Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 4/1998

Ucieczka
Poprzedni Następny

Jan Koteja

Motto: Jedno przynajmniej jest pocieszające,
że do Unii wejdziemy z własnymi myszami.

Rys. Małgorzata Gnyś-Wysocka"Słuchajcie, trzeba koniecznie coś zrobić z tymi myszami!" To wezwanie kończyło dzień; jeszcze tylko zęby umyć, pogasić światła i można pójść do łóżka. A zaczęło się tak niewinnie, choć podniecająco. Któregoś dnia ktoś zauważył: "Wiecie, chyba mamy w domu mysz". Po dwu tygodniach nie było już żadnej wątpliwości, a sądząc z tego, że podejrzane odgłosy dochodziły z różnych stron, była to nie mysz, a myszy. Po miesiącu myszy nie tylko było słychać, ale i widać. Najpierw nieśmiało, potem oficjalnie biegały po stole, dając jednoznacznie do zrozumienia, że nadszedł czas wieczornej zmiany warty i że mamy się wynosić. Kłopot w tym, że dom programowo był otwarty, więc jak uzasadnić zamknięcie go dla myszy? Na domiar złego, dom zaludniony był przez populację biologów, którzy przecież programowo chronią wszelkie życie. W dodatku przyjaciele błagali: "Nie róbcie myszom krzywdy. Jeden gość siedział dwadzieścia lat w więzieniu i mysz była mu jedynym przyjacielem". Zgoda, ale to była mysz, a tu chodzi o myszy! Poza tym, musiała to być mysz wyjątkowa jakaś, bo normalne żyją dwa lata, a nie dwadzieścia, w dodatku się rozmnażają, jak myszy.

Trucizna już na wstępie została wykluczona - w domu są małe dzieci, więc nie wchodzi w rachubę. Łapki. Ale jaka pewność, że uderzenie będzie skuteczne, że mysz nie będzie się męczyć? Oczywiście, nikt nie mógł zagwarantować nagłej i humanitarnej śmierci, wobec tego na ten dzień debata została zakończona sakramentalnym wezwaniem, że trzeba koniecznie coś zrobić z tymi myszami. Tu już mogę uprzedzić fakty: w jednym z dalszych etapów walki z myszami kupiliśmy cztery łapki, ale te okazały się tak humanitarne, że nie zabiły ani jednej myszy. I nic dziwnego, bo do zwolnienia potrzasku trzeba było użyć klucza francuskiego, do którego myszy widać nie miały przekonania.

Którejś nocy mysz utopiła się w garnku. Matematycznie - jedna mysz mniej, ale przecież głupia sprawa. I to przez czyjeś niedbalstwo - zostawił wodę w garnku. Wieczorem chciałem jedną postraszyć, niechcący zbyt energicznie... Jeszcze ze trzy myszy potopiły się w miednicy (znowu ktoś wody nie wylał), jedna złapała się w wannie, dwie zostały przypadkowo przytrzaśnięte drzwiami, kilka wyniesiono ze śmieciami (nie chciały dobrowolnie wyjść z wiadra w krytycznym momencie). W końcu zdecydowaliśmy się na chów wsobny: jeżeli myszy będą się rozmnażać w obrębie własnej rodziny, to w końcu skarleją do wielkości karalucha, potem bakterii i już bez wyrzutów sumienia będzie je można wydeptać. Bakterie, jak na razie, nie są prawnie chronione. Na tym postanowieniu pewnie byśmy pozostali, gdyby nie łagodna zima, a właściwie brak zimy. Ktoś podpowiedział, że można myszy wynieść na świeże powietrze - mają futerka i nory, to nie zmarzną.

