Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 4/1998

Tradycja humanistyczna
Poprzedni Następny

Ograniczę się do uwag na temat filozofii i teologii,
których pozycja w rodzinie nauk uniwersyteckich
rodzi dzisiaj spore wątpliwości i kontrowersje.

Zbigniew Drozdowicz

Fot. Stefan CiechanPowtarzane dzisiaj nader często w naszym kraju hasło powrotu do Europy - przy całej jego wieloznaczności - nie pozostawia najmniejszej wątpliwości, iż chodzi nam o Europę Zachodnią, a dokładniej - o obowiązujące w niej standardy i zasady życia. Dotyczy to również życia akademickiego, które pod wieloma względami jest specyficzne, ale też pod niejednym nosi na sobie "piętno" tego, co miało i ma miejsce w polityce czy gospodarce. Wygląda na to, że w zdecydowanej większości polska społeczność akademicka chciałaby nie tylko czuć się pełnoprawnymi obywatelami Europy, ale także funkcjonować według jej najlepszych standardów i zasad. Jednak sporo w tym względzie pozostaje jeszcze do zrobienia, a nigdzie nie jest tak widoczne, jak w dyscyplinach humanistycznych, które w największym stopniu doświadczyły "dobrodziejstw" polityki i polityków minionego okresu.

DZIEDZICTWO PRZESZŁOŚCI

Zmiany dokonujące się w ostatnich latach w polskich wyższych uczelniach niemal zawsze za punkt odniesienia miały i mają to, co zostało w nich wprowadzone przed przełomem 1989 r., a co pod niejednym istotnym względem stanowiło naruszenie wielowiekowych zasad akademickich. Bo przecież do zasad tych należały i należą - jak głosi Wielka Karta Uniwersytetów Europejskich (z 18 września 1988 r.) - m.in. "autonomiczność instytucjonalna", "swoboda prowadzenia badań naukowych i kształcenia" oraz "powiernictwo europejskiej tradycji humanistycznej". Wprawdzie i przed tym przełomem mówiło się o autonomii polskich uczelni, ale była to tego rodzaju autonomia, w której o ich najistotniejszych sprawach - takich jak "polityka" naukowa czy kadrowa - decydowano na najwyższych szczeblach władzy politycznej. Nikt też nie powinien mieć wątpliwości, gdzie wówczas zapadały najważniejsze decyzje dotyczące prowadzonych przez uczelnie kierunków kształcenia.

Bardziej złożona jest kwestia sprawowania przez polskie uczelnie powiernictwa nad "europejską tradycją humanistyczną". Bynajmniej nie dlatego, że ówczesne władze polityczne nie chciały decydować o tym, co warte jest w tym zakresie kultywowania, lecz przede wszystkim dlatego, że społeczność akademicką dosyć trudno było przekonać do tak selektywnego i jednostronnego postrzegania owej tradycji, że w polu widzenia pozostawało głównie to, co dostarczało uzasadnienia dla lansowania przez te władze ideologii. "Coś niecoś" jednak udało się im na tym polu zdziałać. Można było przecież dosyć łatwo - zwłaszcza przed 1956 r. - zlikwidować w uniwersytetach "obce" ideowo kierunki kształcenia, np. teologię (w 1954 r. została "zlikwidowana"). Można było również "reformować" inne z nich w taki sposób, aby mogły służyć "wspólnej sprawie" (w tym samym roku podjęto próbę "zreformowania" uniwersyteckiej filozofii). Można było w końcu pozostawać "głuchym i ślepym" na pojawiające się w światowej humanistyce nowe dyscypliny i nie "wpuszczać" ich na polskie uniwersytety (w ten sposób usiłowano się "bronić" m.in. przed socjologią).

Po 1956 r. wiele udało się przywrócić z tego, co zostało zlikwidowane oraz naprawić z tego, co zostało zreformowane lub zaniechane. Ale przecież nie aż tak wiele, by można było powiedzieć, że dzisiaj polskie uczelnie niczym istotnym nie różnią się od swoich odpowiedników w krajach zachodnich. Każdy, kto chociażby przez krótki czas przebywał w Anglii, Francji, czy Niemczech mógł łatwo zauważyć, że tamtejsze uczelnie nie tylko funkcjonują inaczej niż u nas, ale także inaczej kształcą studentów. Z reguły studia mają tam bardziej otwarty charakter i studenci mają zdecydowanie większy wpływ na profil swojego wykształcenia. Sprzyjać temu ma m.in. obowiązujący w wielu zachodnioeuropejskich uczelniach system tzw. kredytów punktowych (Europen Credit Transfer System, ECTS). Próbują go również wprowadzać niektóre z polskich uczelni. Trzeba jednak pamiętać, że warunkiem jego właściwego funkcjonowania jest dostatecznie bogata i realizowana na odpowiednim poziomie oferta dydaktyczna. Przy jej braku, stwarzana przez ten system możliwość doboru przedmiotów pod kątem określonej specjalizacji staje się fikcją.

