Strona główna

Archiwum z roku 2003

Spis treści numeru 1/2003

Kieniewicze
Poprzedni Następny

Rody uczone (71)

Myślę, że mamy podać dalej to, co z domów wynieśliśmy, tzn. miłość do rodzinnej ziemi, do tradycji przodków, do wiary po nich odziedziczonej, przywiązanie do honoru, 
umiejętność porozumiewania się z drugim człowiekiem, służenia komuś drugiemu.

Magdalena Bajer

Stefan Kieniewicz

Nie ma potrzeby kontynuowania sporu o prawo do wyobrażeń i do pamięci. Cmentarzom potrzebny jest pokój, leżą w nich wprawdzie wrogowie, ale mówimy za wszystkich wieczny odpoczynek... Pozostaje jednak oczywista odrębność smaków, doświadczenie historyczne nie do przekreślenia.

Przeczytawszy książkę Jana Kieniewicza Spotkanie Wschodu, wydaną w roku 1999, pojęłam wcześniejszą odmowę pana profesora udziału we wspólnej rodzinnej opowieści, która miała być opublikowana. Doszło do tego na początku ubiegłego roku i na początku spotkania usłyszałam, że bardzo długo szukał: – Wybierając z przeszłości swoją tożsamość uznałem się za człowieka Kresów. Jestem z tych z Podola, z Polesia, z Litwy, na pół Tatar, na pół Litwin, na pół Polak... taki profesjonalny dyletant, który sprzedaje to, co umie – uczę. Jeżeli ktoś postanowi z was, że jest inteligentem, to naturalnie, że ma do tego pełne prawo. Prof. Kieniewicz junior, historyk podobnie jak ojciec, przemienił rodzinną opowieść w spór czy też dysputę o doli inteligencji oraz zadaniach przez ludzi tej warstwy pełnionych w przeszłości i dzisiaj – spór z bratem Antonim, cioteczną siostrą Różą z Sobańskich Wocialową, no i ze mną.

Wszyscy potomkowie Kieniewiczów i spokrewnionych lub skoligaconych z nimi rodzin Sobańskich właśnie, Domaniewskich, Koszutskich, Prusinowskich mają z czego wybierać i budować swoją tożsamość. Legenda rodzinna, którą prof. Jan „przyjmuje za dobrą monetę”, powiada, że Kieniewicze pochodzą z Tatarów. Pewne jest, iż żyli „dawno temu nad Prypecią”, jak to w tytule wspomnień ujął dziadek Antoni i byli właścicielami ziemskimi, zajętymi uprawą, hodowlą i eksportowaniem masła do Kijowa – w lecie statkiem, zimą zaś koleją żelazną. Moim rozmówcom niewiele o tym rodzice mówili, żeby w szkole nie rozpowiadali o swoim pochodzeniu, zwłaszcza że jeden z wujów wpisał w ich metryki „trefny” po wojnie tytuł hrabiowski. Pani Róża wyjaśnia, że nie było to podkreślaniem rangi społecznej, ale przypominaniem cenionego w rodzinie obowiązku pracowania na jej dobre imię.

ZIEMIANIE - INTELIGENCI

Uzasadniając dlaczego nie uważa się za inteligenta (nie czuje się też „bezetem”), Jan Kieniewicz opisuje status oraz koleje życia swego ojca i trzech stryjów.
Synowie dziedzica znad Prypeci, wykształconego w uniwersytetach, absolwenta UW, właściciela lasów oraz przedsiębiorstw rolniczych, nie odziedziczyli tych dóbr, zabranych przez rewolucję rosyjską. Osiadłszy w mieście dziadek najpierw pracował na stanowiskach urzędniczych, pod koniec życia społecznie, żyjąc z resztek kapitału dobrze kiedyś ulokowanego. Ostatnie resztki wnuk sprzedawał jeszcze niedawno.

