogi w sensie dosłownym - właśnie dlatego, że mało kto z nas miałby predyspozycje
do zostania zakonnikiem. Pół żartem przypomnę, że inna instytucja "długiego trwania", jaką
jest Kościół katolicki, znalazła siły do przetrwania różnych kryzysów i dostosowania do
zmieniającego się świata właśnie dlatego, że przynajmniej część jego ludzi miała przede
wszystkim tę instytucję właśnie na uwadze. Z kolei komunizm padł, gdy jego ludzie zaczęli
bardziej troszczyć się o własne bogactwo niż o przyszłość ustroju. Jeśli chcemy, ażeby
uniwersytety podjęły wyzwanie, jakie stawia przed nimi czas i ażeby trwały nadal w zdrowiu i
sile, to musimy się w jakimś sensie dla nich poświęcić. Szczęśliwie nie musi to być
poświęcenie, jakiego Kościół wymaga od zakonników i, mimo wszystko, nie grozi nam taki upadek,
jaki przytrafił się komunizmowi.
Instytucje "długiego trwania" trudno poddają się reformom. Ich dawna metryka oraz słaba
podatność na zmiany stanowi zarówno o ich sile, jak o słabości. W Polsce czasów komunizmu opór
materii reprezentowany przez uniwersytet w jakimś stopniu ocalił go przed negatywnymi
zmianami. Dziś ten sam opór materii przeszkadza jednak we wprowadzaniu potrzebnych zmian.
Złośliwy przypadek (albo i nie przypadek) sprawił, że skrót nazwy ciała akademickiego,
powołanego dla opracowania projektu reformy Uniwersytetu Warszawskiego ("Gruda"), kojarzy się,
jak wiadomo, z wyrażeniem oznaczającym opór i niemożność ("idzie jak po grudzie"). Nawiązuję
tu do wypowiedzi prof. Jacka Kochanowicza podczas konferencji zorganizowanej w Uniwersytecie
Warszawskim w trzydziestą rocznicę "marca". Tymczasem nowa rzeczywistość wymaga zmian. Problem
polega na tym, jak zachować istotę instytucji a jednocześnie dostosować ją do współczesnego
świata. Miejmy nadzieję, że nie jest to kwadratura koła.
--------
Prof. dr hab. Marcin Kula, historyk, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu
Warszawskiego. Artykuł jest zapisem referatu wygłoszonego w listopadzie 1998 w czasie
posiedzenia "Uniwersytet i jego przemiany" w Uniwersytecie Stanowym w Rio de Janeiro.
|