|
Poczta elektronicznaGdy dochodzi do sytuacji kryzysowej, dobrze jest umieć udowodnić, przynajmniej na poziomie merytoryczno-formalnym, że „problemy – to nie u mnie”. Paweł Misiak Spotkawszy ostatnio, po dłuższym niewidzeniu, adiunkta P., zagadnąłem: – Co słychać? Dokąd się wybierasz na wakacje? Spojrzał na mnie jakoś dziwnie, wydało mi się, że z odcieniem zniechęcenia i smutku. – Wakacje? Nie bardzo mam jak ani za co... Wakacje to rozrywka dla tych, co mają jakieś jaśniejsze perspektywy. Tylko dzieci chciałbym wysłać gdzieś na wieś, żeby się w mieście nie truły na ciele i umyśle. Zabrzmiało mi to jakoś beznadziejnie, nawet groźnie, zaproponowałem więc spokojniejszą rozmowę przy kawie. Spojrzał na zegarek, kiwnął głową i poszliśmy do uczelnianego klubu pracowniczego. Zamówiłem kawę i ciastka, po czym zasiedliśmy w wytartych fotelach. – Skąd ten pesymizm? – zapytałem. – Stało się coś? PRZED URZĘDEM NIE MA UCIECZKI– Nic konkretnego. Po prostu ogólna bryndza, która wyziera z różnych miejsc. Co wezmę do ręki gazetę, widzę świat w czarnych barwach, nawet w kolorowych czasopismach. Tak samo w telewizji, w Internecie, w radio, chociaż ono najmniej mnie „dołuje”, bo słucham przede wszystkim muzyki klasycznej. Wydawało mi się do niedawna, że to medialne czarnowidztwo wynika z nastawienia na przyciągające publikę sensacje, jak w znanym powiedzeniu dziennikarskim, że dobry news jest wtedy, gdy człowiek pogryzie psa, a nie odwrotnie. Ale gdy zaczynam na każdym niemal kroku widzieć oznaki – nie bójmy się tego słowa – kryzysu, ogarnia mnie coraz większe zwątpienie. – Eee, chyba przesadzasz – obruszyłem się. – Czy aby nie dopadła cię jakaś depresyjka z racji zaburzeń meteorologicznych? – Ależ skąd! – zaprotestował gwałtownie. – Przecież nie jestem meteoropatą, a moje ogólnie optymistyczne nastawienie do życia znasz nie od dziś. Ten mój optymizm blednie jednak, gdy na każdym kroku napotykam objawy kryzysu. Spójrz na przykład na moje ręce. Śladów kredy prawie nie widać, a przecież właśnie wracam z wykładu. Dobrze, że ostatniego w tym roku, bo uczelnię przycisnęła taka bieda, że nawet zakup kredy stał się sprawą delikatną, o pisakach do białych tablic nie wspominając. Ktoś nawet usłyszał zdanie, że byłoby najlepiej, gdybyśmy do prowadzenia zajęć przynosili własny sprzęt, bo szkoła nie jest w stanie go zapewnić... – Rzeczywiście, teraz takie czasy, że wszyscy szukają pieniędzy – zauważyłem. – Ostatnio odczułem to na własnej skórze. Urząd miejski przysłał mi był „powiestkę” w sprawie jakoby nie zapłaconych przed laty podatków „od środków transportu”. Nie chciałem wierzyć własnym oczom. Przecież w czasie, o którym mówiło pismo, specjalnie byłem w tymże urzędzie w celu „wyczyszczenia” wszelkich samochodowych spraw podatkowych. Rzuciłem się więc do poszukiwania papierów. Coś tam znalazłem, ale nie byłem pewien, czy to wystarczy, bo przecież w żadnym nie było jasnego, urzędowego stwierdzenia, że nie jestem wielbłądem... Parę nocy nie mogłem zasnąć, rozmyślając intensywnie nad możliwymi przyczynami i scenariuszami wydarzeń. W końcu zebrałem wszystkie „kwity” w tej sprawie, jakie tylko udało mi się odnaleźć i poszedłem do urzędu. Kilkadziesiąt minut w kolejce i wreszcie stanąłem przed obliczem urzędniczki (a właściwie przed jej biurkiem, bo kiedy wszedłem, ani na mnie