Z czterech synów jeden został historykiem, drugi malarzem, trzeci prawnikiem, czwarty rolnikiem. Jeśli za kryterium uznać wykształcenie, wszyscy byli inteligentami, jednakże mój gość – profesor uniwersytetu – nawet swemu ojcu, po którym dziedziczy zainteresowania i rodzaj kariery, odmawia przynależności do tej warstwy, gdyż „zajmował się pracą naukową, a nie pracą zarobkową”. W jego przekonaniu, owa formacja, specyficznie polska, która powstała w wieku XIX, została wymordowana podczas wojny, definitywnie zdegradowana i spauperyzowana w półwieczu rządów komunistycznych. Dzisiaj mamy do czynienia z zupełnie inną formacją najemnych pracowników umysłowych. Warstwa ta dziedziczy pewne elementy etosu inteligenckiego, przede wszystkim postawę godnościową, tkwiąc w kompleksach wobec klas pracujących rękami i wobec tych, którzy mają pieniądze.

Młodszy syn Stefana Kieniewicza, Antoni, jest z wykształcenia geografem, a uważa się za „robotnika umysłowego”, bo pracując na etacie (w wydawnictwie kartograficznym) jest przez zwierzchników traktowany jak robotnik i zarabia na życie nie w ciągu ustawowych ośmiu godzin dziennie, ale akordowo. O jego zatrudnieniach społecznych, przynależnych, powiedziałabym, misji inteligenckiej, rozmawialiśmy później.

Ojciec, urodzony w 1907 roku w Dereszewiczach (nazwę rodzinnego majątku umieścił w tytule jednego z tomów wspomnień), studiował historię w Paryżu i Warszawie, uzyskując doktorat w roku 1934. Po wojnie został profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, członkiem TNW i PAN. Badał historię nowożytną Polski publikując wiele książek, artykułów, esejów z tego zakresu, organizując i uczestnicząc w kongresach i konferencjach, w pracach towarzystw naukowych, również międzynarodowych. Zawdzięczamy mu bardzo istotne wzbogacenie wizerunku dziejów ojczystych XIX stulecia. Przynależał – mimo wszelakich wątpliwości natury pojęciowej – do tej części warstwy inteligenckiej, którą określamy mianem intelektualistów powierzając zadanie tworzenia oraz szerzenia wzorców postępowania i postaw wobec rzeczywistości. Syn ujmuje to lapidarnie: – Ojciec był jak ten metr sewrski.

„JA SIĘ Z TYM URODZIŁEM”

Można, jak chce młodszy prof. Kieniewicz, wybrać sobie tożsamość, tj. ukształtować poczucie związku z małą i dużą Ojczyzną, można pewnie ustalić sobie siłę tego związku, jak to zrobił mój rozmówca, urodzony w Warszawie syn Kresów polesko-litewsko-białoruskich, pozostaje jednak podstawowe pytanie (powtarzałam je parokroć): Skąd ma się wiedzę o tym, co dobre, co złe, co koniecznie trzeba robić, a czego absolutnie nie wolno? Odpowiedź usłyszałam taką: – Nie wiem skąd. Ja się z tym urodziłem.

Urodził się Jan Kieniewicz w 1938 roku. Studiował historię w Uniwersytecie Warszawskim, żeby późniejsze naukowe zainteresowania skierować ku dziejom nowszym, a obszarom od Polski odległym – południowej Azji, gdzie tropił ślady naszych związków z Orientem oraz dzisiejsze owoce owych związków. Kilka książek poświęcił tej problematyce. Ostatnia, wspomniane Spotkanie Wschodu, to, najogólniej mówiąc, zbiór rozważań o znaczeniu stosunków z bliższymi wschodnimi sąsiadami dla wspólnej europejskiej przyszłości, o którą powinniśmy się troszczyć i na którą możemy mieć znaczny wpływ.

