Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 2003

Spis treści numeru 3/2003

Czy nauce potrzebna jest autonomia?

Poprzedni Następny

Agora

Ilościowy rozwój nauki prowadzi bezpośrednio do utraty jej jakości, wzrostu 
marnotrawstwa i pogłębiania stanu niedofinansowania. System nauki chce się wciąż 
rozrastać i dlatego musi równocześnie słabnąć.

Maciej W. Grabski

Fot. Stefan Ciechana

 Mówiąc o „badaniach motywowanych ciekawością” powiedziałem, że w bardzo nikłym stopniu przyczyniają się one do postępu technologicznego. A w jakim stopniu są one przydatne dla samej nauki? Odpowiedź jest bardzo trudna i niejednoznaczna. Ale to nie znaczy, że nie należy jej szukać.

Siłę napędową nauki stanowi połączenie ciekawości badacza i poznawalności natury. Odkrycia naukowe powstają na linii odgraniczającej to, co jest poznane, od nieznanego czy niezrozumiałego, przy czym linia ta, zgodnie z prawami geometrii, wydłuża się w miarę rozszerzania obszaru poznania. Mamy więc do czynienia z paradoksem: im więcej zostało odkryte, tym większe stają się możliwości dokonania kolejnych odkryć, a każde z nich generuje otwarcie następnych obszarów badawczych. Skutkuje to ciągłym rozszerzaniem obszaru aktywności badawczej, który wykazuje tendencję do wykładniczego wzrostu. Podobną tendencję obserwować można we wzroście populacji osób zatrudnionych w nauce, na co uwagę zwrócił już pół wieku temu Derek de Solla Price. Od tego czasu dziesiątki ludzi zajmowały się analizą związków liczbowych występujących w nauce, doszukując się uniwersalnych prawidłowości. Co prawda, jest to zadanie bardzo pouczające, ale też beznadziejne, gdyż odzwierciedla naszą wiarę w racjonalne podstawy działania systemu nauki. Wynika to z naiwnego przekonania, że rozwój nauki podporządkowany jest obiektywnym prawom, podobnie jak natura, którą badamy. Taki pogląd stanowi przejaw swoistej antropomorfizacji nauki, dokonywanej przez uczonych, którzy badając naturę zaczęli się sami z nią utożsamiać. A przecież nauka jest produktem myśli człowieka i tym samym, mimo iż bada prawa natury, nie podlega jej prawom, gdyż należy do całkiem innego obszaru rzeczywistości.

Nie ulega jednak wątpliwości, że pojawianie się nowych pól badawczych powoduje nie tylko przyciąganie do nich nowych ludzi, ale również stosowanie nowych, coraz bardziej kosztownych narzędzi. Strategia uczonych ma stadny charakter. Polega na przemieszczaniu się najlepszych i najsprytniejszych w ślad za tym, co najciekawsze i najmodniejsze w nauce, a więc za tym, co może przynieść sławę, a w konsekwencji – także środki. Opuszczone przez nich miejsca zajmują natomiast ci z drugiego szeregu.
W wyniku takiej migracji musi nastąpić bardzo nierównomierne zasiedlenie pól nauki „najlepszymi” ludźmi oraz przekroczenie zarówno intelektualnych, jak i finansowych możliwości społeczeństw. Bo ile wybitnych jednostek na milion obywateli może wygenerować społeczeństwo? Wiadomo, że ta warunkowana genetycznie liczba zmienia się w czasie bardzo nieznacznie. A to oznacza po prostu, że w miarę rozrostu systemu musi rosnąć w nim udział jednostek miernych. Jeżeli zaś chodzi o koszty jego utrzymania, to wspomniany już de Solla Price stwierdził występowanie przerażającej reguły, że rosną one z czwartą potęgą liczby najbardziej produktywnych uczonych. Takich wydatków budżet żadnego państwa nie udźwignie.
Można na tej podstawie sformułować ogólną zasadę mówiącą, że wywołany naturalnymi przyczynami ilościowy rozwój nauki prowadzi bezpośrednio do utraty jej jakości, wzrostu marnotrawstwa i pogłębiania stanu niedofinansowania, które ma permanentny charakter. System nauki chce się wciąż rozrastać i dlatego musi równocześnie słabnąć.

