Obecny ustrój naszych wyższych uczelni nie tylko trudno uznać za optymalny,
jest on w niektórych sferach wręcz kuriozalny i powinien być naprawiony
tak szybko, jak to możliwe. Do tego zaś potrzebne są daleko idące,
a nie kosmetyczne, zmiany strukturalne.
Andrzej Kajetan Wróblewski
Z mieszanymi uczuciami zapoznałem się z tzw. żółtą książeczką, to znaczy Założeniami reformy prawa o szkolnictwie wyższym, które opracował Zespół ds. Nowelizacji Ustawodawstwa Dotyczącego Szkolnictwa Wyższego, pod przewodnictwem prof. Jerzego Osiowskiego. We wstępie do wspomnianego dokumentu autorzy napisali, że dla tego Zespołu podstawowym zadaniem było opracowanie projektu rozwiązań legislacyjnych głównych problemów szkolnictwa wyższego, z uwzględnieniem stanu obecnego i perspektywy przyszłego rozwoju (orientacyjnie - w okresie ok. 10 lat). Zarysowanie tak długiej perspektywy czasowej mogło dać czytelnikowi nadzieję, że zespół wybitnych ekspertów przedstawi strategię gruntownej reformy naszego szkolnictwa wyższego, zwłaszcza pozbycia się szkodliwych naleciałości wymuszonych przez poprzedni system. Taka reforma jest konieczna choćby ze względu na spodziewane w najbliższych latach wydarzenie, jakim będzie stopniowa integracja Polski ze strukturami zachodnioeuropejskimi.
SCHEMAT BEZ ZMIAN
Tymczasem ze smutkiem stwierdziłem, że autorzy nie tylko nie zarysowują daleko zakrojonej reformy, ale proponują zaledwie drobne kroczki reformatorskie, pozostawiając niemal bez zmian cały dotychczasowy schemat prawny. Gdyby ograniczyć się do tych propozycji, to nasze uczelnie nie wróciłyby jeszcze nawet do stanu z końca lat czterdziestych, czyli sprzed rozpoczęcia transformacji naszego szkolnictwa wyższego według wzorów narzucanych nam przez Wielkiego Brata. To prawda, że żyje obecnie już bardzo niewielu ludzi pamiętających ustrój polskich uczelni wyższych sprzed tej transformacji. Dla większości być może rozwiązania obecne wydają się najzupełniej normalne, skoro obowiązywały przez dwa pokolenia. Warto więc z całą stanowczością podkreślić, że obecny ustrój naszych wyższych uczelni nie tylko trudno uznać za optymalny, lecz jest on w niektórych punktach wręcz kuriozalny i powinien być naprawiony tak szybko, jak to jest możliwe. Do tego zaś potrzebne są zmiany strukturalne daleko idące, a nie kosmetyczne.
KU WIELOTEMATYCZNOŚCI
Przypomnę, że u podstaw transformacji sprzed pięćdziesięciu lat leżała stara zasada divide et impera - dziel i rządź. Chcąc osłabić i łatwiej podporządkować ówczesne uczelnie władzom centralnym, okaleczono te najsilniejsze, usuwając z nich niektóre wydziały i tworząc cały system małych szkół wąskotematycznych. Tak powstały akademie medyczne, teologiczne, rolnicze, ekonomiczne i inne. Nadzór nad polskimi uczelniami wyższymi przejęło kilku ministrów, zamiast jednego, edukacji - jak w innych krajach. To rozczłonkowanie utrzymuje się, niestety, do dziś. Oczywiście, wąskotematyczne uczelnie wyższe zdarzają się także w innych krajach, co zazwyczaj ma wytłumaczenie historyczne. Należą one tam jednak do rzadkich wyjątków w przeważającej masie uczelni wielotematycznych, podczas gdy u nas jest to, niestety, reguła.
