|
Szkiełko w okuPiotr M?ldner-Nieckowski Swego czasu poproszono mnie o opinię, czy pewien tekst naukowy jest plagiatem. Co prawda, nie czułem się zanadto kompetentny, ale cóż szkodziło przeczytać. Miała to być ocena prywatna, myślę jednak, że kilka szczegółów można ujawnić bez szkody dla sprawy, bo nie chodzi o nazwiska, ale o zjawisko. Powiedziałby dziennikarz, zajmujący się echem sal sądowych, że „śledztwo jest w toku i nie powinienem utrudniać, a także sprzyjać mataczeniu przez oskarżonego”, lecz instynkt od razu mi podpowiadał, że o plagiacie raczej nie może być mowy. Przyczyną jest właśnie mataczenie. Samo słowo – okropne, pospolite i fatalnie brzmi w ustach człowieka wykształconego. Wolałbym kręcenie, tuszowanie, kamuflowanie, maskowanie, zacieranie śladów, ale prawnicy z upodobaniem upubliczniają ten wyraz. Niech im będzie. Mataczenie, jeśli dobrze rozumiem tę dziedzinę sztuki życia, polega na usuwaniu albo przetwarzaniu dowodów przestępstwa i namawianiu świadków do fałszywych zeznań. Ale także (gdybym był mataczem, to pewnie bym tak robił) na rozmydlaniu rzeczywistości, stosowaniu sztuczek utrudniających orientację śledczych i biegłych. W wypadku podejrzanego tekstu zapewne polegałoby to na gruntownym przebudowaniu wypowiedzi, dodaniu fragmentów od siebie, usunięciu niezręczności naśladowanego autora i nade wszystko na pogłębieniu „naukowości” stylu, tak żeby niczym się nie różnił od innych prac tego rodzaju. Niestety, to ostatnie zadanie należy do najłatwiejszych. Język prac naukowych na ogół jest dość sztywny, opiera się na znanych, rytualnych szablonach, może elegantszych niż w publicystyce, ale jednak powtarzalnych w tysiącach artykułów. Można powiedzieć, że jest to rodzaj kodu, systemu brzmień, bez których praca naukowa wydaje się banalna, małowartościowa. Takiej mowy naukowcy szybko się uczą na początku kariery, ponieważ wiedzą, że starsi recenzenci natychmiast zauważają nieprzystawalność tekstów ładnie i normalnie pisanych do rzeczywistości badawczej. Ciekawe, że ta choroba dotyka czasem nawet językoznawców, którzy bez „wariantywności” i „leksykalności” w ogóle obejść się nie potrafią, a synonimów tych słów używają z lękiem. „Na unikanie tych wyrazów mogli sobie pozwolić tylko tacy bogowie, jak Witold Doroszewski i Zenon Klemensiewicz”, powiedział mi kiedyś znany polonista, „bo nikt nie śmiał kwestionować ich stylu”. Można by zadać pytanie, dlaczego nikt tych wielkich nie próbuje naśladować? Wróćmy jednak do naszego plagiatu. Zwrócono uwagę na tę pracę dlatego, że właśnie stylem, językiem odbiegała od tak zwanej normy. Napisana potoczyście, ze swadą, własnymi słowami, zupełnie nie przystawała do znanej mi papki czasopiśmienniczej. Zdradzała zainteresowanie autora istotą sprawy, nie językiem, dlatego pisanie przyszło mu łatwo. Artykuły, które mi dano do porównania z tym tekstem, były kostyczne, suche i smutne. W konfrontacji to one sprawiały trudności, były mało przejrzyste, niemal nieczytelne. Nagromadzenie żargonowych skrótów myślowych, kłopotliwych słów, nieporządny wywód, wreszcie ogólniki rodem z nowomowy nadawały pozorną górnolotność, ale opis badań i rozumowanie gdzieś się chowały pod tą zbyt ciężką kołdrą. Odniosłem wrażenie, że podobieństwo tematów jest tylko powierzchowne. Takie „polskawe” teksty trzeba tłumaczyć w myślach na język polski, co też uczyniłem, nie bez satysfakcji. Prace, z których „podejrzany” miał rzekomo odpisywać, dały się dobrze wycisnąć i niewiele z nich zostało, po kilkanaście zdań. A z jego artykułu nie można było usunąć ani słowa! O co tu chodzi? Skąd te oskarżenia, pytałem, ale odpowiedź nie mogła być jasna. Ktoś mataczył. I był to albo oskarżyciel, albo, co pewniejsze, autorzy prac, które miały tylko tę zaletę, że ukazały się wcześniej niż inkryminowana. Współczuję panu doktorowi, który miał czelność napisać swój tekst po prostu. Nikt go nie uzna, nikt nie poda ręki, nie pogratuluje. Jeszcze niejedno odcierpi. A nie lepiej to było mataczyć, jak pozostali? e-mail: pmuldner@mp.pl |
|