Jest profesorem w Ośrodku Badań nad Tradycją Antyczną UW, a w latach 1990-94 był ambasadorem Rzeczypospolitej w Hiszpanii. Wychował się w klimacie warunkującym wszystkie te intelektualne i zawodowe wybory – ze świadomością bogatego duchowego dziedzictwa i tym, artykułowanym dobitnie, poczuciem znacznej swobody w określaniu własnej tożsamości.
Pośród rodzeństwa i licznych kuzynów nie znalazłby się pewnie nikt, kto nie miałby owej przyrodzonej umiejętności rozróżniania między prawdą a pozorem, oddzielania istoty rzeczy od marginesów. Siostra Teresa, docent filologii angielskiej, wstąpiła do zakonu karmelitanek, brat Antoni jest świeckim katechistą i związanym z tą funkcją zajęciom poświęca wiele czasu. Róża Wocialowa, z wykształcenia architekt, pracuje jako katechetka w warszawskiej Szkole Przymierza Rodzin.

Pani Róża deklaruje zdecydowanie: – Jestem przywiązana do tej warstwy czy grupy, jaką jest inteligencja i będę się jej trzymać. Myślę, że – niezależnie od zubożenia i wszelkich kompleksów – mamy podać dalej to, co z domów wynieśliśmy, tzn. miłość do rodzinnej ziemi, do tradycji przodków, do wiary po nich odziedziczonej, przywiązanie do honoru, tak teraz lekceważonego, umiejętność porozumiewania się z drugim człowiekiem, służenia komuś drugiemu...

We wspomnieniach dziadka Antoniego i ojca Stefana, z ich domów czy dworów rodzinnych, a zwłaszcza w pamiętniku wspólnej moich rozmówców babki Oskarowej Sobańskiej mało jest o tym, jakie zasady wpajano dzieciom, a bardzo dużo opisów codziennych i mniej codziennych sytuacji, w których te zasady dochodziły do głosu. Dziesięcioletni Janek, bardzo wtedy radykalny w poglądach społecznych, dobrze pamięta, jak nieraz się sprzeciwiał dawanym mu wskazówkom i uwagom, a babcię z zapałem przekonywał np. o tym, że śledzie to przed wojną jadła burżuazja. Dzisiaj przyznaje, iż to, co nieraz wydawało mu się tylko konwenansem, bywało wyrazem głębokiego, mocno uzasadnionego przekonania, że tak właśnie czynić należy.
Młodszy wnuk Antoni przeczytał rodzinne lektury dokładnie, w tym sześć tomów ojcowskich wspomnień, ale nie jest zupełnie pewien, w jakim stopniu ta wiedza ukształtowała jego tożsamość. Na mnie sprawia to trochę wrażenie embarras de richesse, wahań i wątpliwości wywołanych tym, że można spośród duchowego bogactwa wybierać to, co najbardziej odpowiada.

KOLEJNE WSPÓLNE DOMY

Dom rodzinny wspomina prof. Jan Kieniewicz jak „święte świętych”, miejsce, gdzie ojciec „tytanicznie pracował”, dzieci musiały być cicho, nie było radia ani telefonu; przy tym „miejsce cudowne”. Pani Róża, która u wujostwa często bywała, wspomina go inaczej, jak miejsce pełne ciepła i opiekuńczej miłości (sporu o to, czy zasadnie nazywano ten dom „poprawczakiem”, dokąd trafiały niegrzeczne dzieci z bliższej i dalszej rodziny, moi goście nie rozstrzygnęli). Pierwszy odrodził się po wojnie jej dom rodzinny w Lesznie. Rodzice szli za frontem i tam osiedli, a Stefan Kieniewicz przywiózł synów samochodem z Krakowa. Mama Sobańska miała w pewnym momencie ośmioro dzieci na „wikcie i opierunku”, a nigdy nie było wiadomo, ile osób siądzie do kolacji i czy kalafior ma wystarczyć dla sześciorga czy szesnaściorga stołowników. Kolejno wracali z oflagów mężowie, odnajdywali żony, otwierały się dla krewnych kolejne rodzinne domy. Było ich wiele, dzieci spędzały wakacje w wielkiej gromadzie, rosły w poczuciu silnych więzi rodzinnych, ale i przyjacielskich, ponieważ wszystkie te domy „szalenie chłonęły ludzi”.

