Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 11/1998

W kręgu ocen
Poprzedni Następny

O reputacji uczelni rozstrzygają nie najlepsi ani nawet nie średni absolwenci,  ale ci najsłabsi, jeśli ich umiejętności wystarczą  do rzetelnego wykonywania podjętej pracy.

Jacek Wojciechowski

Rys. Małgorzata Gnyś-WysockaWszystko, co się robi, podlega ocenom, zamierzonym lub nieświadomym, racjonalnym bądź stereotypowym, precyzyjnym albo na oko. Nie było i nie ma szans, żeby z tej praktyki wyłączyła się nauka oraz kształcenie akademickie i to właściwie jedyny pewnik, jaki można sformułować. Reszta jest pytaniem. Już na wstępie nie wszyscy są zgodni, co miałoby być głównym przedmiotem ocen. Jeśli mowa o uczelniach, to niby zgodnie z nazwą: dydaktyka, nauczanie - jednak takich ocen jest akurat niewiele. Znacznie częściej ocenia się wyniki badań, dokonania naukowe i może należałoby wobec tego pozmieniać nazwy uczelni na badalnie.

Rzecz w tym, że jedno z drugim niekoniecznie stanowi parę. Myślę, że każdy zna kilku świetnych dydaktyków, którzy nie potrafią i nie powinni uprawiać analiz naukowych oraz wybitnych specjalistów, którzy zajęcia dydaktyczne traktują jak tortury. Wszyscy natomiast są zgodni, że praktykowane sposoby ocen nie prezentują się jako narzędzia dostatecznie sprawne. Gdyby dzisiaj wynalazł ktoś kwadratowe koło lub wymyślił teorię bezwzględności, w sicie ocen mógłby ugrzęznąć na zawsze bez sukcesu.

Z tego powodu, jak też w obawie przed krążącym widmem subiektywizmu, pojawiły się próbki ocen punktowych - tak jakby same z siebie mogły coś rzeczywiście zweryfikować. Genezy trzeba poszukać w wielobojach sportowych, jednak w sporcie można to i owo zmierzyć, w wieloboju naukowym natomiast punkty i tak przyznawane są "na oko".

NOKAUT

Mimo to system wielobojowego punktowania nauki polskiej został z całą powagą wprowadzony w życie przez KBN - z konsekwencjami w postaci klasyfikacji podmiotów i wszystkiego, co z niej wynika. Jako żywo przypomina to punkty preferencyjne za pochodzenie w dawnych naborach na studia, bowiem też nabiera sensu dopiero po trzecim piwie. Mianowicie: autorowi książki naukowej, opublikowanej po polsku, przypisuje się 16 punktów; natomiast opublikowanie w którymś z języków kongresowych dałoby 24 punkty. Tak więc dwie książki obcojęzyczne równoważą trzy książki w języku polskim (lub innym, też drugorzędnym), także z zakresu filologii polskiej, węgierskiej, japońskiej bądź historii Polski. Nieważne o czym się pisze i czy to ma sens, byle po angielsku lub po hiszpańsku.

Jeszcze inaczej ukształtowano system ocen publikacji w czasopismach naukowych. Periodykom w zasadzie angielskojęzycznym, z tzw. listy filadelfijskiego Instytutu Informacji Naukowej, przydzielono po 10 punktów za publikację, polskim czasopismom "wyróżnionym" po 7 punktów, zaś innym czasopismom polskim - po 2 punkty. Jak widać, polska książka naukowa jest tyleż warta, co półtorej publikacji (7-10 stron) w czasopiśmie amerykańskim, a polski tekst czasopiśmienniczy ma wartość lokalizowaną w pobliżu zera. To już nie jest żadna punktacja. To nokaut!

