Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 5/1998

Profesor nie habilitowany
Poprzedni Następny

Jeśli nie uda się przeforsować zniesienia habilitacji, należy koniecznie doprowadzić
do względnej stabilizacji w uczelniach ludzi posiadających stopnie doktorskie,
a w każdym razie odejść od rotacji takich osób.

Kazimierz Pospiszyl

Rys. Piotr KanarekZataczająca coraz szersze kręgi i wywołująca emocje dyskusja nad nowym prawem o szkolnictwie wyższym przyjmuje, według mego przekonania, pożądany kierunek, prowadzący do wyzwolenia rozwoju naukowego coraz liczniejszej rzeszy naszej młodzieży akademickiej ze sztucznych, całkowicie anachronicznych barier i zahamowań, prowadzących rozwój naukowy młodych ludzi na boczny tor. Najbardziej bodaj brzemienne w niepożądane skutki jest utrzymywanie ustawowego wymogu przedstawiania zbyt wielu prac naukowych "na stopień", w związku z czym całe legiony naszych młodych adeptów nauki, zamiast ujawniać swe niezależne, śmiałe i nowatorskie poglądy, wymyśla przeróżne sposoby przypochlebiania się w swych pracach licznej rzeszy recenzentów tych prac oraz nie mniej licznej grupie przeróżnej maści "komisarzy", oceniających owe "pisanie na stopień" prace.

TWORZY ARTEFAKTY

Wydaje się, że najbardziej sporną, a zarazem newralgiczną kwestią jest habilitacja, która w naszym systemie awansów akademickich nie tylko utrzymała się jako twór anachroniczny, lecz nawet obrosła nimbem nadzwyczajnego wydarzenia w karierze akademickiej najczęściej niezbyt już młodego adepta nauki.

W pierwszym numerze "Forum Akademickiego" z tego roku ukazał się mój artykuł Dostępna, wolna i przydatna, w którym m.in. krytykowałem istnienie u nas zbyt wielu instytucji starających się standaryzować i kontrolować poziom prac doktorskich, habilitacyjnych i profesorskich. Szczególnie ostro potępiłem tam najbardziej agresywną ze wszystkich tych instytucji kontrolnych, czyli Centralną Komisję. Głównym impetem mojej krytyki nie była jednak rażąca niekiedy niesprawiedliwość i tendencyjność ocen tego gremium (pomimo że fakty takie obserwuje się na każdym kroku), lecz właśnie to, że CK, nie posiadając - tak jak uczelnia - możliwości stymulowania rozwoju naukowego młodzieży, tworzy artefakty w postaci fetyszyzacji stopni i tytułów naukowych.

POSIADAĆ HABILITACJĘ

Psychologiczną konsekwencją tego stanu rzeczy jest, podkreślana na każdym kroku i przy każdej okazji, waga uzyskanego statusu akademickiego. Mniej się u nas wie, czego dokonał dany pracownik naukowy czy nauczyciel akademicki, każdy natomiast pamiętać musi, że ma on doktorat, habilitację czy profesurę (takiego a nie innego szczebla). Pominięcie odpowiedniego tytułu przed nazwiskiem jest jednym z największych nietaktów w sformalizowanym świecie stosunków międzyludzkich panujących w uczelniach. Taki stan jest czymś oczywistym, bo skoro ktoś przeskoczył poprzeczkę, której innym nie udało się sforsować, to dlaczego nie miałby owego sukcesu "ukazywać światu" na wszystkie sposoby.

Po ukazaniu się tego artykułu otrzymałem kilkanaście listów, w których autorzy użalali się na, ich zdaniem, bezpodstawne zdyskwalifikowanie dorobku ich życia, jaki stanowić miał podstawę udaremnionego niesłusznie awansu. Wśród tych listów znalazły się także materiały przesłanie mi przez prof. Janusza Hamana, członka rzeczywistego PAN, w których autor podziela moją opinię na temat wątpliwości dotyczących działania CK. Jako dowód dołączył profesor napisany przed laty artykuł, w którym również krytykuje tę instytucję (noszącą wtedy nieco dłuższy skrót, a mianowicie CKK).

MÓW DO BISKUPA

W artykule tym za główną przeszkodę we właściwej pracy CKK upatruje autor konieczność oceny ogromnej liczby prac habilitacyjnych oraz towarzyszącego im dorobku naukowego całych zastępów kandydatów do stopnia doktora habilitowanego. Pomimo że nadesłany mi artykuł opublikowany został w czasopiśmie "Nauka Polska" (nr 5/1983), do dzisiaj nie stracił on aktualności, jako że niewiele zmieniło się w działalności tej instytucji.

Dzisiaj można wprawdzie przybyć na forum komisji w charakterze dyskutanta, w przypadku odwołania od negatywnej decyzji (jeśli brało się przedtem udział w charakterze recenzenta w przewodzie habilitacyjnym lub profesorskim), jednak z reguły dyskusja przebiega na zasadzie "mów do biskupa...", a on i tak ma rację. Równie nieskuteczne jest przysługujące obecnie prawo zaskarżenia decyzji CK do sądu. Stanowi ono urągliwy wręcz gest demokratycznego państwa, bo przecież sędzia nie może wypowiedzieć się w sprawach merytorycznych, a nie przysługuje mu prawo nowego, niezależnego przeprowadzenia oceny prac naukowych pechowego kandydata.

