Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 3/1998

Żyrafa
Poprzedni Następny

Dlaczego żyrafa ma dwumetrową szyję?
Przecież mogłaby mieć dłuższą.
Zapewne, ale po co?

Jan Koteja

Fot. Arch.Podziwiając arcydzieła Natury na wszystkich poziomach organizacji nie uświadamiamy sobie lub też nie chcemy przyjąć do wiadomości, że ewolucja jest obrzydliwie oportunistyczna – że idea doskonałości, a tym bardziej postępu, jest jej całkowicie obca, że wszystko to, co jest zaledwie dostateczne, jest bardzo dobre, a nawet, że bardzo dobre przez „wieki” może być to, co ewidentnie jest złe.

Nie inaczej jest z nauką i wiedzą. Nauka, w skali historycznej, działa spontanicznie i chaotycznie, rozwój wiedzy to linia zygzakowata i zagmatwana, jak pierwsze malunki rocznych dzieci. Przez wieki wierzyliśmy, że Słońce krąży dookoła Ziemi, że czarny to nie człowiek, że myszy lęgną się ze słomy itp., i dziś też każda gazeta zieje „średniowieczną ciemnotą”. Zawołania w rodzaju „nauka dąży...”, „postęp wiedzy...” itp., to tylko zwroty retoryczne. Chyba, że przez „postęp” rozumie się wzrastającą liczbę publikacji, czasopism itp., a przez „dążenie” – usiłowanie zdobycia pieniędzy i rozgłosu.

ŚWIŃSKA FARMA

Oczywiście, każdą linię zygzakowatą można przekształcić w wypadkową prostą i przyjąć, że ona właśnie jest wyznacznikiem postępu. W tym eseju nie interesuje mnie długość tej wypadkowej (może to być i punkt), chciałbym się natomiast zgodzić z panem Bogusławem Żernickim (Publikacje irracjonalne, „F.A.” 12/97), że wiedza jest tylko jedna, tzn. że istnieje jakaś wypadkowa przestrzenno-czasowa tego, co ludzie wiedzą o świecie i sobie (tu nawiasem: Nie wiem czy można, przez analogię, mówić o jakiejś wypadkowej ewolucji świata). Konsekwentnie, wszelkie „przyczynki” działalności naukowej tylko wtedy mogą być faktycznymi przyczynkami, jeżeli będą wpływały na kształt wypadkowej, o której mowa, a to w głównej mierze zależy od sposobu ich upublicznienia, czyli racjonalnego publikowania. I na to też zgoda.

Wszakże pan Żernicki nie wypowiada się na temat nauki w sposób neutralno-sprawozdawczy, ale kwalifikujący – coś chwali, coś gani, a nawet potępia; stąd mój sprzeciw. Gdybyśmy naukę traktowali jak produkcyjną farmę świńską, tzn. eliminowali osobniki, które jedzą, a nie odkładają sadła, wówczas można by mówić o publikacjach irracjonalnych zarówno w sensie logicznym, jak i społecznym. I na to nie ma zgody. Działalność naukowa nie jest (bądź jest nie tylko) służbą dla ludzkości czy człowieka, idei (ideologii), wodza, postępu, doskonalenia wiedzy itp. Jest działalnością (aktywnością) „jakąkolwiek”. Odkąd człowiek zszedł z drzewa, robi coraz więcej rzeczy, które nie są ani jedzeniem, ani mnożeniem się i one, przez pozytywny fakt istnienia, domagają się akceptacji. Należy do nich działalność naukowa ogromnej rzeszy amatorów, jak i kwalifikowanych pracowników instytutów oraz samych instytutów, niezależnie od tego, czy ich dorobek wejdzie do światowej (globalnej, jak mówi pan Żernicki) skarbnicy wiedzy, bo ludzie coś robić muszą. Rozważając sprawę racjonalnych publikacji i działalności naukowej w ogóle, nie można pomijać czy przemilczać rzeczy elementarnych.

W odniesieniu do „społecznych” instytucji naukowych, tzn. finansowanych z „kieszeni podatnika”, sprawę racjonalności publikacji i działalności naukowej można rozpatrywać w kategoriach „płacę i żądam”, czyli rynkowych. A na rynku działa reguła oszustwa: każdy towar jest mniej wart niż jego cena. Jeżeli kupisz i posmarujesz się Kremem, twoja uroda zyska 27,3 proc. – głosi rynek. Kupiłem, posmarowałem – i co? Nawet żona nie zauważyła. Jeżeli powszechna jest pochwała, wręcz gloryfikacja rynku i sukcesu (vide ten sam, 12. numer „Forum”) – co polega na tym, aby towar sprzedać, a nie na tym, aby był dobry – to apel o racjonalne publikacje jest wołaniem na puszczy.