spojrzała, nie mówiąc już o zwyczajnym „dzień dobry”). Pokazałem moje dokumenty, zacząłem rzecz wyjaśniać i już po chwili usłyszałem, że zaszła jakaś pomyłka, i że sprawę mogę uznać za niebyłą. Nie dowiedziałem się, jaka to pomyłka ani skąd się wzięła. Urzędniczka przekreśliła długopisem przyniesione przeze mnie wezwanie i raz jeszcze stwierdziła, że już nie ma o czym mówić. Nieśmiało zacząłem się dopytywać o jakieś zaświadczenie, gwoli zabezpieczenia się przed takimi „niespodziankami” na przyszłość. W odpowiedzi usłyszałem, że owszem, mogę złożyć w kancelarii podanie, zostanie rozpatrzone, może nawet pozytywnie, i dostanę zaświadczenie o niezaleganiu ze zobowiązaniami wobec urzędu. Ale i tak na nic mi się to nie przyda, „bo przecież ktoś się mógł pomylić we wpisywaniu do komputera nazwiska albo numeru rejestracyjnego i coś może zostać odkryte dopiero przy okazji...”. Ręce mi opadły. Znaczy to bowiem, że przed urzędem nie ma ucieczki. Kafka się kłania, a i czasy poprzedniego ustroju jaskrawo przypominają... ZABEZPIECZANIE TYŁÓW– To mi przywodzi na myśl inną historię – ożywił się P. – Słuchałem ostatnio wykładu dla przyszłych dziennikarzy na temat funkcjonowania rynku prasowego w Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko rozumianych warunków pracy w redakcjach, zwłaszcza polskich mutacji pism zachodnich. Prelegent zwracał uwagę, że każdy rozpoczynający pracę w takiej redakcji powinien bezwzględnie pamiętać o zasadzie – mówiąc eufemistycznie – zabezpieczania swoich tyłów. W praktyce sprowadza się to do zbierania dokumentacji wszelkich działań własnych oraz osób, z którymi ma się kontakty służbowe. Gdy bowiem dochodzi do sytuacji kryzysowej, kiedy zaczynają się poszukiwania kozła ofiarnego, dobrze jest umieć udowodnić, przynajmniej na poziomie merytoryczno-formalnym, że „problemy – to nie u mnie”. – Pomyślałem sobie zaraz – ciągnął P. – że to samo dotyczy pracy gdziekolwiek, także w uczelni. Kiedy do instytutu zagląda widmo cięć etatowych, zaczyna się przegląd kadr. Przeżyłem to parę razy, wiem o czym mówię. Taki przegląd oznacza najczęściej szukanie „haków” na kogo tylko można. I kiedy nastaje czas, gdy normalne relacje międzyludzkie zastępuje bezwzględna walka o byt, rozmaite papiery mogą się okazać przydatne w charakterze osłony taktycznej. Ale – pytanie zasadnicze – czy warto w tych warunkach trzymać się kurczowo pracy w instytucie? Po takim kryzysie przecież, jak to często można usłyszeć w hollywoodzkich filmach, „nic już nie jest takie, jak było”. Czy zatem warto marnować czas i wysiłek na owo „zabezpieczanie tyłów”? W pierwszym odruchu powiadam sobie: To bez sensu. Przecież lepiej wykorzystać czas i siły bardziej twórczo-merytorycznie. Jednakże życie nie jest hollywoodzkim filmem i rzadko umożliwia proste rozwiązania. Wiesz przecież, że moja praca to źródło utrzymania dla paru osób (choć to utrzymanie trzeba rozumieć dość minimalistycznie, głównie jako utrzymanie przy życiu), więc przy obecnym poziomie bezrobocia w tym kraju, widmo utraty stałej pracy jest dość przerażające. – Zgadza się – przytaknąłem. – I mnie nachodzą ostatnio podobne myśli. Ale zaraz sobie powtarzam, że ten – jak to nazwałeś – kryzys, choć podejrzanie długotrwały, jest jednak przejściowy. Po prostu trafiło nam się żyć w ciekawych – może trochę zanadto – czasach. Jakiś