GŁĘBOKO W NOSIE

Przywołany instytut filadelfijski (którego renoma jest nijaka) analizuje cytowania w periodykach naukowych i tak tworzy się spis. Warto przypomnieć, że analiza cytowań jest tylko pomocniczą techniką weryfikacyjną, wśród cytowań występują zaś masowo teksty kompromitujące (które są ośmieszane); no i rozpleniła się praktyka cytowania publikacji własnych. Lecz co najważniejsze: Instytut rejestruje cytowania dokonywane TYLKO przez Amerykanów, którzy z zasady nie znają języków obcych i nauki europejskie mają głęboko w nosie. W rezultacie spis uwzględnia zaledwie kilkanaście czasopism w językach innych niż angielski. Tak więc Roman Ingarden i Tadeusz Kotarbiński byliby dziś wypunktowani miernie a Julian Krzyżanowski i Kazimierz Wyka uciułaliby niewiele punktów ponad zero. Kto to wymyślił? Autor-chałtor. Przewodniczący KBN wypowiada się publicznie o specyfice i odrębności nauki polskiej, jego urzędnicy zaś zgrabnym ciosem powalają tę odrębność na deski. Frazesy dla ludu i konkrety dla profesjonalistów. W 1947 r. nakładem wydawnictwa "Książka", ukazała się publikacja Jana Dembowskiego Nauka radziecka, ustanawiająca naukę odtąd jedynie słuszną. W pół wieku później jedynie słuszną okazuje się inna nauka. Każdy widzi, że nadal nie nasza.

Na otarcie łez opracowano jednak spisy "wyróżnionych" czasopism krajowych, gdzie publikacje premiuje się siedmioma punktami a nie dwoma. W spisie czasopism filologicznych nie ma "Pamiętnika Literackiego". Student za coś podobnego wyleciałby za drzwi, tego jednak nie zrobili studenci. Oczywiście, nie ma też "Pamiętnika Teatralnego" ani "Przeglądu Rusycystycznego". Wśród czasopism bibliologicznych pomieszczonych tamże nie ma z kolei "Rocznika Biblioteki Narodowej" a są "Studia o Książce" nie wydawane od wielu lat. Nie ma podstawowych w tej dyscyplinie czasopism informatologicznych - jak "Zagadnienia Informacji Naukowej" czy "Praktyka i Teoria Informacji Naukowej i Technicznej". Pikantne - jeżeli główną podstawę ocen stanowi wypracowanie Instytutu Informacji Naukowej. No tak, ale z Filadelfii!

WIEDZĄ SĄSIEDZI

Nauka nie urodziła się wczoraj, ma za sobą tysiące lat doświadczeń a wobec tego nie można zachowywać się tak, jakby nagle teraz znaleziono dla niej jakąś jedynie możliwą formułę. Co nie znaczy, że niczego nie należy zmieniać. Oceny w nauce zawsze istniały, nawet przed powstaniem Filadelfii, jakkolwiek stosowane miary i wagi może nie do końca były obiektywne. Ale nowe propozycje niczego w tej mierze nie poprawiają, a co gorsze: psują. Oto bowiem, zamiast oceny jakości, wprowadzono oceny ilościowe - nie tylko w nauce absurdalne. Od tej chwili nie liczy się ranga pomysłu, ważność odkrycia, przydatność i nowatorstwo ustaleń, lecz liczba opracowanych powiadomień. Podręcznik lub monografię najlepiej zatem rozdzielić na jedenaście publikacji w czasopismach i nie ma znaczenia, że to bez sensu. Ważniejsze więc, żeby ktoś wymyślił siedem preparatów do zwalczania much, aniżeli jedno koło. To jest jakiś bzik! Zamienię siedemnaście rozpraw naukowych na jedną rozsądną.

Nie jest przecież tak, żeby nie wiedziano co kto jest wart w określonej dyscyplinie: wiedzą sąsiedzi, na czym kto w nauce siedzi. Gorzej, kiedy opinie intuicyjne trzeba uzasadnić, a krytyczne - zwerbalizować. Przy takich okazjach właściwie wszyscy, mniej lub bardziej, uciekamy się do ogólnikowych powszechników oraz unikamy trochę towarzyskich scysji. Nie demonizowałbym jednak, bo to ma miejsce w skali bardzo umiarkowanej i nie zmieni tego sam z siebie żaden system punktacyjny.

