Piotr M?ldner-Nieckowski Nazywanie wieku XX „dobą informacji”, co zauważyłem w gazetach, jest nadużyciem, takim samym jak idiotyzm traktowania roku 2000 jako początku XXI wieku. Rozwój informatyki i komputeryzacji znacznie wyprzedził umiejętność informowania, zwłaszcza w Polsce. Wystarczy kupić komputer. Instrukcja obsługi urządzenia i programów będzie więcej niż lakoniczna. Na pewno nie uwzględni najczęstszych problemów nabywcy. Napisana językiem hermetycznym, obowiązkowo zalśni błędami językowymi, w tym ortograficznymi, że o interpunkcji nie wspomnę. Szczyty nieudolności dydaktycznej wykazuje tu Microsoft. Pomoc ekranowa i podręcznik systemu Windows urągają zasadom przekazu. Brak tam zrozumienia dla szaraka. Informatycy zakładają, że wszyscy posługują się ich językiem i nikt nie może nie wiedzieć, co znaczy „zresetuj wszystkie foldery” czy „fatal error”. Szukanie wybranego hasła zbyt często kończy się niepowodzeniem, nie ma logicznego porządku w budowie poradnika, omawiane są procedury oczywiste, pomijane skomplikowane. Niektóre odsyłacze tworzą zamkniętą pętlę: „mikser? patrz multimedia; multimedia? patrz mikser”. A mikser w kuchni. Kupiłem skaner amerykańskiej firmy Umax. Twórca tego sprzętu całkowicie zaniedbał obowiązki wobec mnie (płacę!) i, co ciekawe, wobec siebie samego. Rozumiem oszczędność na wysiłku pisania, kosztach papieru i druku, ale nie pojmuję, dlaczego nie podano istotnych danych o funkcjach urządzenia, no, na przykład tego, że włączony i nie używany po pewnym czasie sam się wyłącza. Dla mnie to ważne. Przez miesiąc szukałem wyłącznika, niepotrzebnie wyjmowałem wtyczkę z gniazdka. Zapomniano nawet o opisaniu zasad skanowania. Tylko lenistwo spowodowało, że nie oddałem skanera do sklepu i nie kupiłem konkurencyjnego, tym razem z porządnymi objaśnieniami. Obowiązuje hasło „im lepszy i droższy sprzęt, tym mniej danych”, użytkownicy z każdym głupim pytaniem mają biegać do sprzedawcy albo punktu naprawy („contact your dealer”). Przecież wiadomo, że sprzedawcy na całym świecie są niekompetentni. A może uważa się, że użytkowanie jest aż tak intuicyjne, że każdy dureń będzie od razu wszystko wiedział? Tak jest nie tylko z komputerami, ale i lodówkami, pralkami czy – co staje się wręcz niebezpieczne – samochodami. We francuskiej instrukcji mojego peugeota nie ma ani słowa o stosowaniu wariantów oświetlenia, licznych udogodnieniach (które mają być wizytówką auta), ani o wymianie koła, o prędkościach na poszczególnych biegach, sposobach hamowania czy lokalizacji pojemnika na płyn do spryskiwacza. Nie rozumiem tej polityki – wszak instrukcja jest rodzajem reklamy. Inżynierowie włożyli tyle pracy w konstrukcję, a komuś nie chciało się tego opisać. Producenci nie umieją sprostać pisaniu. Widać to na co dzień. Rower, scyzoryk, krem pod oczy, modem, baterię umywalkową kupuje się wraz ze źle odbitym na ksero świstkiem, który bez szkody można wyrzucić. Zdaniem fabrykanta, jego towaru należy po prostu używać, a jeśli wystąpią problemy, to na ich rozwiązywanie z założonymi rękami czekają fachowcy (spece od scyzoryków!). Skutki są oczywiste: ludzie korzystają z wyrobów nieefektywnie, a często błędnie. Przejedźmy się autem po Warszawie. Od niedawna zaczęto poprawiać informację drogową, są nowe, kosztowne drogowskazy. Pracował nad nimi jakiś plastyk, który może zna się na kompozycji dzieła, ale nie ma pojęcia o informowaniu. Kolejność danych nie odpowiada rzeczywistym układom na trasie. Strzałki o nietypowym kształcie nietypowo umieszczono po prawej stronie tekstu. Kolory dobrano tak, że napisy nie wyróżniają się z tła ulicy. A przecież kierowca, czytający zgodnie ze swoimi nawykami i mający do dyspozycji ledwie 2-3 sekundy, będzie szukał znanych sobie strzałek po lewej stronie napisów. Nie znajdzie, przejedzie, pomyli drogę. Na warszawskich drogowskazach umieszcza się nazwy zrozumiałe tylko dla tubylców, np. „Wierzbno”, „Młynów”. Ponieważ zgodnie z prawem Tinkera czytanie polega na rozpoznawaniu znanych całostek wyrazowych, nietypowe nazwy na tablicach uniemożliwiają skorzystanie z nich. Z reguły nietrafny jest też dobór miejsc docelowych. Jadąc na przykład z Warszawy do Torunia, musimy mieć mapę. Na drogowskazach odnajdujemy bowiem Olsztyn, Suwałki, Gdańsk czy Malbork, ale Toruń występuje tylko raz, dwa kilometry przed granicą miasta. Rekordy antyużytkowości biją co roku te same abstrakcyjne tablice informacyjne na targach książki w Pałacu Kultury. Nie można trafić nawet do, za przeproszeniem, klozetu. Bezmyślność? Nie sądzę. Po prostu amatorszczyzna. Zajmują się tym albo urzędnicy, którzy nader często mają problemy z napisaniem prostego listu, albo artyści, którzy nie potrafią się pohamować przed tworzeniem epokowych grafik. Zawodzą ich prywatne przeświadczenia o celach i metodach informowania. A tłumy błądzą. Może właśnie o to chodzi? e-mail: pmuldner@mp.pl |
|