Strona główna „Forum Akademickiego”

Archiwum z roku 2003

Spis treści numeru 5/2003

Stromengerowie z Szajnochami

Poprzedni Następny

Rody uczone (75)

Cechą wyróżniającą był krytycyzm, bystre obserwowanie świata,
by dostrzec szczelinę w jego urządzeniu, niespójność 
słów i faktów, sztuczność, frazes, pozór.

Magdalena Bajer

Grób Karola Szajnochy 
na Cmentarzu Łyczakowskim 
we Lwowie

 Zawsze istnieją sytuacje szczególne – w tym właśnie leży sens historii. A jednak nie wierzymy, aby dziś – albo kiedykolwiek w przyszłości – ludzie zapalili się gromadnie do pisania łacińskich wierszy... Karol Stromenger, który napisał to zdanie w jednym ze swych felietonów muzycznych, należał do jednostek, które spośród ludzkich gromad, rozmaitymi celami czy zadaniami połączonych, wyróżniają się indywidualnością. Odziedziczył pewnie po swych „różnonarodowych” przodkach cechy w każdej narodowości szczególne, a to zawsze tworzy mieszaninę bogatą duchowo i intelektualnie płodną.

WINIARZE, MŁYNARZE, C.K. SIODLARZE

Najdawniejsze ślady rodziny odnalazł Artur Stromenger, Austriak żyjący w Wiedniu, który bardzo mozolnie uczył się polskiego, aby jej dalsze losy śledzić, a będąc na emeryturze podjął studia historyczne w tym samym celu.

Początki sięgają XVII wieku, geograficznie zaś Dolnej Frankonii, gdzie pierwsi znani Stromengerowie uprawiali winorośl. W następnym pokoleniu, zmęczeni być może ciągłymi utarczkami katolików i protestantów, przenieśli się do protestanckiego miasta Kitzingen nad Menem i tam jeden z przodków dr Zuzanny Stromenger, która mi to opowiedziała, był młynarzem. Po wielkiej powodzi w roku 1794, która zniszczyła wszystkie okoliczne młyny, powędrował daleko na wschód, do Galicji, będącej wtedy w zaborze austriackim, gdyż na tamtejszych żyznych ziemiach cesarzowa Maria Teresa energicznie prowadziła akcję osiedleńczą.

Rodzinna legenda powiada, że ów przodek, zrujnowany materialnie, piechotą przywędrował do miejscowości Busk, niezwykle malowniczego miejsca, nazywanego galicyjską Wenecją, gdzie parę małych rzek, w tym Pełtew, płynąca przez Lwów, wpada do Dniestru. Pierwszy „polski” Stromenger nie został tam ani młynarzem, ani winiarzem, ani rolnikiem, ale „corialis magister”, tj. specjalistą od skór, od rzemieni, czyli rymarzem. Jego syn Johann, przeniósłszy się do Lwowa, pozostał w ojcowskim fachu i założył warsztat siodlarski, co przyniosło mu znaczną fortunę, pomnożoną bardzo (o tym potomkowie mówią z zażenowaniem) w okresie Wiosny Ludów dzięki dostawom siodeł dla armii rosyjskiej ciągnącej przez Lwów, żeby tłumić powstanie węgierskie.

Johann Stromenger mógł sobie pozwolić na wykształcenie wszystkich licznych dzieci. Córki, wedle zwyczaju, uczyły się francuskiego i muzyki, synowie pokończyli prawo.
W połowie XIX wieku rodzina „zajęła bardzo wybitne miejsce pośród lwowskiej inteligencji”. W tym punkcie opowieści pani dr Zuzanny, która własne zainteresowania biologią, psychologią zwierząt, raczej nie po Stromengerach wzięła, jest miejsce na przypomnienie atmosfery Lwowa owego czasu, tak bardzo sprzyjającej wrastaniu w krąg tutejszej elity przybyszów z różnych zakątków Europy, szybko chłonących polskość, a naznaczających ją swoimi rodzimymi cechami, stylami, akcentami, sposobami bycia i widzenia świata. Owym przybyszom galicyjskie miasto zawdzięcza swój szczególny patriotyzm otwarty, wysoko wynoszący pracę, nacechowany aktywnością obywatelską, jak dzisiaj należy nazwać działania rozlicznych organizacji, stowarzyszeń, gazetek, wydawnictw.