W sumie, jak nauka nauką, nigdy tak nie było, żeby ktoś mierny uzyskiwał w nauce dobre oceny. Chyba, że Trofim Łysenko, ale ten przykleił się do opinii politycznych. Nie zdarza się również, aby ktoś z rzeczywistymi osiągnięciami, nawet nielubiany, znalazł się na dnie listy klasyfikacyjnej. Zatem dotychczasowe sposoby ocen naukowych przez znawców, zwłaszcza jeżeli są anonimowe oraz odpowiednio liczne, krzyżowe, potwierdzają swoją użyteczność. Pomocnicze techniki ocen - efekty analiz cytowań, rejestry publikacyjne i autorytety nośników - przydałyby się jako dodatkowe, dla lepszej obiektywizacji oraz dokumentacji opinii, jednak same z siebie nie powinny przesądzać o niczym. Inaczej wpędzimy naukę w ślepy zaułek absurdu.

Być może natomiast trzeba będzie ograniczyć liczbę postępowań opiniodawczych. No i bardzo dobrze. Liczba różnych sprawozdań, informacji oraz rejestrów, jakie każdy z nas spisuje, rośnie z roku na rok w postępie geometrycznym a pożytek mają tylko producenci papieru. Wystarczy dziesięć razy mniej ocen, za to racjonalnych.

DYDAKTYCZNA DZIURA

Uczelnie są po to, żeby uczyć, kształcić, przygotowywać specjalistów i robią to oczywiście, lepiej lub gorzej. Jednak sposób wykonywania tego obowiązku mało kogo interesuje, nie mieści się w nurcie podstawowych ocen. Gdyby było inaczej, liczba studentów już jutro musiałaby skurczyć się o połowę. Reguły naboru na studia wynikają bowiem z narzuconych współczynników i z opłat za tryb zaoczny, dydaktyka zaś w tym kontekście staje się abstrakcją. W sali dla czterdziestu osób zasiada więc potem tych osób sto, na wielu ćwiczeniach trenuje się stanie obok, a podczas konwersatoriów lepiej, żeby tylko co dziesiąty otwierał dziób. Porobiło się coś niedobrego. W tych okolicznościach nikt do dydaktyki nie ma serca ni głowy. Jedynym motywem jest własna odpowiedzialność oraz ewentualne zażenowanie wobec publiczności, kiedy coś idzie nie tak - czego nie należy lekceważyć, ale to za mało.

Teoretycznie dla osób, specjalizujących się (tylko lub głównie) w dydaktyce, istnieją stanowiska wykładowców, ale przypisane gigantyczne pensum każdego zwala z nóg. Zresztą wszyscy mamy być dydaktykami co najmniej znośnymi, tymczasem nikt i nic do tego nie zachęca. Takie przez dziesięciolecia wytworzyły się zwyczaje. A czy są zainteresowani? Można domniemywać, że to ci studenci, którzy studiują dla wiedzy i umiejętności, a nie dla papierka. Takich trochę jest. Na dobrych lub ważnych zajęciach zaczyna być tłoczno, jak kiedyś, w zamierzchłej przeszłości. Publiczność studencka znowu głosuje nogami. To już jest postęp, zwłaszcza że dziś łatwiej o podręczniki i materiały, w tym również elektroniczne. Ci wykładowcy, którzy mają na zajęciach tłumy, potwierdzają sens istnienia uczelni, tyle że na razie nic z tego dla nikogo nie wynika.

Ostatnio, śladem innych uczelni na świecie, pojawiły się i u nas nieśmiałe próby wysondowania opinii studentów o zajęciach - dla nich w końcu realizowanych - co natychmiast wywołało sprzeciwy (także na łamach "FA"), z główną tezą, że będzie to konkurs na wykładowcę miłego a nie rzetelnego. Nie będzie - studenci to nie przedszkolaki. Zresztą z takich sondaży nie muszą wynikać decyzje radykalne, dobrze natomiast byłoby usłyszeć, co o podawaniu wiedzy myślą jej odbiorcy. Istniejącą dydaktyczną dziurę trzeba zacząć zasypywać, choćby w ten sposób. W przeciwnym razie wyskoczy pytanie, po co komu uczelnie potrzebne. Wszak już dzisiaj pełno jest figlarzy, którzy wszystko chcieliby załatwiać przez Internet. Wszystko: studiowanie też. A jutro będzie ich jeszcze więcej.

