Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 1998

Spis treści numeru 5/1998

Juraszowie i Rostafińscy
Poprzedni Następny

Maturę, magisterium, doktorat w rodzinie wręcz celebrowano,
czyniąc z takich zdarzeń uroczyste święta domowe.
Jeżeli ktoś coś osiągnął w dziedzinie umysłowej, duchowej,
to była wielka radość - dla wszystkich.

Magdalena Bajer

Polacy wykładający w zagranicznych uniwersytetach w epoce zaborów należeli do warstwy nadającej bieg życiu umysłowemu "rodzinnej Europy". Stwierdzenie to doskonale określa zasługi a także historyczne miejsce, jeśli tak to wolno nazwać, obu tytułowych rodzin, których potomkowie poznali się w kresowym majątku Potockich - Antoninie, aby zostać małżeństwem.

W Warszawie żyje dzisiaj pani Anna Rostafińska-Romiszowska oraz dwaj jej synowie ze swoimi już dziećmi. U pani Anny właśnie słuchałam rodzinnej opowieści.

Zaczyna się dość dawno i... daleko. Pradziadek mojej rozmówczyni po kądzieli był Anglikiem. Napisał historię swojej ojczyzny, a następnie podręcznik gramatyki angielskiej dla obcokrajowców, z konkretnym przeznaczeniem dla uczniów niemieckiej szkoły dla chłopców z dobrych domów, którą otworzył w Heidelbergu na początku XIX wieku. W tym samym czasie i miejscu prowadził klinikę laryngologiczną prof. Antoni Jurasz, dziadek pani Anny. Los zrządził, iż córka dyrektora szkoły została pacjentką polskiego lekarza, następnie zaś... jego żoną. Ze wspomnień o babce Angielce przechowało się to, że dzieci swoje uczyła pacierza po polsku.

LWÓW - POZNAŃ - KRAKÓW - WARSZAWA

Prof. Jurasza wzywano raz po raz na wizyty lekarskie do miejsc bardzo niekiedy odległych, np. do Petersburga. Leczył utytułowane osoby, w Heidelbergu zaś "prowadził bardzo polski dom". W roku 1906 przeniósł się do Lwowa, zostając rektorem Uniwersytetu Jana Kazimierza. Zasłynął jako twórca narzędzi laryngologicznych do dziś kojarzonych z jego nazwiskiem. Uważa się go za twórcę laryngologii jako oddzielnej specjalności lekarskiej.

Syn, również Antoni (wuj pani Anny Romiszowskiej), skończywszy studia w Poznaniu zrobił doktorat w Niemczech. Podróżował po świecie jako lekarz okrętowy, by osiąść w Poznaniu dla dalszej kariery chirurga, pioniera w dziedzinie badań nad przeszczepami. W czasie drugiej wojny operował rannych w twierdzy modlińskiej, po czym uciekł do Francji, by następnie zakładać w Edynburgu znany później Polski Wydział Lekarski. Zmarł w Ameryce, a jego prochy sprowadzono do Polski

Po mieczu ród pani Anny ma równie znakomite tradycje. Dziadka, Józefa Rostafińskiego wspomina jej brat Wojciech Rostafiński, stale mieszkający w Stanach Zjednoczonych, jako człowieka bardzo zdolnego, ogromnej pracowitości i szerokich zainteresowań. Podobnie jak inni przodkowie, ukończywszy Szkołę Główną w Warszawie, wyjechał do Niemiec, aby dalej studiować w Halle, doktoryzować się i habilitować w Strasburgu. Stamtąd 26-letniego Józefa Rostafińskiego powołano na Katedrę Botaniki Uniwersytetu Jagiellońskiego, w roku 1876. Miał już za sobą wydane w języku francuskim fundamentalne dzieło o pierwotniakach, za które otrzymał medal Akademii Belgijskiej. W Krakowie urozmaicał swoje zajęcia ze studentami m.in. herboryzowaniem. Sam tłumaczył średniowieczne książki o roślinach leczniczych. Wkrótce też został dyrektorem Ogrodu Botanicznego, o który bardzo się troszczył, wykłócając się w Wiedniu o pieniądze na budowę palmiarni. Napisał wiele podręczników, a jego Klucz do oznaczania roślin doczekał się ponad dwudziestu wydań. Józef Rostafiński opiekował się też zabytkami Krakowa i pisywał o nich w prasie.