Najbardziej szkodliwe było odłączenie od uniwersytetów wydziałów lekarskich, które na początku lat pięćdziesiątych przekształcono w samodzielne akademie medyczne. Pozbawione zaplecza i stałego kontaktu z naukami przyrodniczymi i społecznymi, nie mogły się one rozwijać na miarę potrzeb i wyzwań drugiej połowy XX wieku. Uważam, że właśnie ta pięćdziesięcioletnia izolacja uczelni medycznych jest przyczyną bardzo słabej pozycji naszej medycyny na mapie nauki światowej, gdzie we wszystkich porównaniach statystycznych zajmuje ona dalekie miejsce w porównaniu z wieloma innymi dziedzinami.
NIEPOTRZEBNY PODZIAŁ
Autorzy "żółtej książeczki" podkreślają co prawda, że podległość naszych uczelni wielu ministrom jest zła i już we wstępie proponują je podporządkować wyłącznie ministrowi edukacji narodowej, jednak w dalszej części dokumentu najwidoczniej przyjmują jako oczywisty podział uczelni na uniwersytety, uczelnie techniczne, rolnicze, ekonomiczne, pedagogiczne, medyczne, wychowania fizycznego i artystyczne. Tymczasem, moim zdaniem, zniesienie tego podziału i powstanie w Polsce - z nielicznymi, uwarunkowanymi historycznie wyjątkami (np. SGGW czy SGH w Warszawie) - tylko uczelni wielotematycznych, jest podstawowym warunkiem strukturalnej reformy naszych uczelni w kierunku wzorów przyjętych w świecie. Szkoda, że nie ma nic na ten temat w "żółtej książeczce".
Jest oczywiste, że istnieje i będzie istniał silny opór przeciw integracji uczelni i powierzeniu nadzoru nad nimi wyłącznie ministrowi edukacji narodowej. Przecież stracą wtedy rację bytu odpowiednie departamenty szkolnictwa w innych ministerstwach. Ale ten opór musi zostać prędzej czy później przełamany. Powrót wydziałów medycznych (byłej Akademii Medycznej w Krakowie) do Uniwersytetu Jagiellońskiego był w 1992 roku blokowany przez wszystkich możliwych biurokratów, na szczęście bezskutecznie.
FORMUŁA PRZEŻYŁA SIĘ
W większości krajów istnieją od dawna konferencje rektorów, które są dla władz jedynym partnerem do dyskusji o sprawach szkolnictwa wyższego. Tak było też w Polsce przed wojną i w pierwszych latach po niej. Dopiero w 1946 roku władze, nie mogąc dać sobie rady z autonomiczną konferencją rektorów, utworzyły dla przeciwwagi całkowicie podporządkowaną sobie Radę Główną Szkolnictwa Wyższego (gwoli ścisłości: sama jej nazwa pochodzi dopiero z 1947 r.). Po zdławieniu tamtej opozycji Rada Główna była - jak wiele innych rozwiązań pozornych - swoistym listkiem figowym dla władz, które mogły się chwalić wprawdzie całkowicie bezwolną, ale przecież "demokratyczną" reprezentacją środowiska akademickiego. O tym rodowodzie Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego mało kto dziś pamięta, zwłaszcza że w okresie po stanie wojennym, pod przewodnictwem prof. Romana Ciesielskiego, skutecznie dała się ona we znaki ówczesnym władzom. Potem jednak wszystko wróciło do normy, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy to rząd otwarcie ignorował negatywne opinie Rady Głównej.
Uważam, że formuła tej instytucji przeżyła się już, zwłaszcza że sposób wyboru jej członków, według jakichś aptekarsko ustalonych procentów dla różnych typów uczelni oraz rodzaju pracowników i studentów, jest dla mnie parodią dojrzałej demokracji. Sądzę, że nie ma już potrzeby utrzymywania Rady Głównej i należy ograniczyć się wyłącznie do Konferencji Rektorów, jako jedynej reprezentacji środowiska do rozmów z władzami. Rektorzy nie są nam wszak narzucani z góry, lecz wybierani przez środowisko. W dojrzałej demokracji przedstawicielskiej takim właśnie ludziom towarzyszy zaufanie środowiska.