KAROL STARSZY I SZAJNOCHOWIE

Stromengerowie już w pokoleniu dziadka pani Zuzanny mówili doskonale po polsku, jakkolwiek jej późniejszego ojca Karola nazywano w dzieciństwie „der Lolku”.

Narodowość ani wyznanie nie były nigdy przyczyną rozdźwięków, jakkolwiek rozmaicie określano własną tożsamość. Cioteczny brat pani Zuzanny Oskar Tauschinski, poeta mieszkający w Wiedniu, laureat nagród literackich, z pasją i rozmiłowaniem studiował kulturę żydowską. Jego rodzony brat Robert Tauszyński był w Warszawie architektem. W początkach ubiegłego wieku wszyscy jej przodkowie uważali się za lwowiaków.

ziadek Karol starszy, wzięty adwokat i „bardzo szanowany członek lwowskiej palestry”, pełnił funkcję kuratora zboru ewangelicko-augsburskiego, tj. był jego prawnym doradcą. Z zamiłowania zaś zajmował się fotografią, prezesując pierwszemu Stowarzyszeniu Polskich Amatorów Fotografików. Sporo jego prac znajduje się dzisiaj we wrocławskim Muzeum Fotografiki. Obaj stryjeczni dziadkowie, Jan i Edmund, jak już wiemy, również byli cenionymi prawnikami.

Dwaj z tego pokolenia Stromengerowie ożenili się z dwiema siostrami – pannami von Schenk. Rodzona babcia pani Zuzanny, Maria, była osobą ogromnie uzdolnioną i świetnie wykształconą. Wnukom pisywała wiersze w trzech językach. Słynęła z wielkiej inteligencji i błyskotliwego dowcipu. Druga siostra Johańcia była babką „austriackiego kuzyna”, tego, który zbiera rodzinne pamiątki i studiuje rodzinne dzieje. Trzecia ich siostra Helena wyszła za Władysława Szajnochę, dając rodowi ważną „uczoną” gałąź.

Władysław Szajnocha, wybitny geolog, zapisany w historii nauki polskiej cennymi pracami, nie tak przecież jest znany, jak jego ojciec Karol, współtwórca i filar historycznej Szkoły Krakowskiej. Pani Zuzanna powiada, że widocznie jakieś fluidy działają, bo bardzo się interesuję historią i geologią. Miałam nawet chętkę, żeby zrobić drugie magisterium właśnie z geologii. Kosmogonia, historia Ziemi, jakież to pasjonujące!

Karol Szajnocha żył w latach 1818--68. W roku 1835 rozpoczął studia w Uniwersytecie Lwowskim, które bardzo szybko i bezpowrotnie przerwało uwięzienie za poezję patriotyczną. Od roku 1840 współpracował z pismami – „Dziennikiem Mód Paryskich”, „Tygodnikiem Polskim”, „Rozmaitościami”. Od roku 1852 redagował „Dziennik Literacki”. Ma w życiorysie także pracę bibliotekarza Ossolineum.

Ogromną wiedzę historyczną zawdzięczał Szajnocha samokształceniu. Po wczesnych próbach literackich i szkicach z zakresu krytyki literackiej przyszedł czas „pisarstwa historycznego”, chętnie uprawianego w tamtej epoce. Najbardziej znane dzieła: Bolesław Chrobry, Jadwiga i Jagiełło są opowiadaniem dziejów opartym tyleż na wizjach historiozoficznych autora, co na ścisłej faktografii. Wywarły istotny wpływ na twórczość Wincentego Pola, Teofila Lenartowicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Henryka Sienkiewicza.