Rozpatrując naukę jako system autonomiczny, chciano doszukać się w nim istnienia samoistnego procesu regulującego, „niewidzialnej ręki nauki”, podobnej do niewidzialnej ręki rynku. Ale nigdzie w obszarze nauki nie stwierdzono obecności takiego skutecznego mechanizmu reformującego czy ograniczającego. Jego po prostu nie ma.

PRAWO DO ROZRZUTNOŚCI

To, że nauka biednieje, nie wymaga potwierdzenia. Ale czy naprawdę jedną z przyczyn tego procesu jest marnotrawienie środków? Aby tego dowieść, wystarczyłoby przestudiować listy grantów przyznanych przez KBN (a więc przez nas samych). Ale to zabieg zbyt trywialny. Możemy więc posłużyć się tym, co stanowi zwieńczenie pracy naukowej, a więc publikacjami. Prof. Andrzej K. Wróblewski na podstawie badań światowych zasobów Citation Index zauważył, że blisko 20 proc. artykułów publikowanych w czasopismach pochodzących z tak u nas cenionej listy filadelfijskiej nie jest nigdy cytowanych. Jeżeli dodamy do tego publikacje o znikomej „cytowalności”, które ogłoszono w liczebnie znacznie większej grupie czasopism znajdujących się poza listą, to możemy łatwo przyjąć, że ogromna część dorobku naukowego jest po prostu bezużyteczna. Liczba prac bezużytecznych jeszcze wzrośnie, gdy uwzględnimy, że przecież sam fakt cytowania w żadnym stopniu nie wskazuje na wartość pracy. Prof. Wróblewski dla usprawiedliwienia tej niepokojącej sytuacji pisze: Działalność naukową charakteryzuje pewna naturalna „rozrzutność”, przyzwolenie na to, że nie każdy wydatek zakończy się sukcesem. W e-mailowej korespondencji ze mną dla obrony tego „prawa do rozrzutności” wskazał, że nauka stosuje tu strategię podobną do natury, która, jak wiemy, jest przecież niezwykle rozrzutna.

Uważam, że nie jest to całkiem dobry argument, gdyż opiera się na wspomnianej już tendencji do antropomorfizowania nauki. Natura to przecież zupełnie inna rzeczywistość niż nauka. W naturze istnieją silne, sterujące kierunkiem jej ewolucji mechanizmy selekcyjne, które prowadzą do beznamiętnej eliminacji tego wszystkiego, co jest słabe i nie rokuje możliwości rozrostu. Najpiękniejsze drzewo nie urośnie wyżej niż może, ziarno nie zakiełkuje na nieurodzajnej glebie, a ptak wyrzuci z gniazda najsłabsze pisklę, by dać lepszą szansę pozostałym. Nauka wprost przeciwnie, tej naturalnej principle of fitness nie stosuje chętnie wobec swej akademickiej tradycji, a korporacyjne mechanizmy samooczyszczające już dawno straciły skuteczność w rozrastającym się systemie. Każdy z nas może przytoczyć z własnego środowiska przykłady osób, które, mimo iż dawno już udowodniono im naukową nicość, wciąż prowadzą bezużyteczne prace, na które przecież otrzymują finansowe wsparcie. Poza tym, instytucjonalny konserwatyzm nauki sam z siebie stanowi przyczynę marnotrawstwa. Na potwierdzenie można przytoczyć zaskakujący fakt, że w tak pragmatycznych Stanach Zjednoczonych nie udało się znaleźć ani jednego przypadku instytucji naukowej, która sama by się zlikwidowała, gałęzi nauki, która sama by stwierdziła, że stała się jałowa, czy zespołu uczonych, którzy, uznając, że zbłądzili, z własnej woli zajęliby się czymś innym.

W jeszcze większym stopniu można odnieść to do znanej nam z bliska sytuacji panującej w Polsce. Pod tym względem ostatnie dziesięć lat reformy nauki są latami straconymi, co zresztą wciąż podnosimy w prowadzonych dyskusjach. Ale przecież to właśnie my sami, poprzez swoich demokratycznie wybranych do KBN przedstawicieli, w żadnym stopniu nie wpłynęliśmy na zmianę tego stanu rzeczy. Sami stworzyliśmy KBN, więc nie bardzo mamy kogo obarczyć winą.

