Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 6/1998

Miejsce dla polszczyzny
Poprzedni Następny

Rozmowa z prof. Walerym Pisarkiem, przewodniczącym
Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN

Prof. dr hab. Walery Pisarek (ur. 1931) jest językoznawcą i prasoznawcą (socjo- i psycholingwistyczne aspekty komunikowania masowego, politolingwistyka), uczniem Zenona Klemensiewicza. Pracuje w Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 1969-97 kierował Ośrodkiem Badań Prasoznawczych. Doktorat obronił w roku 1966 w UŚ, habilitację w 1973 w UJ, prof. nadzw. (1982), prof. zw. (1994). Założyciel studiów dziennikarskich w UJ, członek i przewodniczący polskich i międzynarodowych organizacji prasoznawczych i językoznawczych, m.in. IAMCR/AIERI (Międzynarodowego Stowarzyszenia do Badań Masowego Komunikowania), redaktor naczelny "Zeszytów Prasoznawczych". Pełnił funkcje w komisjach PAN. Przewodniczy Radzie Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Jest inicjatorem ustawy o języku polskim. Opublikował m.in. książki: Retoryka dziennikarska, Frekwencja wyrazów w prasie, Prasa - nasz chleb powszedni, Słowa między ludźmi, Analiza zawartości prasy. Jest też autorem popularnych słowników ortograficznych.

Przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk funkcjonuje Rada Języka Polskiego, której jest Pan przewodniczącym. Jakie są jej zadania?

- Rada Języka Polskiego to ciągle bardziej idea niż fakt. W świadomości jej członków jest ona raczej zalążkiem tego, czym miałaby być, niż spełnieniem wniosku, który legł u jej narodzin. Nie ma własnego biura, sekretariatu, personelu administracyjnego. Wszystko, z wyjątkiem ekspertyz, wykonywane jest przez członków rady na zasadzie pracy społecznej.

Zaczęło się od Forum Kultury Słowa we Wrocławiu w październiku 1995 roku. Postulowano tam sformułowanie wniosku do Ministerstwa Kultury i Sztuki o podjęcie prac nad ustawą o języku polskim i do prezesa Polskiej Akademii Nauk o powołanie Rady Języka Polskiego. Jej powstanie przewidywał projekt ustawy. Prezydium PAN radę powołało, a jej pierwsze posiedzenie odbyło się 10 grudnia 1996. Zostałem wtedy wybrany jej przewodniczącym. Rada działa przy Prezydium PAN. Ten wysoki status ma podkreślać jej ponaddyscyplinowe znaczenie. W 30-osobowym składzie połowę mieli stanowić językoznawcy i połowę przedstawiciele innych dyscyplin. Dziś te proporcje są nieco zachwiane na korzyść językoznawców.

Od półtora roku Rada wypowiada się w różnych sprawach, częściowo z własnej inicjatywy, częściowo zmuszona do wyrażania swego stanowiska przez różne instytucje państwowe, myślę o MSZ czy MEN, bądź przez osoby prywatne. Przynajmniej w niektórych wypadkach okazała się pomocna w rozstrzyganiu różnych wątpliwości terminologicznych jako czynnik normalizujący w sporach między poszczególnymi dyscyplinami naukowymi. Spora część oczekiwań wobec Rady wiąże się z nadawaniem imion dzieciom. Rada zbiera się dwa razy do roku, jej prezydium częściej. Decyzje są upubliczniane jako "Komunikaty Rady Języka Polskiego", z których korzystają redakcje dużych wydawnictw, wielkonakładowych dzienników, Polskie Radio i PAP.

- Czy rada ma swoje odpowiedniki w innych krajach?
- Odpowiednik znaleźlibyśmy we Francji, która zresztą także swoją ustawą o języku bliska jest rozwiązaniom, które sam uważam za pożyteczne dla Polski. W Niemczech, a raczej na niemieckim obszarze językowym, działa komisja międzyrządowa, która ostatnio ustaliła zmiany w ortografii, torujące sobie z wielkim trudem drogę do szkół w poszczególnych landach. W samych Niemczech podobne funkcje spełnia wydawnictwo Dudena. To ono praktycznie decyduje o tym, jak będą w języku niemieckim zapisywane nowe wyrazy.

- Jest Pan inicjatorem ustawy o języku polskim. Jak to się zaczęło?
- Pierwszy projekt przedstawiłem na Forum Kultury Słowa. Przygotowując go, opierałem się na obowiązującym dekrecie o języku państwowym, na przedwojennych ustawach o języku, na ustawie francuskiej, na ustawie o ochronie dóbr kultury i ustawie o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Projekt ten nie mógł oczywiście zadowolić prawników, ale stanowił punkt wyjścia do prac prowadzonych w Ministerstwie Kultury od roku 1996. Minister Podkański, podobnie jak jego poprzednik Kazimierz Dejmek, popierał ustawę. Nie był jednak ulubieńcem mediów, co moim zdaniem nie było obojętne dla losów ustawy o języku polskim. Kiedy uzgodnienia międzyresortowe i dyskusje w Radzie Legislacyjnej przy premierze zbytnio się przeciągały, pan Podkański postanowił skierować do Sejmu nieco zmieniony projekt pod nazwą "Prawo o języku polskim", jako inicjatywę PSL. Tymczasem skończyła się kadencja poprzedniego Sejmu. Na jesieni ubiegłego roku odbyło się - już na forum nowego Sejmu - pierwsze czytanie projektu PSL, który wprawdzie spotkał się z krytyką większości posłów, ale został skierowany do komisji. Natomiast prace nad projektem rządowym wciąż trwają w Ministerstwie Kultury. Ma on zostać przedstawiony w czerwcu tego roku.