Rozmaicie to, oczywiście, wygląda w różnych polskich uczelniach, a nawet na różnych kierunkach w tej samej uczelni. W niewielu z nich jednak jest aż tak dobrze, aby ich dyplomy były honorowane w krajach zachodnich. Nie ma tutaj miejsca na szczegółową analizę chociażby tylko największych i najbardziej liczących się w naszym kraju uczelni. Ograniczę się zatem do uwag na temat filozofii i teologii, których pozycja w rodzinie nauk uniwersyteckich rodzi dzisiaj spore wątpliwości i kontrowersje.

UNIWERSYTECKA FILOZOFIA

Jeszcze nie tak dawno - bo do końca lat 80. - była wszechobecna w polskich wyższych uczelniach (nie tylko zresztą w uniwersytetach), tworząc - obok nauk politycznych oraz nie mniej politycznej ekonomii - blok przedmiotów społecznych. W zamyśle ówczesnych decydentów miało oznaczać to mniej więcej tyle, co kurs marksistowskiej ideologii. Jeśli nawet w praktyce do tego jej nauczanie się nie sprowadzało, to istniały różnorakie trudności ograniczające możliwość zapoznania studentów z poglądami filozofów, którzy z marksizmem niewiele mieli wspólnego. Nieco lepsza sytuacja była w filozoficznych badaniach, w których oczywiście było możliwe, a nawet wskazane, zajmowanie się szczegółową egzegezą pism klasyków marksizmu oraz ewentualnie tych myślicieli, którzy ich myśl antycypowali lub kontynuowali; i niemała część akademickich filozofów, z większym lub mniejszym zaangażowaniem, to robiła. Można było jednak również - zwłaszcza po 1956 r. - "uciec" w historię filozofii i zajmować się tak dawnymi filozofami, którzy nawet gdyby chcieli, to nie mogli być ani "za", ani "przeciw". Można było również "uciec" w logikę i zająć się tak abstrakcyjnymi problemami, że trudno było rozstrzygnąć, czy są one "za" czy "przeciw".

Powiedzenie, że bardzo wielu polskich filozofów wybrało którąś z tych lub podobnych im dróg, byłoby jednak sporą przesadą. Bo niby skąd wzięła się tak znaczna liczba rozpraw filozoficznych, które już w swoim tytule mówiły albo o Marksie i marksizmie, albo o jego prekursorach i kontynuatorach, albo też o różnego rodzaju rewizjonistach? Niby skąd wzięły się tak liczne jednostki uczelniane, które, jeśli nawet nie nazywały się katedrami czy zakładami filozofii marksistowskiej, to przecież nie mogły uchodzić za "wylęgarnie" rewizjonistów i rewizjonizmu. Zdarzało się oczywiście, że od czasu do czasu jakiś "nieprawomyślny" filozof się tam pojawił, ale na ogół dosyć szybko kończył akademicką karierę - zwłaszcza w uczelniach, których władze pozostawały w "zażyłych" stosunkach z władzami politycznymi. Na ogół zresztą ówcześni decydenci dobrze się orientowali, kto jest, a kto nie jest "prawomyślny", i jeżeli już któregoś z "niepewnych" trzeba było gdzieś zatrudnić, to otrzymywał pracę w takim miejscu, aby jego społeczna "szkodliwość" była jak najmniejsza (co prawie zawsze oznaczało odsunięcie go do uniwersyteckiego nauczania).

Wszystko to, oczywiście, rzutuje nie tylko na dzisiejszą kondycję filozofów i filozofii uniwersyteckiej w Polsce, ale także na jej społeczny odbiór, w tym ze strony pozostałych członków akademickiej społeczności. Najbardziej widoczne było to zaraz po wejściu w życie (w r. 1990) nowej ustawy o szkolnictwie wyższym. Daje ona m.in. sporą autonomię uczelniom, w tym znaczną samodzielność w zakresie kształtowania programu nauczania. Skutkowało to niemal natychmiast albo całkowitą likwidacją tzw. przedmiotów społecznych, albo też tak daleko idącą ich redukcją, że niejednokrotnie pozostały tylko ich "szczątkowe" elementy. Najbardziej "dostało" się naukom politycznym i ekonomii, ale i filozofia nie wyszła z tego bez strat. Do dzisiaj są takie kierunki uniwersyteckie, na których pozostały po niej jedynie niemiłe wspomnienia. Są również takie, na których wprawdzie została zachowana, ale już tylko jako przedmiot do wyboru. Są także i takie, na których jest ona wprawdzie obligatoryjnie wykładana, ale już przez własnych pracowników (w myśl zasady, że filozofować każdy może, a jeśli jeszcze do tego ma doktorat z filozofii, to już na pewno jest filozofem).