To, iż nauka stanowi system marnotrawiący niebagatelną część otrzymywanych środków i w ten sposób przyczynia się do swojego biednienia, generuje pytanie, czy wynika to ze specyfiki rozwoju nauki, czy też jest uwarunkowane błędami systemu? Przyjmując, że prawo do rozrzutności jest własnym, naturalnym prawem nauki, stawiamy ją poza (a właściwie ponad) wszystkimi innymi dziedzinami działania człowieka, zdejmując z niej odpowiedzialność za samą siebie.

W Fundacji stosujemy zasadę „wspierać najlepszych, aby byli jeszcze lepszymi”, co spotyka się zresztą z dość częstą krytyką. Ciągle też słyszę argument: warto wesprzeć dr. X, bo to, co on robi, jest ciekawe. Ale czy potrzebne? Zgadzam się z tym, że aby mogła istnieć nauka wielka, musi posiadać zaplecze w nauce nieco mniejszej. Czy możemy jednak zaakceptować naturalność istnienia wielu różnych nauk, poczynając od tej dobrej a kończąc na złej? Czy mamy, dla dobra nauki, tolerować słabego, w nadziei, że kiedyś może się wzmocni? A czy w ogóle należy wspierać naukę słabą?

W jaki sposób mamy postąpić, aby niewielkie przecież środki, którymi Fundacja dysponuje, nie były marnotrawione na bezwartościowe badania? Mamy, co prawda, sytuację wygodniejszą niż KBN, gdyż nie finansujemy instytucji i projektów badawczych, a tylko ludzi, a to metoda prostsza i łatwiej przynosząca dobre wyniki. Dobrze, by ludzi, którzy w pracy naukowej nauczyli się racjonalnego myślenia, było więcej. Ale czy na niepotrzebnych badaniach możemy uformować potrzebnego człowieka? To oczywiste, że właściwą metodą jest finansowanie mądrzejszych, a nie głupszych. A którzy to są ci mądrzejsi? Czy więc finansować wszystkich, bo a nuż się uda? W swojej pracy takiego prawa do rozrzutności stosować nie mogę, bo zostałbym natychmiast – i słusznie – pozbawiony sprawowanego stanowiska.

GRA INTERESÓW

Patrząc na naukę z zewnątrz, widzi się ją jako instytucję, która główny wysiłek kieruje na pozyskiwanie środków na swą działalność. Natomiast trudno dostrzec to, co między sobą nazywamy „społecznością naukową”. Od lat obserwuję, jak rozmaite gremia odpowiedzialne za finansowanie nauki dyskutują nie o tym, co zrobić, by nauka stała się lepsza, ale o zachowaniu takiego czy innego parytetu między dziedzinami. Spędziłem dwie kadencje w KBN i nie pamiętam obrad, które by dotyczyły problemów innych niż finansowe.

Mówiąc o nauce, myślimy w zasadzie o własnej dyscyplinie, a nasze argumentacje budujemy na swoich specyficznych doświadczeniach. Innych natomiast traktujemy zwykle jako konkurentów w walce o dostęp do pieniędzy. W tym świecie gry interesów zasługą staje się wymanewrowanie innych. A więc rozwojem nauki nie kieruje ani żadne tajemnicze prawo natury, ani racjonalność argumentu, ale bezwzględne lobbystyczne działanie poszczególnych grup politycznego nacisku. Wystarczy poobserwować finansową konkurencję między NSF, DOE, NIH, NASA i innymi agencjami w USA. O polskich przykładach zamilczę.

Merytorycznego rozstrzygnięcia w ramach struktur naukowych dokonać się nie da, bo sama nauka nie dostarcza wspólnie akceptowalnego argumentu, który te spory pomógłby rozstrzygnąć. Pamiętam sławetne raporty, opracowane na początku lat dziewięćdziesiątych przez komitety naukowe PAN, które miały pomóc w kształtowaniu „polityki naukowej”, a okazały się całkowicie bezużytecznymi katalogami życzeń członków poszczególnych komitetów, w żadnym stopniu nie wskazującymi kierunku rozwoju objętych nimi dziedzin. Na podstawie rozmów z wieloma osobami spoza tego czy innego komitetu nabrałem przekonania, że gdyby do któregoś z nich wprowadzić całkowicie innych ludzi, to konkluzja raportu byłaby też całkowicie inna. Gdzież więc obiektywność nauki?