MOŻLIWOŚĆ MANIPULACJI

Dlatego też wydaje mi się, że dobrze będzie przytoczyć niektóre uwagi prof. Hamana tym bardziej, że przez wiele lat czynnie i z dużym zaangażowaniem uczestniczył w pracach tej instytucji. A oto, co pisze na ten ważny temat. Duże wątpliwości budzi sam tryb załatwiania wniosków przez sekcje CKK. Sekcje te są tak przeciążone sprawami, a jednocześnie składają się z członków pełniących tak liczne funkcje, że nie istnieje żadna fizyczna możliwość rozpatrywania spraw ze szczegółowością zbliżoną choćby do tej, które prezentują poważne Rady Naukowe i Rady Wydziałów (podkr. moje - K.P.). Można to zilustrować czasem dyskusji nad poszczególnymi wnioskami, których na jedno kilkugodzinne posiedzenie przypada i 40 (...). Zważywszy, że sekcja łączy specjalistów bardzo wielu dyscyplin (...) w dyskusji uczestniczą 1-2 osoby, a reszta głosuje pod wpływem "wrażenia" odniesionego w czasie tej dyskusji.

Nietrudno zauważyć, że przy opisanej technice zatwierdzania habilitacji i profesur, bardzo łatwo można manipulować opiniami, nie tylko wyznaczając dogodnych recenzentów, ale także i skład owych dwuosobowych (w najlepszym przypadku) zespołów, ferujących na dobrą sprawę "wyrok ostateczny". Wspomniana już, rażąca niekiedy tendencyjność orzeczeń CK, stanowi ewidentny dowód tego, że manipulację taką owo ciało oceniające stosuje bardzo często.

ZNIEŚĆ HABILITACJĘ

Jako wyjście z tej beznadziejnej sytuacji proponuje prof. Haman zniesienie habilitacji, wtedy bowiem, jego zdaniem, CK zostanie niejako w sposób naturalny odciążona. Jestem najgłębiej przekonany - pisze - o konieczności rezygnacji z habilitacji (...). Na ogół przedstawia się argument, że habilitacja winna być zachowana z racji ciągle jeszcze słabego poziomu doktoratów. Jest to jednak argument przewrotny. Jeśli bowiem zgadzamy się, że w zasadzie należałoby habilitację znieść, to przecież wreszcie trzeba to kiedyś zrobić.

Uczestnicząc przed kilkoma dniami w spotkaniu z ministrem edukacji narodowej, prof. Mirosławem Handke, z przyjemnością i satysfakcją wysłuchałem informacji, że zniesienia habilitacji domagają się w sposób zdecydowany przedstawiciele "Solidarności" środowisk akademickich. Podkreślałem na owym spotkaniu, że stanowisko takie jest ze wszech miar słuszne. Mówiłem także i to, że owo w pełni uzasadnione żądanie należy rozumieć nie tylko jako niezbędny element unowocześnienia dynamiki rozwoju naukowego naszych nauczycieli akademickich, lecz także jako ze wszech miar uzasadnione domaganie się określonych korzyści politycznych, bez których nie ma na dobrą sprawę postępu społecznego.

SATYSFAKCJA DLA ADIUNKTÓW

Jak wiadomo, siłą napędową ruchu "Solidarność" w naszych uczelniach na początku lat 80. i działalności podziemnej w czasie stanu wojennego byli docenci i adiunkci. Ci pierwsi "załatwili sobie" - w zmienionej pod wpływem naporu społecznego w 1990 roku (i do tej pory obowiązującej) ustawie o szkolnictwie wyższym oraz ustawie o stopniach i tytule naukowym - stanowiska uczelnianych profesorów nadzwyczajnych (i likwidację w większości uniwersytetów stanowisk docentów). Najwyższa więc pora, aby obecnie - kiedy tworzymy nowe prawo o szkolnictwie wyższym - pomyśleć o usatysfakcjonowaniu tych drugich, czyli adiunktów.

Wydaje się więc, że jeśli nie uda się - ze względu na ("naturalny"?) konserwatyzm naszych środowisk naukowych - przeforsować tak potrzebnego zniesienia habilitacji, należy koniecznie doprowadzić do względnej stabilizacji w uczelniach ludzi posiadających stopnie doktorskie, a w każdym razie odejść od rotacji takich osób.

STUPAJKA Z NAHAJKĄ

Nie chciałbym jednak, aby moje uwagi, dotyczące zarówno konieczności zlikwidowania CK, jako nieporządanego (przynajmniej w obecnej postaci) elementu struktur oceniających poziom naukowy prac poszczególnych jednostek oraz całych ośrodków naukowych (te oceny są z reguły jeszcze bardziej chybione), jak i poruszana obecnie potrzeba odejścia od habilitacji, odczytane zostały jako apoteoza "równania w dół". Nic podobnego, człowiek rozwija się najlepiej wtedy, kiedy nie ma nad sobą stupajki - udowodniły to w sposób aż nadto przekonujący praktyki wszystkich demokratycznych społeczeństw.