Na bardzo więc żyznej glebie dojrzewały talenty i zainteresowania potomków tego rodu przybyszów – Karol Szajnocha był synem Czecha, podobnie jak Stromengerowie, osiadłego w Galicji – później najwierniejszych Polaków. Tu, uprzedzając wypadki historyczne, powiem, że Karol Stromenger („der Lolku”), po wkroczeniu Niemców do Lwowa w 1939 roku odmówił podpisania „reichslisty”, komentując: – Z narodem, który się tak zachowuje nie chcę mieć nic wspólnego. Uprawnienie do czucia się potomkiem różnych narodowości, będące szczególnego rodzaju bogactwem, dodaje śmiałości decyzjom, zarówno tym o przyjęciu czegoś z tej schedy, jak o odrzuceniu jakiejś jej części. Ośmiela do oryginalnych sądów i do podejmowania trudnych wyzwań, z wiarą, że się im sprosta.

Babcia Helena Szajnochowa, całe życie chorowita, zarabiała lekcjami francuskiego i była znaną intelektualistką lwowską. Nikt spośród znamienitych literatów, malarzy, muzyków, uczonych nie opuścił okazji odwiedzenia jej domu, rozmowy z gospodynią, która odznaczała się olbrzymią erudycją, a kunszt konwersacji posiadała w najwyższym stopniu.

JEDNAK MUZYKA

Karol Stromenger, uznany w rodzinie za jej postać najważniejszą, opowiadał dorosłej córce, jak bardzo irytował go zwyczaj popisywania się przez matkę, a pani Zuzanny babcię, jego muzycznymi uzdolnieniami. Kilkuletni chłopiec musiał przy gościach wdrapywać się na obrotowy stołek i wygrywać na fortepianie rozmaite „kawałki” własnej kompozycji, które komentował, zawsze bardzo dowcipnie, tym rekompensując zażenowanie. Często później, we własnym domu, powtarzał: – Tylko się nie popisywać, tylko się nie popisywać!, ale czasem, myśląc, że córka tego nie widzi, wyciągał jej rysunki i pokazywał gościom.

Muzykę w rodzinie bardzo kochano i ceniono, wszyscy na muzyce mniej lub bardziej się znali, wszyscy chodzili na koncerty. Karol od dzieciństwa uczył się gry na wiolonczeli. Jego siostra Hilda (rodzinne imiona odzwierciedlały paletę narodowości tworzących Austro-Węgry; były jeszcze Irma i Jadwiga) pięknie grała na skrzypcach, ale matka nie pozwoliła jej poświęcić się koncertowaniu, mimo gorących próśb nauczyciela córki, który przekonywał o jej wiele rokującym talencie. – Złamała jej karierę po prostu – ocenia stanowczo wnuczka.

Karola Stromengera posłano do niemieckiego gimnazjum we Lwowie, po czym, odbywszy jednoroczną służbę w korpusie kadetów, pojechał na studia prawnicze (zgodnie z rodzinną tradycją) do Wiednia. Tam potajemnie studiował muzykę. Potajemnie, gdyż muzykalna rodzina nie uznawała grania na czymkolwiek za zawód mogący dać utrzymanie. Prawo ukończył – bez doktoratu, co było wówczas obligiem (egzamin magisterski zdawało się przed południem w żakiecie, doktorski po południu – we fraku), tylko „z zaliczeniem”.

Przyjaciel Leopold Stażewski znalazł mu pracę na kolei i wprowadził do domu państwa Pestów, którego gospodarz Karl Pesta był bardzo wysokim urzędnikiem (odpowiednik dzisiejszego ministra) kolei austro-węgierskich. Młody Karol bardzo często grywał na fortepianie podczas towarzyskich wieczorów, a kiedy goście siadali do kart, szedł do pokoju kilkuletniej córeczki gospodarzy i opowiadał jej do snu bajki Andersena, a z czasem – swojego autorstwa.