Jeszcze tego samego wieczora podparłem kołkiem pokrywę malaksera, do kołka przywiązałem sznurek i zasiadlem na czatach. Po pięciu minutach mysz weszła pod pokrywę, pociągnąłem za sznurek - jest! Następnym razem złapały się dwie. O pierwszej w nocy było 12. Rano wyniosłem je na podwórko - nich sobie pożyją na świeżym powietrzu. Po trzech dniach wyniosłem 23 myszy. Chyba wszystkie. Nie, jeszcze jedna. I jeszcze dwie. W czasie tego łapania okazało się, że myszy mają różne charaktery. Niektóre zaczęły się wściekać i skakały do nieosiągalnego wyjścia (jednej się jednak udało), inne przysiadały potulnie w kącie i czekały na sposobną okazję ucieczki (i rzeczywiście, dwie prysnęły w czasie przekładania), niektóre najzwyczajniej zajadały zastawioną przynętę. Zupełnie jak ludzie. W każdym razie wyłapałem wszystkie myszy, które zajmowały wyższe nisze ekologiczne. I tak by już zostało, gdyby nie jedna mysz, która urodziła młode w pułapce. Wszyscyśmy się bardzo wzruszyli i nawet dzieci zobaczyły, jak wyglądają nowo narodzone myszy. Przygotowałem specjalne pudło, miękko je wymościłem, dałem strawy i napitku, a ona, ta wyrodna matka, zdradziecko czmychnęła, zostawiając swoje dzieci. To mnie zeźliło. Jak tak, to koniec z myszami! Każdą złapaną mysz pakowałem do worka i do śmietnika.

I jeszcze nie wspomniałem, że mieszkamy na ostatnim piętrze, a w domu jest winda, od 25 lat nieczynna. Winda wisi na naoliwionych linach i przez te lata przylepiło się do nich tyle kurzu i różnych takich, że zrobiły się grube jak liny na Kasprowy. Ale któregoś dnia patrzę, a liny znowu cienkie. W następnych dniach zaczęły połyskiwać srebrzystą stalą. "Słuchajcie" - zawołałem - "naprawiają windę, nareszcie!" Póki co, chodzimy pieszo, a starszemu wypadnie odpocząć w pół drogi niekiedy. Więc tak sobie odpoczywam, a tu po linie coś wartko biegnie na górę - mysz! Może któraś z naszych, może w gości? Przyspieszyłem kroku, aby uprzedzić domowników. Po chwili zrezygnowałem. Jeżeli te liny tak błyszczą, to nie jedna, a setka myszy musiała z nich korzystać.

A morał? Ha! Po pierwsze, rację mają ci, co twierdzą, że mysz pozostanie ostatnim, wiernym przyjacielem człowieka. Kiedy wieczorem wracam z uczelni albo czytam (w "Forum", bo innych gazet już nie czytam), że "ważnym zadaniem edukacyjnym w dobie ponowoczesnej jest wykształcenie zdyscyplinowanych czytelników, sprawnie posługujących się metodą abdukcyjną", to już marzę tylko o moich myszach. Aha, zapomniałem donieść, że od zeszłego tygodnia biegają po kuchence gazowej - sprawdzają, co będzie na obiad, ciekawskie!

Po drugie, najważniejsze: myszy, przynajmniej te moje, dowiodły, że świetnie sobie radzą z cudami techniki oraz cywilizacji i nie ma żadnych obaw, aby im groziło jakieś niebezpieczeństwo, gdy już wejdziemy do tej Unii.

Po trzecie, źle się stało, że nie zainteresowałem tymi myszami jakiegoś magistranta lub doktoranta (biologii, socjologii itp.) - byłby ładny doktorat albo habilitacja nawet.

I po czwarte, nigdy nie będziesz wiedział - Miły Czytelniku - czy te myszy biegające po stole w profesorskim domu, to figle felietonisty, czy rzeczywistość, tak jak i ja nie wiem, czy te nasze myszy są własnego chowu, czy też wspólne całej kamienicy. I po tym poznać tekst sowizdrzałowy, że czytelnik nigdy nie ma pewności.

Uwagi.