REPUTACJA

Wszystkie te oraz inne uczelniane oceny wewnętrzne, zarówno trafne jak i nietrafne, mają jednak swój finał w postaci zewnętrznej oceny ogólnej, zwanej zwykle reputacją, renomą uczelni. Ma ona to do siebie, że nie można nad nią zapanować, nie da się jej zurzędniczyć, ująć w żaden zespół punktacyjny, bo jest niezależna. Na razie jeszcze mało o niej słychać, nie rzuca się w oczy, lecz prędzej czy później okaże się czynnikiem absolutnie najważniejszym. Jak wszędzie i jak u nas - kiedyś. Przez dziesiątki lat uczelniano-programowa jednolitość systemu kształcenia akademickiego w Polsce oraz dominacja pracobiorców na rynku pracy i do tego mizerna identyczność pensji, wszystko to uczyniło z renomy uczelni element czysto zdobniczy, bez praktycznego zastosowania. Przypominano więc głównie wiek oraz tradycje uczelni, informowano o jej wielkości, jakby miało to rzeczywiście jakąś wartość użytkową. Te atrybuty, raczej marketingowe niż merytoryczne, podkreśla się zresztą nadal, także za granicą. Europejskie uczelnie żonglują datami powstania a niektóre uniwersytety amerykańskie chętnie wyliczają laureatów Nagrody Nobla w swojej kadrze dydaktycznej, co też należy głównie do dekorum.

Odkąd rynek pracy stał się u nas rynkiem pracodawców a płace uległy zróżnicowaniu i jest o co zabiegać, renoma uczelni oraz reputacja jej dyplomu zaczyna nabierać zasadniczego znaczenia, ale bierze się z innych przesłanek. Jak w sytuacji każdego wytworu, wynika z dobrej jakości produktu, więc z poziomu umiejętności absolwentów. Bynajmniej nie tych najlepszych i nawet nie średnich. O reputacji uczelni rozstrzygają absolwenci najsłabsi, jeśli ich umiejętności wystarczą do rzetelnego wykonywania podjętej pracy. Wówczas dyplom uczelni stanowi rodzaj gwarancji, że jakość produktu jest odpowiednia, a dziś bez gwarancji nikt niczego nie kupuje.

Jeszcze do tego nie przywykliśmy i mało kto zdaje sobie sprawę z następstw. Wielu prowadzących zajęcia, żeby uniknąć sytuacji nieprzyjemnych, ocenia studentów ulgowo, wybierając rolę dobrych cioć i wujków. Na studiach zaocznych pojawia się dodatkowo dbałość o wpływy do uczelnianej kasy. W rezultacie poziom wiedzy niejednego dyplomanta woła o pomstę do nieba. Na dłuższą metę jest to praktyka samobójcza dla całej uczelni. Marnych absolwentów nikt nie zatrudni, wobec tego na marnie kształcące uczelnie naboru nie będzie lub przyjdą najgorsi, reputacja uczelni osiągnie zatem dno a wpływy drastycznie zmaleją. Na dobry poziom absolwentów składa się wysoka jakość kształcenia i równie wysoki próg wymagań. Redukcja któregokolwiek z tych czynników fatalnie odbije się na renomie uczelni, na którą trzeba pracować latami, ale traci się ją błyskawicznie. Liczni pracodawcy już teraz mają własne rejestry uczelni, skąd nie zatrudniają absolwentów - tak jak nie zatrudniają dyplomantów studiów zaocznych, którzy studiowali nie pracując w zawodzie. Mowa o "produktach" mizernej jakości, których nikt zatrudniać nie chce. Teraz można nie chcieć i sam, jako pracodawca, nie chcę.

To będzie zasada powszechna. Zacznie liczyć się poważnie reputacja uczelni i nikt nie zatrudni kandydata do pracy bez wstępnej weryfikacji. Taka będzie normalność. Ale wobec tego cały system ocen, bez sztuczek, też musi nastawić się na tę normalność, w intencji poprawy całego działania: edukacyjnego i naukowego. Bo taka jest nasza "produkcja".

-------
Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ i kieruje Wojewódzką Biblioteką Publiczną w Krakowie.

Uwagi.