Leszek Szaruga
W liście skierowanym do środowisk akademickich prof. dr hab. Andrzej Kajetan Wróblewski słusznie podkreśla, że "jest rzeczą tragiczną dla Polski, że przez kilka ostatnich lat na stanowisku ministra finansów mamy samych ślepców, ludzi, którzy nie rozumieją podstawowej prawdy, że nakłady na edukację i badania naukowe to najlepiej opłacalna inwestycja. Za udowodnienie tej prawdy przez dane liczbowe Robert Solow dostał niedawno (1987) Nagrodę Nobla z ekonomii!".
Dalej pisze profesor, który jeszcze polityką się na dobre nie zajął, rzeczy następujące: "Strategia Balcerowicza pozostaje w jaskrawej sprzeczności z hasłami wyborczymi głoszonymi przez UW i AWS w kampanii wyborczej (...). Obniżenie nakładów z 0,5 proc. PKB w 1997 r. do 0,47 proc. PKB w 1998 r. Balcerowicz tłumaczył tym, że taki budżet został przygotowany przez poprzednią koalicję i że nie ma czasu na zmiany. Teraz wyraźnie jednak polubił ten plan zamordowania nauki w Polsce".
Dodajmy: nie tylko nauki. Od kilku lat z uporem maniaka - nie dowodząc tego przez dane liczbowe, ale w końcu jest to gołym okiem dostrzegalne - krzyczę, że należy nakłady na naukę (i kulturę, z której, nie wiedzieć czemu, nauka została wyodrębniona i traktowana bywa jako działalność zgoła akulturalna, co jest bałwaństwem widomym) podnieść i traktować jako wyjątkowo korzystne inwestycje, tyle że nie zwracające się natychmiast, lecz w "dłuższych przedziałach czasowych", sięgających, bywa, dziesięcioleci. Politycy (nawet naukowo utytułowani), którzy o państwie polskim myślą w kategoriach Dyzia z piaskownicy i nie potrafią wykroczyć poza horyzont następnych wyborów, jakby nie dostrzegają związków między tak dla nich różnymi faktami, jak to, że ok. 80 proc. społeczeństwa nie pojmuje, co się do niego głosi z telewizora, że do ok. 60 proc. obywateli III Rzeczypospolitej nie dociera to, co jest napisane w gazecie, a jeszcze większy procent nie rozumie tabel ani wykresów i że ok. 50 proc. naszych współobywateli ani razu w ciągu roku nie bierze do ręki książki. Ci sami politycy, śliniący się "w temacie" szans, jakie stwarza nam przystąpienie do Unii Europejskiej, nie są w stanie zrozumieć, że jest dla nas dramatycznym wyzwaniem fakt, iż "na dzień dzisiejszy" wyższym wykształceniem legitymuje się w Polsce bodaj 7 proc. obywateli (z tego co najmniej 1/3 nie "trzyma normy"), gdy w owej Europie odsetek ów wynosi 30 (dosłownie: trzydzieści)!.
Wynikają z tego dość ważkie konsekwencje. Do Unii przystępujemy słabi i nie przygotowani do konkurencji. Słabość potencjału intelektualnego stawia nas w wielu dziedzinach na pozycjach jeśli nie przegranych, to trudnych. To sytuacja nieporównanie bardziej dramatyczna niż nieczystość w naszych mleczarniach - te można w ciągu kilku lat doszorować. Nie można natomiast w tym samym czasie wykształcić ludzi zdolnych konkurować z systemem tworzonym przez dziesięciolecia (które traciliśmy tworząc "dorobek intelektualny PRL"). I - co z pewnego punktu widzenia też wydaje się istotne - w ciągu kilku lat nie można ukształtować licznych elit świadomych tego, że do Unii przystępujemy nie tylko jako 40-milionowy organizm państwowy, ale jako Polacy. Świadomość kulturowa społeczeństwa polskiego (mierzona czytelnictwem, zdolnością rozumienia itd.) jest żadna, co naraża ją na - określmy to delikatnie - nieporozumienia w zetknięciu z wieloraką i wielopostaciową rzeczywistością kulturową krajów tworzących Unię Europejską.
Raz jeszcze przypomnę, że u progu nowej niepodległości nikt spośród polityków nie był uprzejmy - a pewnie i nie był w stanie - ustalić zadań priorytetowych. W efekcie kultura, z wyodrębnioną z niej nauką, znalazły się w sytuacji dramatycznej. Kiedy i kto się ocknie - mając zarazem moc przetworzenia owego ocknięcia w czyn - trudno wyrokować. Tymczasem różni profesorowie, którzy się jeszcze do polityki nie stoczyli, będą sobie popiskiwać na jakichś konferencjach czy w mniej lub bardziej otwartych listach. Jest demokracja i w gruncie rzeczy wolno im, nieprawdaż?
A swoją drogą kusi mnie, by zapytać prof. Andrzeja Kajetana Wróblewskiego: Co Pan, Panie Profesorze, w tej sytuacji proponuje? Bo iż jest Pan, jak czytałem w liście, "zwiastunem złych wieści", to nie ulega wątpliwości. Ale - spytam z bolszewicką otwartością - co robić? A może by tak co zaorać? Może pole jakieś? A może - strach powiedzieć - strajk jaki zrobić? Na przykład w czasie egzaminów wstępnych na wyższe uczelnie? Jeżeli zaś nie, to może przynajmniej poprosić specjalistów, by zajęli się - w ramach istniejących jeszcze, choć coraz mniejszych nakładów na rozwój nauki - kompleksowym opracowaniem następującego tematu: Obejmowanie funkcji politycznych jako czynnik sprawczy gwałtownej zapaści umysłowej, wprost proporcjonalnej do dotychczasowego potencjału intelektualnego kandydata na polityka. Interesujące byłoby choćby tylko wstępne rozpoznanie tego problemu.
Tak prawdę mówiąc, to już mnie ten temat doszczętnie znudził. Spróbuję zatem nie zabrać w tych kwestiach głosu przynajmniej przez pół roku. Jak widać, nie jest to przyrzeczenie mocne, ale jego słabość bierze się stąd, iż spodziewam się rzeczy niespodziewanych. Wszak w radosnym szale twórczym zmierzającym do zamordowania polskiej nauki, mogą nasi politycy wymyślić coś takiego, że reakcja stanie się nieodzowna. I nie chodzi o jakieś błahostki, w rodzaju zmniejszenia w roku 1999 nakładów na naukę do 0,001 proc. PKB - to w gruncie rzeczy banał i rzecz raczej oczywista, spodziewana. Ale przecież można systemem podatkowym zmusić pracowników nauki, by dopłacali do interesu. Jak tacy mądrzy i żądni wiedzy, to niech płacą. W końcu, gdy ktoś chce się bawić, też musi uiścić odpowiednią kwotę. Logiczne? |