Przy czym - jak ukazują nam coraz liczniejsze studia nad istotą twórczości - "stupajka" ten nie tyle powinien zniknąć, co zmienić swe ulokowanie. Będzie on całkowicie tłumił kreatywność, jeśli nad naszym karkiem zacznie wymachiwać nahajką, stanie się natomiast motorem postępu i rozwoju wszelkich potencjalności człowieka, jeśli zaakceptowany zostanie jako niezbędna siła dyscyplinująca postępowanie i stały składnik "ego". Ludzie tacy jak ja - zwierzał się swemu przyjacielowi człowiek obdarzony, jak dotąd, największą wyobraźnią psychologiczną, czyli Zygmunt Freud - nie mogą żyć bez ogarniających ich pasji, bez tego, co Schiller nazywa tyranem, który rządzi bezwzględnie. Ja odnalazłem właśnie takiego i w jego służbie nie znajduję wytchnienia. Jest nim psychologia.

MNIEJ SZKODZIĆ

Podobnie jak każdy, kto chce się rozwijać, musi zinternalizować wspomnianego stupajkę-tyrana, tak też i każda instytucja (nie tylko naukowa), chcąc zdobyć i utrzymać markę, musi wytworzyć odpowiednio silny system wewnętrznej kontroli swoich wyrobów. Znam już dzisiaj w Polsce uczelnie, w których studenci samorzutnie zakładają komitety opracowujące strategie podnoszenia poziomu (tym samym - prestiżu) ich studiów. Stając w obliczu akredytacji, większość naszych "szanujących się" szkół wyższych uruchomiła niekiedy nawet bardzo rygorystyczne systemy oceny poziomu zajęć dydaktycznych, w której to ocenie uczestniczą także i studenci, najżywiej przecież zainteresowani tym, aby być możliwie najlepiej wykształconymi.

Stąd też niewątpliwie daleko mniej szkodliwy będzie nowy "twór kontrolny", jaki pojawia się na horyzoncie naszego życia akademickiego, a mianowicie Akademicka Komisja Akredytacyjna. AKA oceniać będzie w pierwszym rzędzie to, czy i jak skuteczny jest system zabezpieczeń poziomu kształcenia i promowania prac naukowych wytworzony przez daną uczelnię. Dlatego uważam, że mniej należy obawiać się AKA niż kulturowo nam obcego tworu, jakim jest CK, której niechlubna, moim zdaniem, działalność wryła się dosyć głęboko w organizację naszego życia akademickiego.

Głównym celem AKA będzie, oczywiście, ocena standardów kształcenia w poszczególnych szkołach wyższych, ale i ta instytucja lub Rada Główna (jeśli zdoła się ona utrzymać jako parlament akademicki) powinna także kwalifikować poszczególne ośrodki naukowe do tego, czy mogą nadawać takie a nie inne stopnie naukowe. AKA lub Rada Główna powinny także przejąć na siebie rolę zatwierdzania kandydatów do tytułu profesorskiego, jeśli owa godność ma być w dalszym ciągu nadawana przez głowę państwa - co, jak wiadomo, nie jest dzisiaj często praktykowane na świece.

RÓŻNIĆ SIĘ

Jestem głęboko przekonany, że papierkiem lakmusowym stopnia otwartości przygotowywanego obecnie prawa o szkolnictwie wyższym będzie jego wyzwolenie ze stereotypów, które łatwo znajdują zakotwiczenie we wszelkich zhierarchizowanych strukturach społecznych (a środowisko naukowe do takich właśnie należy) i, w sposób magiczny niejako, naginają ludzkie myślenie do tkwiących w nich schematów.

Wydaje się, że twórcy tego nowego - oby naprawdę przyszłościowego - prawa jedną podstawową rzecz muszą wziąć pod uwagę, a mianowicie tę, że różnice pomiędzy stylem pracy i poziomem różnych ośrodków, a także ich przedstawicieli, stanowią immanentny składnik życia naukowego (jak i każdego życia w ogóle) i że wszelkie próby odgórnego ujednolicania poziomów są z góry skazane na niepowodzenie.

Jestem przekonany, że lepszym zakończeniem mojej obecnej wypowiedzi będzie parafraza słynnej wypowiedzi Kazimierza Brodzińskiego, który w swej pamiętnej Mowie o narodowości Polaków, wygłoszonej na uroczystym posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk 3 maja 1831 roku stwierdził, że Bóg chciał mieć narody, jak i ludzi indywidualnymi. Można także powiedzieć, że chciał On mieć również i uniwersytety odmiennymi. O prawdzie tej powinni szczególnie żywo pamiętać nasi obecni administratorzy edukacji narodowej, tak chętnie powołujący się na zasady "Bożej mądrości".

Prof. dr hab. Kazimierz Pospiszyl, psycholog, jest rektorem Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.

Uwagi.