Pomimo oficjalnego zakazu, co raz do pokoju puka Domokrążny (zapewne zachęcony przez Biuro Zawodowej Promocji Studentów i Absolwentów), zachwalając jakiś absurdalny produkt: albo młodociany cwaniaczek u progu kariery, albo wylęknione dziewczę w drodze do sukcesu. Zawsze chwilę rozmawiam, niekiedy coś kupuję i wrzucam do kosza, gdy nikt nie widzi. I zawsze mi ich żal, i sobie myślę: gdyby ten młody człowiek został badaczem, zarobiłby pewnie tyle samo, a oszczędziłby sobie wstydu i butów. Co do wstydu, to mogę się mylić – niektórzy tego żebrania wcale się nie wstydzą. Natomiast niektórzy naukowcy chyba się wstydzą swoich irracjonalnych publikacji, zwłaszcza po przeczytaniu artykułu pana Żernickiego. I tych chciałbym pocieszyć w kilku kwestiach.

TRZEBA BYĆ ANGLOSASEM

Po pierwsze, opublikowanie wyniku o znaczeniu globalnym po angielsku i w „świetnym” czasopiśmie o zasięgu globalnym nie daje żadnej gwarancji, że wynik będzie zauważony i wejdzie do globalnej wiedzy. Już nie tylko dlatego, że tych wyników jest taka ogromna masa, ale również dlatego, że w świecie nauki działają te same reguły, co na rynku jajczarskim lub samochodowym: kupuje się produkty określonych firm i na podstawie znaków firmowych szacuje się produkt (a o ile dobrego samochodu nikt w piwnicy nie zmajstruje, o tyle genialna myśl może się jednak zrodzić i na poddaszu). Innymi słowy, w świecie nauki działają określone kręgi wpływów i chodzi o to, aby się znaleźć w ich zasięgu, do czego starania o publikowanie w periodykach o zasięgu światowym mogą się okazać niewystarczające. W amerykańskim podręczniku Podstawy paleontologii Raupa i Stanley’a (wydanie polskie 1984) cytowanych jest 381 prac źródłowych, w tym 373 w języku angielskim, a z nich 357 napisali Anglosasi. Okazuje się więc, że aby uplasować swój wynik na rynku globalnym nie wystarczy zreferować go po angielsku, trzeba jeszcze być Anglosasem. No chyba, że przyjmiemy, iż paleontologia zajmuje się lokalnymi zagadnieniami anglosaskimi. Artykuł na ten temat – W poszukiwaniu fortunnego miejsca – odrzuciły redakcje trzech polskich czasopism; więcej razy, zgodnie z regułą, nie próbowałem. Poza tym, podział na czasopisma o zasięgu lokalnym i globalnym stał się utopią – niedługo wszystkie zeszyty naukowe będą international, a redakcje będą walczyć o miano „renomowanych” i „najlepszych” metodami rynkowymi, sprawdzonymi na wodach gazowanych. Już to robią.

GDZIE LEŻY ZAŚCIANEK?

Pan Żernicki pisze, że publikacje irracjonalne, jako swego rodzaju wypadek przy pracy, zdarzają się wszędzie, w Polsce jednak mają charakter plagi. Na koniec wywodów autor jest już lepszej myśli. Polska jest coraz bardziej zintegrowana z resztą świata i zaściankowość w myśleniu zmniejsza się – pisze. Chodzi mi o tę zaściankowość i obawiam się, że pan Żernicki ma odmienne (od mojego) wyobrażenie zaścianka, związane z miejscem, wielkością itp. Gdyby mi przyszło zademonstrować komuś klasyczny zaścianek, zabrałbym go na jakiś światowy kongres naukowy, zwłaszcza na wszystkie te towarzyszące mu party. Miałby wówczas okazję zobaczyć światowy, zintegrowany, mówiący po angielsku zaścianek. Nie zapominajmy, że stolica najbliższego nam geograficznie zaścianka mieści się w Brukseli.

