Argumenty Kazimierza Pospiszyla, mimo ich wymowy, Zygmunt Kołodziejak Problem habilitacji niczym bumerang wraca co pewien czas na łamy czasopism zajmujących się problemami nauki. Podejmują go najczęściej ludzie zajmujący stanowisko, że w warunkach współczesnych nie spełnia ona swego zadania, jest swoistym hamulcem rozwoju kadr naukowych. Pogląd taki reprezentuje m.in. Kazimierz Pospiszyl. Wyraził go publicznie na łamach "Forum Akademickiego" nr 5/98, w artykule Profesor nie habilitowany. Autor jest dość konsekwentny, pisze bowiem na ten temat nie po raz pierwszy (np. "Forum Akademickie" nr 1/98). Co prawda, ujmuje on tę sprawę w szerszym kontekście istniejących w nauce struktur, potrzebie ich zmian itd., ale zajmuje wyraźnie negatywne stanowisko wobec obowiązującego sposobu "wyzwalania" pracownika naukowego w ogóle a habilitacji w szczególności. Najbardziej bodaj brzemienne w niepożądane skutki - czytamy - jest utrzymywanie ustawowego wymogu przedstawiania zbyt wielu prac naukowych "na stopień", w związku z czym całe legiony naszych młodych adeptów nauki, zamiast ujawniać swe niezależne, śmiałe i nowatorskie poglądy, wymyślają przeróżne sposoby przypochlebiania się w swych pracach licznej rzeszy recenzentów tych prac oraz nie mniej licznej grupie przeróżnej maści "komisarzy", oceniających owe "pisane na stopień" prace. Zdaniem autora, najbardziej sporną, a zarazem newralgiczną kwestią jest habilitacja, która w naszym systemie awansów akademickich nie tylko utrzymała się jako twór anachroniczny, lecz nawet obrosła nimbem nadzwyczajnego wydarzenia w karierze akademickiej najczęściej niezbyt już młodego adepta nauki. TYLKO DWIENie można się zgodzić z twierdzeniem, że pracownik naukowy pisze "zbyt wiele prac naukowych na stopień", bo pisze tylko dwie: doktorską i habilitacyjną. Doktorska wprowadza początkującego naukowca w umiejętność prowadzenia badań naukowych. Nie jest to praca w pełni samodzielna. Pisze się ją pod kierunkiem promotora. Rzeczywistym sprawdzeniem przygotowania do prowadzenia samodzielnych badań naukowych jest zatem habilitacja. Argument, że młody adept nauki, zamiast ujawniać swe niezależne, śmiałe i nowatorskie poglądy, wymyśla przeróżne sposoby przypochlebiania się tym, od których zależy jego wyzwolenie, zaskakuje tak jednoznacznym stwierdzeniem autora. Różnie to bywa z tymi "śmiałymi i nowatorskimi poglądami" młodych adeptów. To wymaga czasu i uporczywej pracy nad sobą. A już nietaktem jest przypisywanie promotorowi, recenzentom i innym "komisarzom" złej woli. Pojedyncze przypadki, nawet jeśli istnieją, nie dają podstaw do takich uogólnień. Można przytaczać także przykłady, gdy kandydat na doktora czy doktora habilitowanego zawdzięcza uzyskanie upragnionego tytułu w dużym stopniu pozycji promotora czy recenzenta w obszarze określonej dyscypliny naukowej. Dowcip o niedźwiedziu, który pytał inne zwierzęta, kto ma jeszcze pytania do jego doktoranta, ma swe uzasadnienie czasami w życiu, ale czy na tej podstawie można snuć uogólnienia? ARGUMENTYWedług K. Pospiszyla, "najbardziej sporną i anachroniczną" w naszym systemie awansów jest habilitacja. Jest nią dlatego, że:
POTRZEBA REFORMYArgumenty te, przepraszam autora, jeśli nie oddałem dobrze ich treści, mimo ich wymowy, nie przemawiają wszakże za likwidacją habilitacji. Mówią co najwyżej o potrzebie reformy w sferze nauki. Zresztą w końcowej części rozważań K. Pospiszyl nawiązuje do takiej konieczności. Nie powinno to jednak oznaczać, by "przy okazji" zlikwidować habilitację jako kolejny próg dochodzenia do samodzielności w nauce. W jej likwidacji nie upatruję - jak czyni to autor - wyzwalania się ze stereotypów, które łatwo znajdują zakotwiczenia we wszystkich zhierarchizowanych strukturach i, w sposób magiczny... naginają ludzkie myślenie do tkwiących w nim schematów. Upatruję to raczej w obniżeniu poziomu