Trzeba przypomnieć, że w połowie ubiegłego roku zmieniła się diametralnie sytuacja prawna języka. Zaczęła obowiązywać nowa Konstytucja, która w art. 27. uznaje język polski za język urzędowy w RP, czego w poprzednich konstytucjach nie było. Ponadto w ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny odpowiadał na pytanie NIK, czy dekret o języku państwowym z 1945 roku w ogóle obowiązuje, ponieważ jest on notorycznie łamany. Podmioty państwowe zawierają np. umowy zagraniczne, nie przygotowując polskiej wersji tych umów. TK wymienił w swoim orzeczeniu agendy rządowe i samorządowe, które są zobowiązane do bezwyjątkowego urzędowania w języku polskim. W tej chwili sytuacja prawna języka polskiego jest nieporównywalnie lepsza. Pochlebiam sobie, że zarówno zapis w Konstytucji, jak i projekt ustawy oraz działania NIK i orzeczenie TK stanowią wynik działań Forum Kultury Słowa z Wrocławia z 1995 roku.

- Mimo to sytuacja polszczyzny nie jest najlepsza.
- Powinniśmy czym prędzej uchwalić ustawę o języku polskim, potwierdzającą z całą mocą obowiązek polskiego państwa zapewnienia polszczyźnie miejsca w każdej dziedzinie życia publicznego. Prywatnie niech sobie ludzie mówią jak chcą, natomiast w życiu publicznym język polski, niekoniecznie jako jedyny, musi być obecny. Nie mogą w Polsce obowiązywać prawa nie przetłumaczone na język polski. Wszystko, co będzie się działo w Brukseli, musi znaleźć swoją polską formę. Obserwujemy cofanie się polszczyzny z niektórych dziedzin życia naukowego. Może się ona również cofać w wojsku, transporcie, szkole. To są obszary, na które polszczyzna wchodziła w ciągu kilku wieków. Była najpierw językiem życia rodzinnego, z czasem dorabiała się statusu języka obowiązującego w Kościele, szkole, urzędzie i sądzie. Zagrożenie polszczyzny nie wiąże się, jak to pisze prasa, z inwazją obcych wyrazów, bo jest to proces powierzchowny. Główny problem polega na zapewnieniu polszczyźnie obecności, a ten sprowadza się do kwestii ekonomicznych. Trzeba dużo zapłacić, by język polski stał się jednym z języków Unii Europejskiej jako język jej ustaw.

- Inwazji zapożyczeń nie uważa Pan za zagrożenie?
- Nie tylko nie są one groźne, ale wzbogacają polszczyznę tak długo, jak długo nazywają rzeczy, których nie znaliśmy albo pewne aspekty rzeczywistości, zjawiska, z którymi się nie stykaliśmy. Wyrazy te dostają polskie szatki fonetyczne, morfologiczne, zaczynają się odmieniać, tworzy się od nich wyrazy pochodne za pomocą polskich przedrostków i przyrostków, więc, jeśli tylko padły na podatny grunt, bardzo szybko zapuszczają korzenie i udają naturalizowanych obywateli polskich.

- Prof. Miodek za niekorzystną tendencję uznaje jednak takie zestawienia morfologiczne, w których człon wyróżniający występuje na początku, np.: automyjnia, seks-symbol, biznesplan, Sopot-festiwal bojąc się, że niedługo na kartoflankę będziemy mówili kartofel-zupa.
- Całkowicie się z nim solidaryzuję. To nie są zapożyczenia leksykalne, lecz morfologiczne. Jestem co najmniej równie zaprzysięgłym wrogiem tego rodzaju potworów.

- Czy jest Pan purystą językowym?
- Żaden językoznawca nie powie o sobie, że jest purystą, tak jak nikt nie powie, że jest szowinistą. Chyba nie jestem, choć rzeczywiście wtedy, gdy mam do wyboru dwa wyrazy, które znaczą to samo - jeden obcy a drugi rodzimy, to staram się użyć wyrazu polskiego. I tak samo postępować radzę innym. Jeżeli poprawiam swoje lub cudze teksty, staram się usunąć niepotrzebne wyrazy obce, nawet gdy tekst traci przez to na "uczoności".