Rzecz, oczywiście, nie w apelowaniu o przywrócenie uniwersyteckiej filozofii w Polsce stanu "posiadania" z okresu ancien r?gime'u, a nawet nie w oczekiwaniu na jakieś jej uprzywilejowanie, lecz w daniu jej takiej samej szansy jak innym dyscyplinom humanistycznym. Oznacza to tylko tyle, że może i powinna stanąć do rywalizacji o pozyskanie zarówno studenckiego audytorium, jak i uznania środowiska naukowego. Wygląda przy tym na to, że z rywalizacji tej ma szansę wyjść zwycięsko. Już bowiem tych niespełna 10 lat jej funkcjonowania bez "opieki" władzy politycznej pokazało, że polskie środowisko filozoficzne zupełnie dobrze potrafi sobie radzić w warunkach wolnej gry sił oraz wolności słowa. Interesujące jest w tym wszystkim, że swoją niepospolitą siłę intelektu oraz odwagę w głoszeniu poglądów ujawniają dzisiaj nie tylko ci, którzy je zawsze ujawniali (również wówczas, gdy narażało to na różnorakie szykany ze strony władz), lecz także niemała część spośród tych, którzy wcześniej zachowywali w tym względzie pewną "wstrzemięźliwość".

Na pytanie: czy z polską filozofią jest dzisiaj aż tak dobrze, że nie tylko jest ona obecna w Europie, ale także jest uprawiana na europejskim poziomie, nie można, niestety, udzielić jednoznacznie twierdzącej odpowiedzi. Różnie bowiem to wygląda w rozmaitych środowiskach filozoficznych. Same uniwersytety dysponują pod tym względem zróżnicowanym potencjałem, a takich, w których ów potencjał jest znaczny, może by się naliczyło kilka (nie dokonam jednak tutaj ich wyliczenia, bowiem z miejsca spotkałoby się to z zarzutem stronniczości). Nie można, niestety, udzielić również jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: czego potrzeba, aby filozofia bądź to nie przestała znajdować się na tym poziomie, bądź też się na nimi znalazła? Z całą jednak pewnością pomógłby jej w tym pewien kredyt zaufania ze strony obecnych decydentów różnych szczebli, zwłaszcza gdy usiłuje wyjść z dawnych "układów", w tym organizacyjnych (jak tkwienie w strukturach wydziałowych z dyscyplinami, które zupełnie nie są jej "po drodze").

UNIWERSYTECKA TEOLOGIA

Jest niewątpliwie głęboko zakorzeniona w tradycji uniwersyteckiej i do dzisiaj występuje w niejednym z europejskich uniwersytetów. W Polsce samodzielną jednostkę organizacyjną (w postaci wydziału) tworzy jedynie w Uniwersytecie Opolskim. Niewykluczone jednak, że jej stan posiadania wkrótce się zmieni. Ożywione dyskusje na ten temat toczone są bowiem co najmniej w 3 ośrodkach akademickich, tj. poznańskim, wrocławskim i gdańskim. Szczególnie w pierwszym z nich ujawniła się znaczna rozbieżność opinii na ten temat, przy czym w większym stopniu zaangażowali się w nią filozofowie i teolodzy (co jest zrozumiałe samo przez się) oraz fizycy (co jest zrozumiałe przede wszystkim dla osób znających poznańskie realia).