Spadkobierczynią tego zwyczaju została córka Zuzanna, której aż do wojny na dobranoc opowiadał bajki, choć miała już kilkanaście lat. Wtedy były już całkowicie własnej kompozycji, a spotykało się tam towarzystwo zupełne niebywałe. Pani doktor etologii, szczególnie zajmująca się felinologią, tj. nauką o kotach, opowiedziała mi jedną tylko, spośród wielu zapamiętanych, żebym poczuła czy pojęła, a właściwie uwierzyła owym fluidom sycącym rodzinną atmosferę, w której dojrzewały jej zainteresowania przyrodoznawcze i jej potrzeba dzielenia się z innymi wiedzą oraz sposobami traktowania świata. – Ponieważ wszyscy zawsze przepadaliśmy za kotami (puszysta kotka pani Zuzanny słuchała przez cały czas naszej rozmowy w domu przy Smolnej w Warszawie), bohaterem bajki był Kocio, który brał udział w wyprawie Argonautów. W pewnym momencie, czymś zirytowany, skoczył na maszt okrętu, stamtąd na najbliższy gwiazdozbiór i zaczął kręcić gwiazdami w przeciwnym kierunku, myląc żeglarzy. Była w tej bajce i mitologia, i geografia, i astronomia, i fizyka, no i kot.

Nie został jednak Karol Stromenger pisarzem. Pierwszą wojnę światową przesłużył w wojsku austriackim, mniej wszakże na froncie, głównie we francuskich obozach jenieckich, jako że rychło trafił do niewoli. Podczas wojny bolszewickiej 1920 roku na front nie zdążył dojechać z zagranicy, zyskując jednak stopień wojskowy.

U progu Drugiej Rzeczypospolitej zamieszkał w Warszawie. Muzyka okazała się życiowym wyborem i przeznaczeniem. Zaczął pisywać recenzje z koncertów i innych imprez muzycznych, a także bywać na jour fixe’ach czyli stałych przyjęciach u bardzo znanego pianisty, kompozytora, pedagoga Henryka Melcera.

W kwietniu 1923 roku odbył się ślub Karola Stromengera z Marią, młodszą córką gospodarza owych towarzyskich spotkań. Muzyczna tradycja rodu wzbogaciła się ogromnie, ale nie utrwaliła na dalsze pokolenia.

DAĆ MUZYKĘ INNYM

Polskie Radio dopiero się rodziło, kiedy Karol Stromenger związał się z nim, jak miało się okazać – na całe życie. Od próbnych audycji w roku 1925 był stałym „i bardzo ważnym” współpracownikiem. To, co wówczas robił, to dzisiaj zadania dyrektora programowego. Poza tym, występował bardzo często na antenie – z recenzjami aktualnymi, z doniesieniami o wydarzeniach muzycznych, kompozytorach, wykonawcach, organizatorach życia muzycznego. Kiedy rozmawiałam z jego córką i słuchałam o tym, jak ojciec dzielił się przy obiedzie lub kolacji pomysłami na kolejne teksty, zabrzmiał mi w uszach sygnał „Kwadransa muzycznego Karola Stromengera” i przypomniała się opinia sprzed z górą 30 lat o tym, jak różnie, a w tym samym czasie, oddziałali na współczesnych oraz potomnych Napoleon i Beethoven. Słysząc ją po raz pierwszy, z całym, bardzo erudycyjnym, uzasadnieniem autora felietonu, chyba nie w pełni pojmowałam rolę geniuszu człowieczego w ludzkiej historii. Teraz wiem, że rysy indywidualne, jeśli wyraziste, odciskają na niej ślad i takich śladów warto szukać, także w rodzinnych wspomnieniach i w domowych archiwach.