- Kiedy oglądam w TV audycje poprawnościowe profesorów Miodka i Bralczyka, to odnoszę wrażenie, że ten drugi jest bardziej liberalny i giętki, pierwszy zaś bardziej jednoznacznie opowiada się za jakąś formą a przeciwko innej. Którą postawę Pan woli?
- Nie utożsamiałbym się ani z jednym, ani z drugim. Jeśli ktoś pyta, jak się powinno mówić lub pisać, trzeba mu powiedzieć, że "lepiej jest tak", "ja bym powiedział tak", natomiast są też inne formy. Razem z panem Bralczykiem z zainteresowaniem i wyrozumiałością śledzę, jak różnie ludzie mówią, ale, zwłaszcza jeśli o to pytają - tutaj jestem po stronie pana Miodka - staram się im powiedzieć, jak moim zdaniem być powinno, która forma jest lepsza, która godna poparcia.

- Które działy i kierunki badań dominują w naszym językoznawstwie polonistycznym, a które są zaniedbane? Czy jest tak, że dominuje dialektologia, historia języka, a marginesem są np. współczesne badania socjolingwistyczne?
- Tak było. Jeszcze ćwierć wieku temu dominowały badania nad przeszłością języka i jego zróżnicowaniem terytorialnym. To, co pół wieku temu wydawało się wielkim balastem polskiego językoznawstwa, jest dzisiaj bardzo cenne. Językoznawstwo historyczne, indoeuropejskie, staje się dzisiaj dziedziną na wymarciu. Każdy, zwłaszcza młodszy zdolny adept historii składni, fleksji, morfologii, fonologii jest na wagę złota. Zainteresowania młodych uciekają z językoznawstwa, przyklejając się do różnych dyscyplin pogranicznych. Badania nad językiem coraz częściej stają się tylko narzędziem do poznawania zupełnie innych dziedzin rzeczywistości społecznej. Młodzi językoznawcy chętnie dzisiaj interesują się językiem w polityce, w reklamie, językiem marginesów społecznych, językiem zinów. Nie mam prawa tego krytykować, ponieważ większość tego, co robię w językoznawstwie, też dotyczy pogranicza.

- Co wnosi nasze językoznawstwo do lingwistyki światowej?
- Przede wszystkim, naturalnie, znajomość języka polskiego. Nigdzie na świecie nie ma tak dobrego językoznawstwa polonistycznego jak w Polsce. Poza tym, wydawane w Polsce słowniki wymarłego języka połabskiego są znaczącym wkładem w językoznawstwie światowym. To samo dotyczy lituanistyki i bałtystyki. Powiedziałby ktoś, że to, co robi prof. Michał Głowiński, a więc krytyka nowomowy, jest liczącym się wkładem polskiego językoznawstwa. To byłby sąd jednostronny, ponieważ równolegle z naszą krytyką nowomowy rozwijana była na Zachodzie krytyka języka perswazji politycznej w krajach demokratycznych. Komuniści nie mieli monopolu na chwyty perswazyjne. Były one stosowane i wcześniej, a istotą nowomowy było to, że stała za nią władza egzekwująca stosowanie tego języka.

- Czy rozliczymy się z języka komunizmu tak, jak to się stało w Niemczech z językiem III Rzeszy? Może warto by powołać interdyscyplinarny ośrodek badań nad komunizmem w Polsce?
- Jestem raczej przeciwny temu, ponieważ uważam, że każda ideologicznie umotywowana instytucja fałszuje badany przedmiot, selekcjonując z całej rzeczywistości tylko to, co uzasadnia istnienie tej instytucji. Fałszem byłoby przekonanie, że Bralczyk i Głowiński rzeczywiście opisują polszczyznę polityki lat 70. i 80., opisują tylko wynaturzenia popagandy państwowej. Kiedy zestawia się język "Tygodnika Mazowsze" z językiem "Trybuny Ludu" w obu uderza jednostronność i zacietrzewienie, a nawet używanie tych samych sformułowań. Instytuty fundowane ideologicznie popadają zwykle w sekciarstwo, które nie przyczynia się do rozwoju nauki. Prawda o tamtym okresie nie jest ani prawdą ówczesnej propagandy, ani prawdą obecnych dekomunizatorów.

- Czy taki ośrodek badań interdyscyplinarnych dzisiaj, po zamknięciu tamtej epoki, musi być motywowany ideologicznie?
- Jeżeli się powie, że chodzi o rozliczenia z komunizmem, w celach dekomunizacyjnych, to oczywiście tak.

- Nie chodzi mi o cele dekomunizacyjne tylko o opisanie zjawiska, o prawdę o tamtym okresie.
- Popieram ideę powołania instytutu badań nad Polską okresu 1944-89 na tych samych prawach jak instytutu badań nad dwudziestoleciem międzywojennym czy instytutu badań nad Polską XVII wieku. Szanse powołania takiej placówki są jednak minimalne, bo nie wiadomo, kto miałby ją utrzymywać. PAN jest bez pieniędzy, KBN też, uniwersytety odżegnują się w ogóle od badań naukowych, bo muszą zarabiać na dydaktyce.

Rozmawiał GRZEGORZ FILIP

Uwagi.