Ojciec był intelektualistą przede wszystkim, powiada pan dr Wojciech Rostafiński. Jan, syn Józefa, po gimnazjum jezuickim w Chyrowie skończył rolnictwo, zostając później profesorem hodowli w SGGW i równocześnie docentem na Wydziale Weterynarii Uniwersytetu Warszawskiego. Podobnie jak jego ojciec (pisujący podręczniki szkolne) Jan Rostafiński był doskonałym popularyzatorem, co w tamtym pokoleniu uważano za naturalną powinność uczonych.

Poza salą wykładową i gabinetem, gdzie pracował, bywał duszą spotkań towarzyskich i wyśmienitym tancerzem. Zapraszano go do wielu domów ziemiańskich. Goszcząc we wspomnianym Antoninie zakochał się w Kizi Juraszównie, przyszłej matce moich bohaterów. Pani Anna wspomina: Obaj dziadkowie byli zadowoleni, bo to dwa rody profesorskie połączyły się.

WIANO

W profesorskim z dziada pradziada domu wychowała się trójka dzieci: Anna, Wojciech i Michał. Przy obiedzie uczyli się francuskiego konwersując ze starszą panią, Francuzką. Jak czegoś nie wiedziałem, albo któryś z moich braci, ojciec mówił: Idź do encyklopedii, wyciągnij, zajrzyj, przeczytaj. Takeśmy się uczyli obcowania z książkami i zdobywania wiedzy. Bezwzględnym wymaganiem rodziców była prawdomówność, kłamstwo zaś jedynym przewinieniem ściągającym na winnego karę cielesną. Dom był religijny. Miłość bliźniego przybierała postać właściwą przedwojennym domom inteligenckim - działań społecznikowskich. Prof. Jan Rostafiński doszedł do rangi harcmistrza. Wyjeżdżał na obozy skautowe do Finlandii, na Węgry. Podczas wakacji spędzanych na takiej wsi, gdzie ludzie nie wiedzieli, co to radio, co to kino, teatr, ojciec moich gospodarzy urządzał "wielkie przedstawienie" przy ognisku, pisząc teksty, zwykle wierszyki o każdym z mieszkańców. Trwało to parę godzin i zostawało w pamięci latami.

Pani Anna Rostafińska Romiszowska wyniosła ze swego dzieciństwa poczucie, że musi kiedyś "rodzinny dom stworzyć". Przy czym nie było to poczucie misji, ale naturalnej kontynuacji tego, w czym sama wyrosła. Brat Wojciech pamięta, że trzeba było zawsze przyjść o wpół do ósmej na wspólną kolację, kiedy to podsumowywano miniony dzień i planowano jutrzejszy oraz dalsze. W owym wspólnych rachunku sumienia dzieci zdawały sprawę z postępów szkolnych, ale i z tego, jak odnoszą się do siebie nawzajem, a także do innych ludzi ze swego otoczenia, co kto przeczytał, dokąd wybiera się na wycieczkę. Z każdego przeżytego dnia powinno było "coś zostać", nie mógł być zmarnowany. Syn pani Anny, dr Piotr Romiszowski, stara się, aby jego dzisiejszy dom był podobny do zapamiętanego z rodzicielskich opowieści i trochę z własnego dzieciństwa.