Karol Stromenger kochał i znał muzykę. Sam ją uprawiał, przez całe życie studiował dzieła muzyczne i dzieła o muzyce. Ogromna biblioteka spłonęła w 1939 roku razem z wieloma bezcennymi dokumentami, także prawie wszystkie „ulubione rzeczy”. Rodzina przeszła typową dla warszawiaków tułaczkę, o czym słuchałam podczas drugiego spotkania na Smolnej i przedstawię państwu w drugiej części mojego sprawozdania, które dlatego podzieliłam, że muszą się w nim znaleźć postaci z innego kręgu polskiej inteligencji – przodkowie po kądzieli – po których pani Zuzanna, jak sama uważa, więcej wzięła niż od tych po mieczu, a także opisanie jej drogi życiowej, jako że to, co wzięła z przeszłości, wciąż twórczo przetwarza.

O dzieciństwie, gdy jeszcze nie było wiadomo, „co wyrośnie”, mówi tak: – Moja matka miała nieprawdopodobny talent wychowawczy. Była tak zrównoważona, tak konsekwentna, przy tym tak pełna niesłychanej czułości, że trudno sobie wyobrazić podobne połączenie. Ale jak czegoś nie było wolno, to nie było wolno i koniec. Skarcona surowo dziewczynka „z wielkim rykiem” biegła do pokoju ojca, a ten czekał już rozpostarłszy ogromną chustkę do otarcia łez. Na pytanie, co było największym przewinieniem, zastanawia się długo, bo nigdy sobie tego pytania nie zadawała. Te największe przewinienia właściwie się nie zdarzały, ponieważ Zuzanna od bardzo wczesnych lat wiedziała dobrze, że to, czego matka wymaga, „zawsze ma sens”, jakkolwiek wymagania bywały egzekwowane klapsami. Jakież to proste ujęcie najwłaściwszej relacji międzypokoleniowej.

Ojciec cieszyłby się pewnie, gdyby poszła jego śladem, wołał córkę, żeby słuchała, gdy grał coś szczególnie pięknego, ale jej muzykalność wystarczała tylko do słuchania właśnie i do szczerych zawsze zachwytów. Powtarza, że chętnie i udatnie rysowała, ilustrując historie prawdziwe albo wymyślone. Ten talent był w zasobach dziedzicznych obojga jej rodziców.

LUDZIE KULTURY

W rodzie Stromengerów, a i Szajnochów, niewiele było karier akademickich uwieńczonych tytułami. Ale nazwać je „uczonymi” byłoby... za mało. Niedokładne byłoby określenie artyści, dla owych osób muzykalnych i muzykujących, albo humaniści dla piszących artykuły i książki. Byli ludźmi kultury i choć to współczesne określenie nie bardzo mi się podoba, dobrze przystaje do wszystkich pań konwersujących po polsku, niemiecku, francusku – dowcipnie, a głęboko o rzeczach ważnych i mądrych, pań gromadzących w swych salonach intelektualną elitę. I do panów z lwowskiej palestry, potem z warszawskich redakcji oraz towarzystw społecznych.

Zapamiętaną przez potomków cechą wyróżniającą był krytycyzm, bystre obserwowanie świata, by dostrzec szczelinę w jego urządzeniu, niespójność słów i faktów, sztuczność, frazes, pozór. Takie podejście możliwe jest przy dobrym wykształceniu, jakie nazywamy „ogólnym”, które odbierali młodzi w rodzinach inteligenckich i dzięki, wspomnianej w opowieści o Stromengerach wielekroć, otwartości na odmienność, która zawsze zaciekawia bardziej tych, co sami mają poczucie wartości swoich odmiennych cech, ale zarazem żywią pragnienie użyczenia ich w zamian.


Tekst powstał na podstawie audycji Rody uczone nadanej w Programie BIS Polskiego Radia SA w czerwcu 2001 r.

 

 

Komentarze