Zwolennicy obecności teologii w uniwersytecie podkreślają przede wszystkim jej wielowiekową przynależność do uniwersyteckiej rodziny oraz ewidentną niesprawiedliwość, jaką stanowiło jej zlikwidowanie w polskich uczelniach państwowych w r. 1954. Podkreślają również, iż zmierzamy przecież do normalności, a to oznacza w tym wypadku tyle, co dostosowywanie się do zachodnioeuropejskich standardów w tym zakresie. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż żyjemy w kraju, gdzie zdecydowaną większość stanowią ludzie wierzący - dodajmy: katolicy, bowiem w dyskusji chodzi przede wszystkim o katolicką teologię uniwersytecką. Nie brakuje również głosów, że teologia potrzebna jest uniwersytetowi jako "meta -kosmologia", a także znacznie dalej idących, bo widzących w niej "fundament współczesnego uniwersytetu". Szczególne jednak poruszenie, (zwłaszcza filozofów) wywołało anonimowe pismo zwolenników uniwersyteckiej teologii, z której niedwuznacznie wynika, że jest ona dzisiaj - podobnie zresztą jak w przeszłości - jedyną w swoim rodzaju "nauką nauk", "graniczną dyscypliną racjonalności" itd., zaś teolodzy mogą i powinni pełnić funkcję kogoś w rodzaju dobrego pasterza zabłąkanego stada uniwersyteckich "owieczek" (takich, które są skłonne ulegać "urokom utylitarnej wizji nauki" lub dawać posłuch "etyce ewolucjonistycznej").

Czy można w tej sytuacji dziwić się poirytowaniu filozofów? Mają przecież również swoje historyczne doświadczenia, w tym doświadczenia z teologią i teologami - dodajmy: doświadczenia nie zawsze wychodzące im na dobre. Nie omieszkał tego przypomnieć jeden z przeciwników uniwersyteckiej teologii, przywołując przykłady tych filozofów, którzy zakończyli swoją "kohabitację"... na stosie. A że "agresywnego katolicyzmu" dzisiaj w Polsce nie brakuje, to nie ulegało i nie ulega wątpliwości dla żadnego z uczestników dyskusji. W argumentacji przeciwników uniwersyteckiej teologii ujawniła się - poza wszystkim innym - także pamięć o tych jakże niedawnych jeszcze latach, w których tym razem świecka ideologia próbowała kreować samą siebie na "naukę nauk" i "monopolizować" prawdę - z równie katastrofalnymi konsekwencjami dla filozofii i filozofów myślących inaczej czy, po prostu, krytycznie. Najbardziej skrajne stanowisko zajęli jednak ci, zdaniem których teologia nie była, nie jest i najprawdopodobniej nigdy nie będzie nauką - przynajmniej w sensie, w jakim pojmuje się nauki w świeckim uniwersytecie.

Głosy "środka" to przede wszystkim obawy i wątpliwości, czy aby teologia i teolodzy - którzy bądź to całkowicie znajdują się poza Uniwersytetem (nieprzypadkowo pisanym wielką literą), bądź też mają z nim jedynie kontakt okazjonalny - są w stanie sprostać uniwersyteckim realiom i wymaganiom. Swój głos w tej dyskusji zaliczyłbym do tego typu wypowiedzi. Powtórzę zatem, że jestem za normalnością polskich uniwersytetów, a oznacza to - poza wszystkim innym - obecność w nich teologii i teologów, ale takich, którzy podlegają obowiązującym takim regulacjom prawnym, procedurom kwalifikacyjnym oraz normom i ocenom, jakim podlegają wszyscy pozostali członkowie społeczności uniwersyteckiej. W praktyce oznacza to m.in., że profesury kościelne mogą być wprawdzie uznane (i są tak traktowane na mocy umowy między Rządem PRL, a Episkopatem Polski z 1989 r.) za równorzędne, ale nie mogą być uznane za równoważne z tytułami profesorskimi nadawanymi na mocy ustawy o tytule naukowym i stopniach naukowych z 1990 r. Jestem również za obecnością w uniwersytecie teologii, ale takiej, która nie będzie usiłowała narzucić innym uniwersyteckim dyscyplinom katolickich prawd i sposobów dochodzenia do nich. W praktyce oznacza to otwarcie się uniwersytetów nie tylko na różne teologie (w tym, oczywiście, teologie różnych kościołów i wyznań chrześcijańskich), ale także na znacznie większą niż obecnie różnorodność punktów widzenia.

Czy jest to realne? Wierzę, że tak, chociaż początki nie napawają wielkim optymizmem. Nie chciałbym jednak podgrzewać i tak już gorącej atmosfery. Powiem zatem krótko, że trzeba na ten temat rozmawiać językiem ludzi uniwersytetu (bo chyba nie ulega wątpliwości, kto "puka" do czyich drzwi). Jak pokazała dotychczasowa dyskusja na temat uniwersyteckiej teologii, nie jest to łatwe dla żadnej ze stron. Z całą pewnością nie ułatwi jej występowanie z jednej strony z pozycji owego "nadopiekuńczego" pasterza, z drugiej natomiast niemiłosiernie "sponiewieranego" przez różnego rodzaju ideologie i ideologów, a przez to samo już "nadwrażliwego" uniwersyteckiego filozofa.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, filozof, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Uwagi.