Pan Żernicki mówi o „najlepszych czasopismach”, w których powinniśmy ogłaszać wyniki o znaczeniu globalnym, aby ich nie zagubić. Mam przed sobą artykuł przyrodniczy o znaczeniu globalnym dwu świetnych autorów ze znakomitych dwu zagranicznych ośrodków europejskich, recenzowany przez dwu, zapewne doskonałych, fachowców i opublikowany w międzynarodowym, najlepszym w tej dziedzinie periodyku (1986), w którym napisano i wydrukowano, że Warszawa leży we wschodniej Rosji. Nie przypuszczam, aby w jakichkolwiek, najbardziej zaściankowych „zeszytach naukowych”, ktoś napisał i wydrukował, że Londyn leży w Bretanii, choć byłby to błąd tylko jednej litery. Akurat znam osobiście autorów wspomnianego artykułu, obaj byli w Warszawie i wiedzą, że leży w Polsce. Jednak nie chodzi o gafy, które mogą się zdarzyć i w „najlepszych” czasopismach. Chodzi mi o to, że bardzo boleję, gdy marne prace drukowane są (a są!) w „najlepszych” pismach, bo ich wyniki właśnie wchodzą do dorobku światowego. A nie daj Boże, że napisze takie coś uczony amerykański, wówczas wchodzi to nie tylko do dorobku, ale i pacierza światowego i trzeba stu lat, aby rzecz potem odkręcić... No chyba, że zrobi to jakiś inny uczony amerykański, wtedy krócej. Pan Żernicki wie lepiej ode mnie, że w najlepszych pismach zdarzają się też najlepsze afery, a afery wymagają pewnego podłoża.

Autor wspomina o znakomitych badaniach o znaczeniu globalnym, które nie zostały zauważone, ponieważ autorzy opublikowali je w lokalnych czasopismach w językach narodowych, np. po polsku. Ale autor zapewne też zna znakomite prace, które nie zostały opublikowane w najlepszych pismach, ponieważ zostały odrzucone przez jeszcze znakomitszych recenzentów – że wymienię tylko groszek Mendla. Chodzi o odkrycia i wyniki, których waga przerasta wyobrażenia współczesnych i nawet trudno mieć pretensję do recenzentów, że uznali je za głupie. Nie chcę przez to powiedzieć, że każdy polski badacz, który próbuje wyjść z polskiego zaścianka i umieścić swoją pracę na międzynarodowym rynku z negatywnym skutkiem, jest zaraz Mendlem, ale to, aby nie traktował redakcji „najlepszego” pisma jak nieomylnej wyroczni. Przy próbach umieszczenia pracy w najlepszych czasopismach głównie chodzi o to, aby się dostosować do obyczajów, niekiedy dziwacznych, tamtejszych zaścianków.

TAK ZWANE WZGLĘDY LUDZKIE

Pan Żernicki zajmuje się przede wszystkim sprawą sposobu, ściśle miejsca, ogłoszenia wyniku o znaczeniu ogólnym. Przez cały artykuł przewija się jednak „jakość” działania naukowego, którego finalnym etapem jest publikacja – racjonalna, bądź irracjonalna. Pisze, w przekroju ostatniego półwiecza, o polskich badaniach, ich ułomnościach i uwarunkowaniach. Poza dyskusją jest, że wzajemna pobłażliwość dla badań złych, w tym irracjonalnych publikacji, jest rzeczą naganną. W moim przekonaniu – pisze – irracjonalne publikacje naukowe nie powinny być nigdzie tolerowane. Wymaga to, niestety, drastycznych posunięć administracyjnych. W szkołach wyższych autorzy irracjonalnych publikacji powinni przejść na etaty dydaktyczne. Co jeszcze bardziej dramatyczne – tacy badacze powinni opuścić instytuty naukowe. I na zakończenie: Istnieją dwie główne przyczyny ich istnienia: brak pieniędzy na badania oraz pobłażliwość środowiska naukowego. Oczywiście, ale...

Najpierw te pieniądze. Nie widzę związku między sposobem opublikowania wyniku o znaczeniu ogólnym, a kosztami badań. Łatwo byłoby mi wykazać, że wiele publikacji irracjonalnych pochłonęło duże pieniądze. To, czego brakuje polskim badaczom, to docenienie wagi publikowania w pismach międzynarodowych oraz odwaga i wola, aby podjąć ten trud. A pieniędzy na badania, swoją drogą, jest mało, jednak za pieniądze odwagi kupić się nie da.

Nie do przyjęcia jest propozycja przesunięcia publikujących irracjonalnie na stanowiska dydaktyczne (w uniwersytetach). To tak, jakby złych nauczycieli gimnazjalnych przenieść do szkół podstawowych, najlepiej na wieś. Tak zwane względy ludzkie nie mogą tu mieć zastosowania, bo student też człowiek i chyba tyle samo wart co te „najlepsze” czasopisma. Czy jednak każdy badacz musi umieć „racjonalnie publikować” (w rozumieniu p. Żernickiego?) Przecież prace coraz częściej powstają w zespołach i po to, między innymi, tworzy się placówki badawcze, w których jeden lubi i umie manipulować instrumentami, ktoś inny lubi statystykę, a ktoś jeszcze inny potrafi przygotować wynik badań do „racjonalnej publikacji”. Może zatem pan Żernicki, mówiąc o opuszczeniu instytutów naukowych, ma na myśli badaczy, którzy żadnej z tych rzeczy nie lubią i nie potrafią?