W pamięci najstarszego z młodych Kieniewiczów jego dom pozostał jako najbardziej surowy, a kuzynki Róży – pełen swobody. Ona sama mówi, że matka bardzo wiele się po swoich dzieciach spodziewała, dawała odczuć, jeśli sprawiły zawód, ciesząc się zarazem z tego, że czasami „nie stąpają po ziemi”. Ulubionym zajęciem (radia też długo nie było) było głośne czytanie.
Na aurę owych ludnych domów składały się elementy tradycji szlacheckiej – zewnętrzne, jak to, że mogło brakować pieniędzy na chleb, ale musiały być na polowanie i na kajaki – głębsze, jak wyrabianie w dzieciach poczucia godności, stawianie na piedestale honoru, co pociągało za sobą przekonanie, że „ja odpowiadam za siebie”, że sobie mam to, co najważniejsze, zawdzięczać. Późniejszy prof. Jan Kieniewicz był pod tym względem wręcz ortodoksyjny, co sprawiło, że ojciec urządził mu kiedyś lekcję umiaru w samodzielności. Wręczając synowi złote spinki po dziadku, które cudem ocalały z wojennej pożogi, powiedział: – Jak będziesz musiał je sprzedać, to przyjdź do mnie. Młodszy syn, jak sam mówi, był w tych sprawach zupełnie inny, co może potwierdzać tezę brata, że każdy wybiera sobie własną tożsamość. Jan miał dystans do przeszłości swego rodu, dopóki nie zamieszkał na Zaciszu (to warszawskie osiedle należy do Związku Miasteczek Polskich) po wschodniej stronie Wisły, gdzie postawił dom, zaangażował się w działania obywatelskie, wrósł w miejscową społeczność i znalazł swoje „miejsce na ziemi”. Jego syn Leszek, historyk w trzecim pokoleniu, zgłębia rodzinne dzieje.

PO KAŻDEJ KLĘSCE

Pokolenie moich rozmówców, urodzone krótko przed lub w czasie wojny, często zmieniało adresy, długo nie mogąc się zakorzenić. Biografie ich rodziców naznaczyły kolejne utraty. Wojna wybuchła w momencie, kiedy wykształceni trzydziestoparolatkowie gotowi byli do „wielkiego życiowego skoku”. Ojciec Róży Sobańskiej był prawnikiem, stryj maklerem w nowo powstałej Gdyni, jeden z wujów zamierzał wydawać pismo. Po wojnie wystartowali o pięć lat starsi, pełni zapału i inicjatyw. Jedną z potrzebniejszych, którą podjął i zrealizował prawnik, było zbieranie złomu do polskich hut. Uruchomił wielkie przedsiębiorstwo mające filie w Lesznie, Inowrocławiu, Bydgoszczy, place, bocznice kolejowe. Zostało upaństwowione, a ojciec pani Róży znalazł się w więzieniu i wytoczono mu pozorowany proces. Matka, z bogatego ziemiańskiego domu, w czasie wojny była kelnerką, potem żoną uwięzionego „wroga ludu”. – Nigdy nie słyszałam narzekań – dowiaduję się po pół wieku. – Z tym, co im zostawało, a były to: rodzina, zdrowie (coraz gorsze), ręce i głowa, startowali do następnego etapu życia.

Tak samo było u Kieniewiczów i we wszystkich spokrewnionych rodzinach. – Po każdej klęsce nie narzekać, nie jojczeć, zabierać się do roboty. Może być ser biały i chleb bez masła, ale będzie nieprzytomnie wesoło i razem. Dzisiaj ich dzieci widzą w tym formę oporu i, może, przygotowywania się na lepszy czas, gdyby nadszedł.