WARSZAWA I DALEJ

W czasie okupacji prof. Jan Rostafiński założył Szkołę Ogrodniczą Drugiego Stopnia, która była naprawdę tajną SGGW, gdzie wykładali przedwojenni profesorowie. Jeździł codziennie rowerem na odległą od domu ulicę Opaczewską, gdzie szkoła się mieściła. Trójka dzieci była w AK, bracia działali w Kedywie ukrywając się poza domem. Pewnego dnia Gestapo zabrało rodziców i Annę. Po ośmiu miesiącach Pawiaka ojciec znalazł się w obozie w Stuthoffie, matka z córką najpierw w Ravensbr?ck, potem Buchenwaldzie, gdzie spędziły dziesięć miesięcy. Wątła, nigdy nie pracująca fizycznie matka przeżyła obóz, ojciec pomógł przeżyć wielu więziom, wspierając ich moralnie, wygłaszając pogadanki o dalekich krajach, gdzie bywał, o różnych rzeczach, które odrywały myśli od nieludzkiej obozowej rzeczywistości.

Wszyscy szczęśliwie ocaleli, co uważają za skutek opieki św. Antoniego, obdarzonego przez rodzinę szczególnym nabożeństwem. Michał, brat moich rozmówców, nie zdołał walczyć w Powstaniu gdyż... miał kraksę jadąc do Warszawy motocyklem. Wyszedłszy ze szpitala dokończył po wojnie studia medyczne rozpoczęte w tajnej Szkole Zaorskiego i w roku 1950 zrobił doktorat z psychiatrii, nawiązując do medycznej tradycji Juraszów. Mieszka w Stanach Zjednoczonych. Wojciech otrzymał za walkę powstańczą Krzyż Virtuti Militari. Znalazł się w obozie w Niemczech, skąd uwolnili go Amerykanie, po czym pojechał do Belgii. Rozpoczęte tajnie studia politechniczne w Szkole Wawelberga dokończył w Leuven, następnie wyemigrował do Stanów, a teraz przyjeżdża, nierzadko, do siostry w Warszawie. Sam zaczął powojenne wspomnienia od tego, że za oceanem, choć dyplomowany inżynier, pracował początkowo jako kreślarz. W zagospodarowaniu się pomogła tamtejsza rodzina żony.

Dalsza kariera Wojciecha Rostafińskiego przypomina nieco stereotypy z literatury i... potocznej mitologii. Zmieniając kilkakrotnie pracę dostał się do NASA akurat wtedy, gdy inżynierów-naukowców najmowano dosłownie setkami, jako że ruszył właśnie wielki program lotów na Księżyc. Było to najlepsze, jak twierdzi, miejsce na świecie, jeśli idzie o podniety intelektualne: praca ciekawa, że trudno sobie ciekawszą wyobrazić. Zajmował się przede wszystkim pompami i sprężarkami, a zagadnieniem zaprzątającym wówczas całą uwagę zespołów były drgania powstające przy ruchu rakiet, które trzeba było badać za pomocą wyrafinowanych metod analizy matematycznej. Dużo się wtedy publikowało, zarówno w wydawnictwach NASA jak w prestiżowych amerykańskich czasopismach technicznych, co mój rozmówca z satysfakcją podkreśla. Co dziesiąty pracownik agencji w latach sześćdziesiątych był doktorem. Pan Wojciech Rostafiński dołączył do tego grona rozprawą na temat zachowania się fal głosowych w... kolankach przewodów, co było wówczas sprawą dla badaczy tajemniczą. Wygłaszał potem liczne odczyty z tego zakresu i ogłosił wiele prac drukiem. Siostrzeniec Piotr dopowiada, że wuj otrzymał dyplom za wkład w pierwszy lot człowieka na Księżyc.

Syn Wojciecha Rostafińskiego, Tomasz, jest doktorem psychologii w Chicago, gdzie obok pracy naukowej poświęca czas na działalność w polskiej rozgłośni, co wolno, jak sądzę, wpisać w drugi i bogaty wątek tradycji, jakim jest popularyzacja tych dziedzin, które uprawiali i uprawiają członkowie rodziny. Wojciech czyni to z zapałem także obecnie, będąc już na emeryturze.