nauki w naszym kraju. W powojennej historii Polski mieliśmy już wiele prób "reformy" w nauce. W latach pięćdziesiątych była to, na wzór szkolnictwa wyższego w ZSRR, próba wprowadzenia "kandydata nauk". Całe szczęście, że nic z tego nie wyszło. W 1968 roku, po znanych wydarzeniach i odpływie poważnej części samodzielnych pracowników nauki pochodzenia żydowskiego, wprowadzono co bardziej dyspozycyjnych doktorów na ich miejsce, poprzez mianowanie na stanowiska docentów. Każdy, kto interesuje się nauką wie, że mianowania te (większość z mianowanych nigdy nie napisała pracy habilitacyjnej) nie przysporzyły nam chwały a przyczyniły się do obniżenia poziomu nauki. UWZGLĘDNIĆ REALIAMoże ktoś powiedzieć: a co to ma wspólnego z obecną sytuacją? Wbrew pozorom, ma. Reformy, oprócz tego, że mają coś naprawiać, muszą uwzględnić realia danego okresu. Czy w tej chwili i najbliższych latach realia są i będą takie, że możemy pozwolić sobie, poza koniecznymi zmianami w ustawodawstwie i strukturach nauki, na likwidację habilitacji? Sądzę, że nie. Gospodarka rynkowa wyzwala co prawda nowe warunki funkcjonowania także w nauce, ale nie są one identyczne w każdym kraju o gospodarce rynkowej. Stąd chybione bywają argumenty przenoszone na grunt polski dla potwierdzenia stawianej tezy. Nie czyni tego, co prawda K. Pospiszyl, ale wielu zwolenników likwidacji habilitacji posługuje się przykładem Stanów Zjednoczonych, w których nie jest ona znana, a mimo to, jak powiadają, nauka jest na wysokim poziomie. Zapominają tylko, że w USA istnieje wśród pracowników nauki silna motywacja do podnoszenia kwalifikacji, bo inaczej wyeliminuje ich konkurencja. U nas w Polsce jest na odwrót. Popyt na pracowników nauki przerasta, i to bardzo, podaż. Stan ten, wywołany w dużym stopniu rozwojem szkolnictwa niepaństwowego, nie ulegnie szybko zmianie. Nawet przy zachowaniu obecnej drogi rozwojowej pracownika nauki (doktorat, habilitacja, profesura) stan ten wpływa negatywnie na poziom nauki. Są pracownicy, którym pieniądze przysłoniły etos zawodu. "Chwytanie" po kilka etatów i umów-zleceń faktycznie ich rozwój naukowy sprowadza do parteru. Czy w tej sytuacji można tworzyć warunki do dalszego obniżenia poziomu nauki? Chyba nie. Mogę spotkać się z protestami, że nie wszystkich kierunków nauczania to dotyczy. Tak, to prawda, ale wystarczy to, co jest, by powiedzieć nie, jeśli zależy nam na rozwoju naukowym. DO CZEGO TO DOPROWADZI?Autor, nawiązując do przygotowanej zmiany ustawy i reformy systemu, wyraża pogląd, że uczelnie same najlepiej troszczyłyby się o wysoki poziom nauki. Wiara ta, niestety, w najwyższym stopniu rozmija się z rzeczywistością. Przykładów dostarczają uczelniane awanse profesorskie. Dotyczy to, co prawda, osób z habilitacją, ale deprecjonuje tytuł profesorski. Bardzo często po takim "awansie" profesor uczelniany osiada na laurach. Tylko dla niewielu awans jest stymulatorem rozwoju. Jak dotychczas, w ramach "reformy" zlikwidowaliśmy profesora zwyczajnego jako najwyższy stopień wtajemniczenia. By go otrzymać, kandydat do tego tytułu musiał się wykazać określonym dorobkiem naukowym. Rozszerzyliśmy możliwość awansu profesorskiego poprzez wprowadzenie możliwości nadawania go przez uczelnie. Jest nim najczęściej osoba, której dorobek naukowy nie daje szans przejścia przez CK. Idźmy za ciosem. Zlikwidujmy habilitację. Tylko do czego to doprowadzi? Kończąc swe rozważania, wywołane artykułem K. Pospiszyla, ośmielam się zająć stanowisko: zmiana ustawy - tak, zmiana obowiązujących struktur - tak, większe pieniądze na naukę - tak, ale nie likwidacja habilitacji, przynajmniej nie w obecnych warunkach. Argumenty, które według autora miały przemawiać za tym, że jest ona tworem anachronicznym, nie przekonują. Prof. dr hab. Zygmunt Kołodziejak, ekonomista, jest rektorem Wyższej Szkoły Zarządzania i Marketingu w Warszawie. |