WYSZYDZANA SZTUKA DLA SZTUKI

To są jednak tylko detale, a chodzi mi o rzecz zasadniczą. Opis stworzenia Świata każdego dnia kończy się zwrotem: I zobaczył Bóg, że jest dobre. Nie ma znaczenia, czy traktujemy Genesis jak księgę świętą, czy dzieło literackie – afirmacja rzeczy dobrze zrobionej towarzyszyła człowiekowi od zarania dziejów, bez jakiejkolwiek motywacji. Nawet w Dekalogu nie ma przykazania „rób dobrze” – widać było to bardziej oczywiste niż „szanuj ojca swego”. I były czasy i kręgi kulturowe (zapewne teraz też gdzieś są), w których „zrobić”, znaczyło „dobrze zrobić”. Pomyśleć tylko o malowidłach i rzeźbach w mrocznych zakamarkach świątyń, których poza konserwatorami zabytków nikt nie jest w stanie oglądać i podziwiać, a wykonanych z tą samą starannością jak te przy głównym ołtarzu. Osobiście mam wątpliwości (nawet się wewnętrznie buntuję), czy marchewkę do sałatki, która za chwilę zniknie w brzuchu, należy kroić z dokładnością do 10 mikronów, ale rozumiem gospodynię, która stara się, aby sałatka była doskonała pod każdym względem. Jest jej radością. Tak więc motywem robienia rzeczy dobrych jest radość z tego, że są dobre, czyli ta potępiana i wyszydzana „sztuka dla sztuki”.

Ogłoszenie wyniku o znaczeniu ogólnym w drobnym piśmie lokalnym jest publikacją irracjonalną (kiedyś mówiono prościej: „kto stawia lampę pod garnkiem?”), jednak takie działanie wcale nie jest irracjonalne w świecie, w którym najwyższą motywacją jest sukces rynkowy, ponieważ można go osiągnąć innymi, łatwiejszymi sposobami niż „dobrą robotą” (pan Żernicki również i o tym wspomina).

„NATURE” CZY „FORUM”

Wzorem pana Żernickiego spróbuję podsumować swoje tezy:

  1. Działalność naukowa jest spontaniczna – nie da się jej planować na dłuższą metę, tak jak nie można planować odkryć. Nie da się też na bieżąco ocenić, co ma wartość dalekosiężną, a co nie jest warte funta kłaków. Nawet przyjmując, że wiedza cechuje się czymś takim jak postęp, to przecież jej ewolucja trwa zaledwie kilkadziesiąt tysięcy lat. Któż może wiedzieć, co będzie za następnych pięćdziesiąt tysięcy lat?
  2. Zatem działalność naukową należy rozpatrywać w kategoriach bieżącej, „jakiejkolwiek”, aktywności ludzi, a nie „służby dla...”, „odpowiedzi na wyzwanie czasu...” itp. A z pewnością jest to aktywność tańsza i mniej szkodliwa niż produkowanie gigantycznych śmietników w wyniku działalności rynkowej.
  3. Zjawisko „publikacji irracjonalnych” na pewno istnieje, jednak znacznie poważniejszym i obiektywnym zjawiskiem jest w ogóle wzrost publikacji (informacji), nad którym już nikt nie panuje. Jak na razie, komputer i Internet do pewnego tylko stopnia ułatwiły wymianę życzeń noworocznych między kolegami; w sferze informacji globalnej dalej obracamy się w świecie pobożnych życzeń.
  4. Jeżeli już ludzi do czegokolwiek nawracać, zwłaszcza tych z pola nauki, to do posmakowania radości z dobrze zrobionej rzeczy (nawet gdyby miała zakończyć swój żywot w szufladzie). Ten tajemniczy zalążek tajemniczej satysfakcji i radości z dobrej roboty (a nie „dążenie do postępu”) jest w człowieku, trzeba mu dać możliwość rozwoju.
  5. Poruszyłem sprawy o znaczeniu globalnym. Czy mam artykuł wysłać do „Science” lub „Nature”, aby stał się publikacją racjonalną?

Prof. dr hab. Jan Koteja, entomolog, zoolog, jest kierownikiem Katedry Zoologii i Ekologii Akademii Rolniczej w Krakowie.

Uwagi.