Ale pozostaje praktyczny problem. Jak ma postąpić Fundacja przyznając np. stypendia, gdy ma do rozstrzygnięcia dylemat wyboru między przedstawicielami różnych dyscyplin, przy równości ich dokonań, skoro wiadomo, że znaczenie tych dyscyplin w strukturze nauki i atlasie potrzeb edukacyjnych i badawczych jest różne? Odwołanie się do głosu społeczności naukowej w tym przypadku będzie nieskuteczne.

WALKA O PIENIĄDZE I PRZYWILEJE

Użyłem przed chwilą terminu „społeczność naukowa”. Ale cóż to takiego? Stosujemy chętnie to pojęcie dla wsparcia siły naszych argumentów, gdy zwracamy się z apelami do polityków. Zetknąłem się z tym, gdy to właśnie społeczność naukowa występowała gromkim i wspólnym głosem w obronie Fundacji podczas jej sławetnego sporu z fiskusem. Jeszcze raz dziękuję, gdyż stanowiło to dla nas ważne i potrzebne wsparcie, usprawiedliwiające podejmowane działania. Ale czy poza takimi wyjątkowymi sytuacjami pojęcie to ma dzisiaj jeszcze jakieś znaczenie? Nie jestem odosobniony w przekonaniu, że „społeczność naukowa” jest mniej więcej takim samym mitem, jak „klasa robotnicza”. Tym, co nas naprawdę łączy, jest w znacznie mniejszym stopniu idea nauki i wspólnie wyznawany system wartości, gdyż już od stulecia wzajemnie się nie rozumiemy. Jest to raczej walka o pieniądze i przywileje, natomiast tym, co dzieli, jest ich podział. Warto tu przytoczyć konkluzję komitetu powołanego w 1992 r. przez Izbę Reprezentantów USA, który stwierdził ze zdziwieniem: społeczność finansowanych ze źródeł federalnych badaczy posiada wiele cech wspólnych z innymi otrzymującymi federalne wsparcie grupami interesu: opiera się zmianom; domaga się dodatkowych środków jako lekarstwa na swoje wewnętrzne napięcia; stosuje polityczne strategie dla promowania swoich programów oraz domaga się specjalnego traktowania; bez zażenowania przyznaje prymat swoim własnym zasadom i w szczególności usiłuje wykazać, że to, czego się domaga, ma zasadnicze znaczenie z punktu widzenia interesu narodowego. To brzmi jak zapis w notatkach etnografa badającego nieznane plemię! W Stanach skończyło się to m.in. wstrzymaniem budowy Super Collidera oraz polityczną kompromitacją fizyków, których uznano za mało wiarygodnych adwokatów korzystnej dla nich polityki. Skutkiem był wzrost czynnika administracyjnego w kierowaniu nauką.

Dlaczego tak się dzieje? Popatrzmy na nasze własne doświadczenia z Komitetem Badań Naukowych, instytucją, która została wymyślona przez samo środowisko naukowe – przez bardzo szlachetnych i bezinteresownych ludzi – w reakcji na doświadczenia epoki PRL. Środowisko naukowe wzięło swoje sprawy we własne ręce, bo bardziej demokratycznego systemu zarządzania nauką trudno szukać poza nią samą. I co się stało? Powstaje więc pytanie, dlaczego nauka nie potrafi skutecznie sterować sama sobą?

Być może wynika to stąd, że naukowcy wyrastają w specyficznej, cechowej czy nawet monastycznej, atmosferze kultu własnej wywyższającej odrębności, co w wielkim stopniu utrudnia lub nawet uniemożliwia porozumienie wewnątrz nauki, i merytoryczną dyskusję z zewnętrznym światem dysponentów środków. Jednym z głównych grzechów KBN jest to, że wybrani do niego ludzie nie traktują swojej powinności jako działania na rzecz dobra nauki, lecz są zakładnikami takiej czy innej dyscypliny lub nawet takiej czy innej grupy interesu. Może tak musi być, ale wcale mi się to nie podoba.

POTĘŻNY INSTRUMENT

Narzekamy, że „społeczeństwo” nie pojmuje zawiłości nauki i tym samym nie rozumie jej potrzeb. Powinniśmy na jego usprawiedliwienie dodać, że sama „społeczność naukowa” ogranicza to zrozumienie do własnych dyscyplin.