opóźniony efekt milenijny, przełom epok nakładający się na wyboje na drodze rozwoju kraju i społeczeństwa w nowych warunkach. Trzeba po prostu starać się przeczekać do lepszych czasów. Pamiętasz? Jeszcze kilkanaście lat temu nie wyobrażaliśmy sobie, nawet w najśmielszych snach, że dożyjemy demokracji i kapitalizmu między Odrą i Bugiem. A co do pracy, myślę, że ktoś taki jak ty czy ja, z wykształceniem „ponadwyższym”, znający języki itp., nie powinien mieć aż tak czarnych myśli. Rozumiem – górnik, hutnik czy – dajmy na to – spawacz... Ale nie doktor nauk z jakimś dorobkiem! EMIGRANT WEWNĘTRZNY– No tak – zadumał się P. – Skoro mówisz o tamtych czasach, to pamiętam jeszcze taki szczegół. Gdy wprost ze studiów doktoranckich wcielony zostałem do wojska, musiałem przejść między innymi „przesłuchanie” przez pułkowego politruka. Wypytywał mnie o różne rzeczy: czym się zajmuję, czym interesuję, czego oczekuję w przyszłości. Najważniejsze zaś pytanie dotyczyło moich poglądów politycznych. Co miałem mu powiedzieć? Zacząłem się tłumaczyć, że nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia, bo polityka mnie nie interesuje, bom naukowiec i cały swój wysiłek poświęcam pracy, że poza tym interesuje mnie co najwyżej filozofia i muzyka, głównie klasyczna itd. Politruk posłuchał, pokiwał ze zrozumieniem głową i w formularzu dotyczącym mojej osoby zapisał „emigrant wewnętrzny”. Tak powstała obopólnie korzystna sytuacja – on znalazł odpowiednie określenie, które też w jego rozumieniu gwarantowało, że nie będzie miał z mojej strony problemów, ja zaś miałem spokój. – Dziś dopada mnie coraz silniejsza pokusa – mówił dalej P. – by znów tak wyemigrować. Żeby oderwać się od tych wszystkich, coraz wyraźniej wychodzących na wierzch brudów politycznych, na które nie pomoże nawet najlepszy proszek, od mniej lub bardziej perfidnych manipulacji socjotechnicznych ze strony mediów, od pleniącego się wszędzie wokół prymitywizmu. Wyjechać do jakiej głuszy, zaszyć się tam z zapasem mądrych książek i komputerem lub przynajmniej maszyną do pisania, wejrzeć głęboko w siebie, a na cały świat z dystansem i napisać dzieło życia. Nie musi być na miarę Nobla, wystarczy, że zechcą je przeczytać i zrozumieć moje własne dzieci... Hm, tylko jak je przekonać, żeby zechciały pojechać ze mną? Że da się żyć z dala od miasta, bez telewizji, Internetu, kina... – Te twoje eskapistyczne marudzenia nijak się mają do rzeczywistości – rzuciłem zdumiony gwałtownością własnej reakcji. – Wiesz dobrze, że w żadnej głuszy się nie zaszyjesz, chyba że na wakacje, o które cię pytałem. Daj więc spokój bezproduktywnym rozmyślaniom. Skończyła się harówka dydaktyczna, masz więcej czasu na przyjemniejsze zatrudnienia. Wyjedź na te wakacje pod jaką gruszę, weź ze sobą komputer albo przynajmniej grubszy brulion i pióro, i zacznij pisać owo dzieło życia. Ale też nie zapomnij od czasu do czasu rzucić okiem do gazet, by sprawdzić, czy nie ma w nich jakichś ciekawych propozycji dla ciebie... P. kiwnął głową ze zrozumieniem, spojrzał na zegarek, szybko dopił kawę i rzucił – Dzięki, bardzo się cieszę, żeśmy pogadali. Muszę lecieć, bo mi zamkną bibliotekę, a zamówiłem sobie właśnie dzieła Kanta. Ten to miał horyzonty, choć z Królewca się nie ruszył! Niebo gwiaździste itede... Uścisnął mi dłoń i zniknął za drzwiami.
|
|