Rozmawiając o tym moi goście uprzytomnili sobie, że jedyną rzeczą, jaką mogli im dać rodzice, było wykształcenie i stawali na głowie, by je dzieciom zapewnić – w pełni świadomi, że nie dają tyle, ile sami w dzieciństwie dostali.

Pytałam, co oni dają swoim dzieciom i usłyszałam, że mając większe szanse nie są pewni, czy je wyzyskują należycie. W domu prof. Kieniewicza juniora, jak mówi jego syn (to jest wiarygodne świadectwo), kopiowano wzory rodzinne, mniej lub bardziej świadomie i, jak skromnie się zastrzega, mniej lub bardziej udatnie.

Antoni ma czwórkę dzieci. Średni syn nie skończył żadnych studiów, ale dobrze się zna na komputerach i pracuje w tej dziedzinie. Powiada jasno, że zrobi wszystko, żeby żyć inaczej niż rodzice, tzn. dostatnio. Ojcu trudno to przyjąć, zastanawia się, czy udało mu się przekazać to, co pragnął i uważał, że należy przekazać. Pragnął wpoić przekonanie, że ważniejsze od dostatku jest to, co jego brat uważa za relikty tradycji szlacheckiej, ale można to przypisać etosowi inteligenckiemu, tj. czerpanie satysfakcji z rodzinnej i przyjacielskiej wspólnoty, w której weryfikują się postawy oraz cnoty, która pozwala znosić klęski bez narzekania i po każdej zaczynać od nowa bez goryczy. Najstarszy syn został księdzem, dwójka młodszych dzieci dopiero wybierze drogę.

W tradycji Kieniewiczów i Sobańskich trwałym rysem jest wiara. Dwadzieścia parę lat temu o Antoniego „upomniał się Pan Bóg” – zaczął się udzielać w wolontariacie i tę działalność uważa za sposób oddawania innym tego, co sam wyniósł z rodzinnego domu. Religijność tego domu nie była ostentacyjna. Jan nie pamięta, by o tych sprawach często mówiono i nie znajduje oczywistego uzasadnienia zakonnego powołania siostry i kapłańskiego bratanka. Pani Róża jednak odsyła kuzynów do pamiętnika babki Sobańskiej, przypomniawszy na koniec spotkania opisane tam zdarzenie.
Dziesięć dopiero lat po ślubie dziadkowie mogli wybrać się razem do grobu świętego Antoniego, którego oboje darzyli wielkim nabożeństwem. Wcześniej nie pozwalały im na to obowiązki rodzicielskie – mieli już pięcioro dzieci i duży absorbujący dom. Po odwiedzeniu grobu wyznali sobie, o co które się modliło. Ona o dobre stosunki ze służbą, gdyż rozliczne niańki, pokojowe, kucharki, mamki nieustannie zatruwały jej życie. Jak można przeczytać w pamiętniku, św. Antoni skutecznie orędował w tej sprawie u Pana Boga i kłopoty definitywnie się skończyły. Usłyszawszy, że mąż modlił się o to, żeby w jego rodzinie nigdy nie osłabła wiara, babcia Sobańska zawstydziła się swoich egoistycznych, przyziemnych, próśb z całą pokorą napisała, że doceniła wyższość męża i jeszcze raz się w nim zakochała.

Spotkanie z braćmi Kieniewiczami i z Różą Sobańską-Wocialową mniej było opowieścią o znacznych postaciach obu rodzin, bardziej rozważaniem, na jakiej glebie oni sami wyrośli i czy tę glebę rodzinnej tradycji dobrze uprawiają. Myślę, że to pożyteczna (także dla tych, co mniej żyzną mieli glebę) lekcja sięgania w przeszłość – i tę bliższą, rodzinną, i tę szerszą, ojczystą – po wsparcie własnych postaw, po upewnienie, że się dobrze służy przyszłości.

Tekst powstał na podstawie audycji Rody uczone nadanej w Programie BIS Polskiego Radia SA w lutym 2001 r.

 

Komentarze