Przeprowadzone niedawno badania pokazały, że stopień scientific literacy jest w zasadzie niezależny od kultury i technologicznego zaawansowania kraju. Ogromnej większości społeczeństw brak wiedzy na temat elementarnych naukowych faktów, np. tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, nie mówiąc już o zrozumieniu zasady działania telewizora czy komputera. Natomiast zaskoczeniem było stwierdzenie, że nie przeszkadza to zupełnie w utrzymywaniu w tych społeczeństwach stosunkowo wysokiego zainteresowania nauką i jej wysokiego prestiżu. Okazało się, ku zdziwieniu badających, iż to, że społeczeństwa przyjmują w coraz większym stopniu negatywną postawę wobec nauki, nie jest wcale związane z ich poziomem wykształcenia (o czym byliśmy głęboko przekonani), lecz głównie z odczuciem, iż nauka i technologia stały się zbyt potężnymi siłami, które, nie poddając się kontroli społeczeństwa, zaczynają naruszać podstawy demokracji. A ta obawa pojawia się właśnie w społeczeństwach zaawansowanych!

Nie powinno to specjalnie dziwić, ponieważ nauka jest i musi pozostać przecież tworem niedemokratycznym. Z tej przyczyny jej kohabitacja z systemami demokratycznymi stanowi problem szczególnie delikatny.

Często przytaczane jest wygłoszone w 1960 r. ostrzeżenie Eisenhowera przed kompleksem militarno-przemysłowym, ale nie zauważyłem, żeby zwrócono uwagę na jego drugie, nie mniej ważkie, ostrzeżenie z tego samego słynnego przemówienia, przed równie niebezpieczną dla społeczeństwa grupą nacisku, jaką jest elita naukowo-technologiczna. To prawda, że obecnie nauka sama z siebie, i być może bez naszej woli, stała się bardzo potężnym instrumentem, który może być wykorzystany w różny, nieraz wrogi człowiekowi sposób. Dlatego obawy społeczeństwa względem nauki są usprawiedliwione i muszą być przez naukę brane pod uwagę. Tym bardziej, gdy uwzględni się wspomniane już poglądy naukowców o braku ich odpowiedzialności za skutki wykorzystywania wyników badań. To wszystko przyczynia się do narastającego uczucia lęku przed tym, co stanowi wytwór nauki i technologii. Do takiego społecznego odbioru nauki przyczynia się ona również swoją „pychą”, mającą źródło w micie o pełnej autonomii, co wprost prowadzi do społecznej alienacji.

SZKODLIWY MIT

Na zakończenie chciałem wyrazić głębokie przekonanie, że pełna autonomia nauki jest mitem szkodliwym dla niej samej. Jego obrona spycha naukę na krawędź przepaści, uniemożliwiając uczciwą dyskusję zarówno z politykami, jak i ze społeczeństwem. Autonomia jest nam niezbędna w zakresie wyboru kierunków i stosowanych metod badawczych. Musimy też stać na stanowisku, że ocena naukowej wartości badań jest wewnętrzną sprawą nauki. Ale równocześnie, czy nam się to podoba, czy nie, musimy przyjąć, że nauka nie jest wyodrębnionym bytem dla samej siebie, gdyż stanowi dziedzinę społecznej rzeczywistości i dlatego nie może uzurpować sobie szczególnego prawa stawiania się ponad społeczeństwem. Podlega tego społeczeństwa osądowi. W przeciwnym razie bowiem skazuje się na rosnącą alienację i narastającą wrogość otoczenia, a od niego jest przecież zależna i jemu powinna być służebna. O tym nie wolno zapominać.

Ale jeśli tak jest, to trzeba powtórzyć coraz częściej stawiane pytanie: Kto pilnuje nauki? i pozostawić je tymczasem bez odpowiedzi.

Prof. dr hab. Maciej W. Grabski, specjalista w dziedzinie inżynierii materiałowej, pełni funkcję prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. 

Artykuł jest tekstem wystąpienia Autora na spotkaniu Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie. 

* Pierwsza część tego artykułu ukazała się w numerze 3/2003 „Forum Akademickiego”.

 

Komentarze