ROZDĘTE RADY
W ogóle uważam, że dotkliwą wadą naszego obecnego systemu jest brak wiary w demokrację przedstawicielską na poziomie uczelni. Z jednej strony wprawdzie wybieramy posłów i senatorów do Sejmu i Senatu Rzeczypospolitej - w sumie kilkuset ludzi dla reprezentacji czterdziestomilionowego narodu - z drugiej jednak, na poziomie uczelni, temu samemu systemowi nie dowierzamy. Stąd biorą się przecież rozdęte do monstrualnych czasem rozmiarów rady wydziałowe i senaty uczelni. Znane są przypadki, kiedy rada wydziału liczy sto kilkadziesiąt osób (więcej niż Senat Rzeczypospolitej!), ponieważ nikt nie chce wyrazić zgody na skorzystanie z odpowiedniego paragrafu obecnej ustawy, umożliwiającego wybór do niej tylko niektórych profesorów, co automatycznie zmniejszyłoby znacznie rozmiary rady. W Uniwersytecie Warszawskim z tego rozwiązania skorzystano jedynie na Wydziale Fizyki, co umożliwia jakie takie warunki obrad. Inne rady wolą się tłoczyć, bo nie dopuszczają innego stosunku przedstawicieli do ogółu niż jeden do jednego.
Trzeba powiedzieć, że zapisy obecnej ustawy znakomicie sprzyjają tworzeniu ciał kolegialnych o monstrualnych rozmiarach. Na przykład, w przypadku rad wydziałowych wymienia się tam nie tylko wszystkich profesorów i doktorów habilitowanych, ale także w odpowiednich procentach innych pracowników i studentów. Podobne zasady obowiązują przy powoływaniu senatu uczelni. Tymczasem dawniej nawet w naszych największych uczelniach senaty liczyły tylko kilkanaście osób, ponieważ w ich skład wchodziły tylko władze rektorskie i dziekani. Takie niewielkie ciała mogły efektywnie działać, ponieważ powszechnie wiadomo, że ciało kolegialne liczące więcej niż około 20 osób staje się nieefektywne. Uważam, że najwyższy już czas, aby powrócić do naszych dawnych tradycji, a tym samym zbliżyć się do tego, co istnieje w uczelniach zachodnich. Niestety, na ten temat nie znalazłem żadnych uwag w "żółtej książeczce". Proponuje się tam utrzymanie obecnego systemu bez zmian.
STUDIOWAĆ W UCZELNI
Kolejnym osiągnięciem władz, rozpoczętym przez transformację sprzed pięćdziesięciu lat, było dokładne poszatkowanie wewnętrzne uczelni na małe, autonomiczne wydziały, nie komunikujące się ze sobą. Doprowadziło to do wciąż obowiązującego w majestacie prawa absurdu, że student jest przyjmowany nie na uczelnię, lecz na jeden wydział, na którym musi pozostawać i studiować bez prawa korzystania z oferty dydaktycznej sąsiadów. W myśl obecnej ustawy, wszelkie międzywydziałowe studia są, formalnie biorąc, niezgodne z prawem. Uważam, że należy jak najszybciej zlikwidować te bariery i przywrócić naszej młodzieży prawo studiowania w uczelni, a nie w jej części. To też jeden z niezbędnych kroków upodabniających nasze uczelnie do zachodnich, gdzie studenci są przyjmowani na uczelnię, a nie na jej wydziały. Autorzy "żółtej książeczki" chcieliby wprawdzie widzieć możliwość przyjmowania studentów nie na jeden wydział, lecz na całą uczelnię, ale z tekstu rozdziału XII jasno wynika, że taką możliwość dopuszczają tylko w przypadku uczelni, w której wydziałów nie ma!
