Jan Koteja
Motto: Per aspera ad astra?
Stare konie, a rozrabialiśmy jak przedszkolaki. Zwłaszcza zimą na przerwach, gdy był śnieg. I nie było tragicznych wypadków, jeśli nie liczyć interwencji SB - wchodzili w czasie lekcji do klasy, zabierali upatrzonych harcerzyków, co im się marzyła burżuazyjna Polska, i tyle ich widzieliśmy (kolegów, bo SB trwało jeszcze długo). Szkoła była oczywiście męska, jedyne panie to dozorczyni i mademoiselle od francuskiego. Już pod sam koniec sprowadzili kilka dziewcząt, przypuszczam, że dla uatrakcyjnienia tzw. poranków i akademii. Rzeczywiście były urocze. A jak śpiewały (!), zwłaszcza: "Ja myślałam, że to maki, że ogniste lecą ptaki, a to ułani, ułani, ułani!". Naturalnie, każda miała po kilkudziesięciu adoratorów. Nauczyciele - przedwojenna kadra i remanent z partyzantki - zwykle uczyli geografii itp., partyzant na terenie się przecież zna. Wśród pierwszych był dr Ligacz, wygnaniec z UJ za nieprawomyślność, podwójny doktor (germanistyka, klasyka). Nawet nam pokazał dyplomy w mosiężnych tubach, z potężnymi, prawdziwymi pieczęciami, które dotykaliśmy z nabożeństwem.
Nim to nastąpiło, wszedł któregoś dnia pierwszy raz do klasy. Był małego wzrostu i nikt nie zwracał na niego uwagi - pewnie jakiś nowy uczeń - rozrabialiśmy dalej. A on stał przy drzwiach i trzymał klamkę. Z minuty na minutę robiło się jednak ciszej, w końcu nie skrzypnęła nawet ławka. Wtedy zaczął mówić, ciągle z ręką na klamce. Gdy dzwonek oznajmił koniec lekcji, podszedł do katedry, zapisał coś w dzienniku i opuścił klasę. Rzuciliśmy się do dziennika. Co mógł tam napisać, skoro nie było lekcji? A w dzienniku, małymi jak mak literami, stało: "Per aspera ad astra"
To mógł być rok 1949, jeszcze mi się wtedy nie śniło, że za dwa lata sam będę wypełniał dziennik lekcyjny. Stało się to przypadkiem. Przyszedł gość i namawiał na "kurs pedagogiczny". Co to szkodzi, zawód w ręku, a potem można uczyć albo nie. To była mordęga, przez kilka miesięcy przed maturą, po normalnych lekcjach, jeszcze sześć godzin kursu. Po maturze (chyba pięć przedmiotów za jednym posiedzeniem), zamiast świadectwa dojrzałości "kursanci" otrzymali nakaz pracy na trzy lata. W tej nowej szkole (nr 18, pamiętam) też uczyli przedwojenni nauczyciele, absolwenci seminariów nauczycielskich (taki absolwent potrafił grać na dwu instrumentach, szydełkować, malować itp., nie licząc "normalnych" przedmiotów), paru takich jak ja, po kursach, i kilka osób po szkole podstawowej, które dopiero wieczorami kończyły licea. Uczyłem wszystkich przedmiotów we wszystkich klasach, z wyjątkiem rosyjskiego: 32 godziny (pensum) plus 10 godzin harcerstwa tygodniowo. I jeszcze byłem kierownikiem miejscowego "szkolenia ideologicznego". Na "poprawianie" kilogramów zeszytów i konspekty lekcyjne zostawały noce. Niemniej zapisałem się na tzw. wyższy kurs pedagogiczny (dawał pełne kwalifikacje). Razem z kursem skończył się też nakaz pracy i mogłem pójść na studia, tzn. zostałem siłą zaprowadzony na uniwersytet, bo do wszelakiej nauki czułem niechęć od samego urodzenia, co się niestety okazało schorzeniem chronicznym.
