Strona główna

Archiwum z roku 2001

Spis treści numeru 6/2001

Programista zza oceanu
Poprzedni Następny

Szkielko w oku

Piotr M?ldner-Nieckowski

Fot. Stefan Ciechan

Kiedy przed kilku laty przeczytałem w prasie, że Bill Gates ma zamiar wydać miliony dolarów na wybudowanie w pełni zautomatyzowanego domu, chciało mi się śmiać. To było śmieszne – właściciel największej fortuny na świecie zaczyna fiksować, odbija mu, nie wie, co zrobić z nagromadzonymi dobrami. Historie ludzi, którzy osiągnęli więcej niż im potrzeba, wciąż fascynują. Z jednej strony są bogaci i sławni (zgodnie z formułą programu telewizyjnego „Rich & Famous”), ale z drugiej chyba nieszczęśliwi, wpadają w narkomanię, alkoholizm, nie mają rodziny i gubią się w durnych ideach, latają turystycznie w kosmos. Chętnie czytamy te bajki, lecz każdy przyzna, że są smutne.

Dziś pomysł Gatesa mnie nie bawi. Więcej – przeraża. To jest koncepcja chora i zgubna zarazem już w założeniu, cóż dopiero w praktyce. W kilku miernych filmach science fiction próbowano to jakoś przedstawić, ale się nie udało. Scenariusze tych futuryzmów oscylowały raczej wokół apoteozy automatów i nie próbowały analizować, na czym to w rzeczywistości będzie polegało, chętnie pokazywały obrazkowe sztuczki. A właśnie czytam w jednej z gazet, że teraz nowoczesna lodówka naprawdę sama ma rozpoznawać, czy jest w niej masło i następnie zamawiać je w sklepie, zaś samochód będzie wybierał pas ruchu i tempo jazdy, a nawet miejsce w garażu. To brzmi ładnie i wcale nie baśniowo, bo próbki istnieją, jednak wciąż mi się wydaje, że chodzi o widoczki, skróty filmowe pokazujące zabawę, omijające prawdę.

Ten tekst piszę na komputerze, który z roku na rok coraz bardziej zautomatyzowany właśnie z powodu tej cechy staje się coraz bardziej obcy, odbiera mi samodzielność i tym samym przyjemność. Stało się bowiem coś, czego oczekiwałem najmniej – zaczął decydować za mnie. Już nie mogę skonfigurować wielu parametrów, w nieoczekiwanych momentach wyskakuje niechciany i ogólnikowy „help”, narzucono mi sposób kodowania polskich liter, a ładunek zbędnych funkcji, z których naprawdę nigdy nie skorzystam, jest zbyt ogromny, żebym nie rozumiał, że to zabiera mojemu komputerowi pamięć i szybkość. Wyścig w polepszaniu oprogramowania polega zatem nie tyle na ułatwianiu pracy z nim, ale wciąganiu użytkownika w styl myślenia i działania jakiegoś anonimowego programisty zza oceanu, którego powinienem mieć przecież w nosie. To on każe komputerowi kierować mną wbrew mojej woli i przeciwko mnie.

Lodówka musi wiedzieć, czy używasz masła, margaryny, czy smalcu. Kto ją tego nauczy? Będzie ci się przyglądać przez jakiś czas i się dowie. Musi też być poinformowana, czy chcesz korzystać z tego sklepu czy innego, a jeśli jej tego nie powiesz, sama wybierze, i to wcale niekoniecznie po twojej myśli. Dzięki globalizacji każdy sklep będzie jednakowy, więc właściwie nie ma się o co martwić. Tylko jak będzie się czuła pani domu, której największą przyjemnością jest dobieranie miejsc zakupu i samo kupowanie? Co będzie robiła w czasie, kiedy podziemna linia transportowa będzie przenosiła masło z magazynu do domu? Zgodnie z nową poprawnością powiemy, że pani domu będzie w tym czasie zajęta jako premier, minister albo marszałek sejmu i do głowy jej nie przyjdzie, że mąż nie ma czym posmarować bułki. Naturalnie, owa prezes rady ministrów będzie w swym gabinecie siedziała z wirtualnymi okularami na twarzy i przeżywała podróże międzygwiezdne, gdy tymczasem automaty wytworzą kilka nowych ustaw, przegłosują je i wdrożą. Automaty stworzone przez anonimowego programistę zza oceanu.

Te wizje, znane od lat z powieści fantastyczno-naukowych, ziszczające się na naszych oczach, dopiero zaczynają docierać do świadomości szerszej publiczności. Boję się ich bardziej niż tego, o czym trąbią ekolodzy. Świat zmierza wyraźnie w niewłaściwym kierunku, mianowicie w stronę unifikacji życia ludzkiego, zamiany bytu jednostki w byt dodatku do przedmiotów. Jednocześnie zamierza tak skomplikować oprzyrządowanie tego bytu, żeby nikt nie dał sobie z tym rady.

Słowem już czas bliski, kiedy będziemy w bezruchu istnieć w świecie, którego de facto nie ma. Przedsmak tego stanu miała pewna pani, która, zakupiwszy hondę, pojechała tą maszyną do cywilizowanej Austrii. Wspaniałe auto, naszpikowane, jak to się teraz mówi, elektroniką, z kartą magnetyczną zamiast kluczyka, niemal doskonałe. Ale pewnego dnia automat uruchamiania silnika się zepsuł i nikt nie umiał go naprawić. Zalecono odczekanie dwóch tygodni, aż nadejdzie transport z Japonii, gdzie to cudo zbudowano. A jeszcze rok temu wystarczyło wyrwać dwa przewody spod kierownicy, zewrzeć, niech zaiskrzą, i można było pełnym gazem wracać do kraju.

Co będzie, jeśli lodówka pomyli masło ze smalcem, komputer zamiast liczyć będzie pouczał, a samochód odleci?
Anonimowy programista zza oceanu, który podobno już opracował cybernetyczny wybór prezydentów i papieża, wymodelował sposób reagowania toalety (w związku z ciśnieniem w pęcherzu moczowym i wypornością kiszki stolcowej domowników), zmodyfikował przysłanianie słońca pod wpływem podrażnionej trawy i zaprogramował samowybarwianie się tynków w zależności od upodobań ulubionego psa, ten właśnie człowiek spod egidy Billa Gatesa sam kiedyś zauważy, że już nie może osobiście napić się piwa ani na piechotę przejść się po parku. A wtedy powiemy: dobrze mu tak.

e-mail: pmuldner@mp.pl.

 

Komentarze