W ogóle "żółta książeczka" jest mało logiczna, jeśli chodzi o studia i studentów. Z jednej strony, w rozdziale X jest mowa o tym, że studia doktoranckie mogą być organizowane, w sensie programowym, jako III stopień studiów, tj. rozpoczynane bezpośrednio po magisterium. Z drugiej jednak, w rozdziale I mowa jest wyraźnie, że studia w naszych uczelniach są dwustopniowe: licencjackie i magisterskie! Dziwię się tej niekonsekwencji. Na całym świecie student, który po magisterium lub licencjacie (baccalaureate w USA) pracuje nad swym doktoratem, jest uważany nadal za studenta. Dlaczego w Polsce nie można tego zrobić nawet w perspektywie 10 lat? Obecna sytuacja powoduje, że nie chronieni statusem studenta doktoranci są powoływani do służby wojskowej, co znakomicie spowalnia ich postępy.
REKTOR MA ZWIĄZANE RĘCE
Następnym zagadnieniem, w którym nie satysfakcjonują mnie rozwiązania proponowane w "żółtej książeczce", są kompetencje rektorów (dziekanów) w zestawieniu z senatami (radami wydziałowymi). Kierowanie uczelnią niezmiernie utrudnia obecnie sytuacja, w której rektor (dziekan) demokratycznie wybrany przez środowisko, ma właściwie związane ręce, bo niemal we wszystkich sprawach musi zasięgać opinii senatu (rady wydziału). Każdy członek społeczności akademickiej w Polsce wie dobrze, że nasze ciała kolegialne są zawalone drobiazgami, które wymagają rozstrzygania przez głosowanie. Autorzy "żółtej książeczki" mówią wprawdzie o konieczności wzmocnienia władzy wykonawczej, ale proponowane rozwiązania wydają mi się półśrodkami. Bez przekazania wybieralnym władzom wykonawczym uprawnień daleko większych niż obecnie, nie będzie możliwa jakakolwiek wewnętrzna reforma uczelni. W większości krajów cywilizowanych jest tak, że przedstawiciel władzy wykonawczej ma szerokie uprawnienia, ale też za swe decyzje ponosi jednoosobową odpowiedzialność i może być ze swego stanowiska odwołany. W obowiązującym u nas obecnie przeroście władzy ciał kolegialnych trudno wskazać osoby odpowiedzialne za jakieś decyzje. To musi jak najszybciej ulec zmianie.
DROBNE KROCZKI
Nie chciałbym, aby czytelnicy odnieśli wrażenie, że potępiam i odrzucam całą zawartość "żółtej książeczki". Uważam, że są tam propozycje dobre, jak na przykład utworzenie Akademickiej Komisji Akredytacyjnej (która może przyczynić się do uzdrowienia bałaganu narosłego w ciągu kilku ostatnich lat w dziedzinie studiów wyższych) albo propozycje uzdrowienia wieloetatowości nauczycieli akademickich. Bardzo ważna wydaje mi się także propozycja wprowadzenia do ustawy o stopniach i tytule naukowym przepisu umożliwiającego unieważnianie stopnia czy tytułu zdobytego z popełnieniem plagiatu.
Przeważa tam jednak dążność do zachowania status quo, co wywołuje u mnie uczucie wielkiego niedosytu. Wyobrażałem sobie, że grono wybitnych ekspertów potrafi zarysować wymarzoną wizję polskich wyższych uczelni za lat kilka czy kilkanaście i choćby nakreślić drogę, jakkolwiek długą i trudną, dochodzenia do takiego ideału. Zamiast tego jednak znalazłem propozycję drobnych kroczków reformy. Jeśli pozostaniemy przy tej filozofii zmian obecnego ustroju naszych uczelni, to do ich właściwego zreformowania potrzeba będzie lat 50 lub więcej. A na taką stratę czasu, moim zdaniem, Polski po prostu nie stać.
Prof. dr hab. Andrzej Kajetan Wróblewski, fizyk, historyk nauki, jest profesorem na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego; w latach 1989-1993 był rektorem tej uczelni. Pełni funkcję wiceprzewodniczącego Komitetu Badań Naukowych. |