Po studiach znowu dydaktyka, nawet dydaktyczne prorektorowanie w pierwszym okresie transformacji, restrukturyzacji i wdrażania reform na uniwersytetach. I jeszcze dodam, że przed wojną uczęszczałem do zerówki, i że mam czworo dzieci i około dziesięciorga wnucząt (żona tyle samo), aby Cię przekonać - Miły Czytelniku - że jestem kompetentny do zabierania głosu w sprawach rewolucji edukacyjnej, którą właśnie proklamował pan Minister.
Gdy chodzi o człowieka, na początku zawsze jest pytanie: po co? Po co człowieka edukować? Przez ostatnie pół wieku w sporej części świata, w Polsce też, edukowano ofiarnych i bojowych budowniczych komunizmu. Edukacja była tak skuteczna, że jej wychowankowie kolektywnie obalili komunizm i zaraz potem, też kolektywnie, się skorumpowali. Jakie cele przyświecały edukacji za żelazną kurtyną - tego nie wiem. Może edukowano ludzi do prawdy, szlachetności, internacjonalizmu, umiłowania przyrody, własnego narodu i Unii Europejskiej, korzystania z horoskopu i prezerwatywy, profesji wszelakiej, zręcznego biznesu itd.
Może to są tylko takie hasła, a w gruncie rzeczy chodzi o miejsca pracy. Choć edukacja zajmuje w budżecie państwa marginalną pozycję, jej zaprzestanie zrodziłoby armię bezrobotnych, bo przecież pracę staciliby nie tylko nauczyciele, ale również ci, co budują i utrzymują szkoły, robią pomoce naukowe, gotują szkolne zupy. I mnóstwo urzędników.
W swoim expos? pan Premier powiedział, że radykalna reforma edukacji ma dostosować ją do wymogów XXI wieku. Nie ma nic takiego, jak XXI wiek i jego wymogi. Rok 2001 jest tylko pamiątką wydarzenia, które miało miejsce 2000 lat temu. Jest natomiast 20 lat życia człowieka, kiedyś ciężkiej pracy dla zapewnienia egzystencji, z którymi dziś nie ma co zrobić, bo za człowieka pracuje maszyna i komputer. Realnym problemem edukacji jest więc zagospodarowanie tych lat w sposób możliwie tani i przyjemny. Pierwszy postulat jest realizowany już od kilku lat, a sądząc z potwornie rozbudowanej struktury edukacyjnej w projekcie reformy, będzie on raczej zniweczony. Drugi postulat jest, rozumiem, przedmiotem publicznej dyskusji. I tu rzeczywiście pośpiech jest konieczny, ponieważ edukacja zachodnia, do której zmierzamy, już osiągnęła szczyt (lub dno, jak kto woli) w uprzyjemnianiu młodzieży życia i ostro zabiera się do reformy, w celu przywrócenia jej kształtu z początku wieku XX... dla sprostania wymogom wieku XXI.
Jeżeli reforma faktycznie ma być radykalna, proponuję alternatywne rozwiązanie: przeniesienie tych dwudziestu lat edukacyjnych z początku na koniec życia. Człowiek najpierw pracowałby intensywnie 20 lat, a potem się edukował. Korzyści takiego systemu są wielostronne i rozległe - odpadłby problem wychowania seksualnego, przygotowania do rodziny, przestępczości nieletnich, gadania na lekcjach itd., itd. Cel edukacyjny byłby jednoznaczny (przysposobienie do opuszczenia tego świata), każdy otrzymałby promocję, niezależnie od liczby uzyskanych punktów. I byłaby to odpowiedź na wyzwanie przyszłych tysiącleci, bo lat, z którymi nie wiadomo co zrobić, będzie ciągle przybywać.
Projekt ten rozwiązałby również inną, równie ważką kwestię natury osobistej. Teraz jest tak, że młody ma inicjatywę, trzeźwy umysł, mnóstwo energii i jeszcze więcej potrzeb, a nie ma (cholera) forsy. Kiedy ją wreszcie zdobędzie, jest mu już niepotrzebna. Proponowana reforma doprowadziłaby więc do pełnej harmonii między możliwościami, potrzebami i zasobami człowieka. |