WNUK JÓZEFA, SYN JANA

Spośród trojga dzieci Anny Rostafińskiej-Romiszowskiej, Piotr poszedł drogą naukową, choć inną niż dziadek i ojciec - jest bowiem chemikiem. Biologiem będzie, może uczonym, jego z kolei siostrzeniec, którzy studiuje tę naukę w Anglii, skąd - jak już wiemy - wywodzi się macierzysta linia rodu.

Piotr w dzieciństwie często przebywał w domu dziadka, prof. Jana Rostafińskiego, który dawał mu do przeglądania, a z czasem do czytania, wielką encyklopedię Meyera, pełną barwnych ilustracji, stanowiących asumpt długich nieraz rozmów o świecie. Pan Piotr zapamiętał do dziś tę o teoriach powstania Księżyca, kiedy to dziadek posiłkował się własnoręcznymi rysunkami. Pokazał mi, że przyroda nie tylko jest, ale że ją się bada i to jest niesłychanie ciekawe. Specjalnością naukową Piotra jest chemia komputerowa, dokładniej - symulacja cząsteczek polimerów. Obszar poznania gdzieś pomiędzy tym, który interesował pradziada i dziada, a tym, na którym wiele zdziałał wuj, Wojciech Rostafiński.

Piotr był dwukrotnie w Ameryce na stypendiach, pracował z najnowocześniejszymi komputerami, publikując wyniki tych prac. Teraz kieruje ośrodkiem komputerowym Wydziału Chemii UW. Jego żona jest z wykształcenia lekarzem, ale wykonuje zawód nauczyciela akademickiego, co znów nawiązuje do odległych tradycji rodzinnych. Dziadkowi na pewno chodziło o wszczepienie mi idei poszukiwania prawdy, rozwiązywania problemów. Powtarzał, że nikomu nie wolno zmarnować tego, w co został wyposażony - zdolności, zamiłowań, pasji, nawet jeśli są dopiero w zarodku.

Oczywistym przeznaczeniem młodzieży w tej rodzinie było studiowanie - kierunku nie narzucano. Praca naukowa była ideałem, nawet gdy dziadów w tym nie naśladowano. Zastanawialiśmy się podczas spotkania jak sprawić, by była pokusą dzisiaj, kiedy tyle jest pokus łatwiejszego życiowego startu? Pani Anna zaleca to, czego sama doświadczyła w rodzicielskim domu: Jeżeli ktoś coś osiągnął w dziedzinie umysłowej, duchowej, to była wielka radość - dla wszystkich. Jeśli był to jakiś wuj, kuzyn czy ktoś z dalszych krewnych, natychmiast rodzice nam o tym mówili i my byliśmy dumni. Maturę, magisterium, doktorat w rodzinie wręcz celebrowano, czyniąc z takich zdarzeń uroczyste święta domowe.

Połączone kiedyś małżeństwem rody Juraszów i Rostafińskich, dzisiaj także Romiszowskich, należą do polskiej inteligenckiej tradycji nie samym dorobkiem - odkryć, stopni oraz tytułów, publikacji. Do tej tradycji należą także osoby nie wyróżniające się wszystkimi wymienionymi atrybutami, ale uznające i praktykujące taki porządek wartości, w którym zasługą bywa tylko to, co się samemu osiągnęło, co zatem sobie wolno przypisać i za co się samemu odpowiada. W tę tradycję wpisana jest odpowiedzialność właśnie za współtworzenie dobra wspólnego i umiejętności rozpoznawania tego, co owo dobro stanowi.

Tekst powstał na podstawie audycji "Rody uczone" nadawanej cyklicznie w Programie I Polskiego Radia S.A., sponsorowanej przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej.

Uwagi.