Oność jest wśród nas |
Szkiełko w okuPiotr M?ldner-Nieckowski Jeśli za poprzedniego ustroju mówiło się oni, to było wiadomo, o kim się mówi. O przedstawicielach władzy, którzy działali w sposób dość jednolity i w gruncie rzeczy przewidywalny. Średnie i starsze pokolenie doskonale pamięta wykształcony po drugiej wojnie światowej przejrzysty typ podwójnej moralności, która nakazywała zachowywać się poza domem inaczej niż w domu. „Powiem ci” – mówił ojciec do syna – „jak to było z atakiem Sowietów na Polskę we wrześniu 1939, ale pod żadnym pozorem nie powtarzaj tego w szkole”. Ta postawa rozciągała się na niemal wszystkie dziedziny życia. Trzeba było uważać, żeby oni nie dowiedzieli się, co naprawdę myślisz i jak naprawdę postąpisz, kiedy znajdziesz się poza kontrolą państwa. Ale też, mając o onych odpowiednią wiedzę, można było mówić i robić, co się chciało, byleby w tajemnicy. Kontrola była bardzo rozbudowana, trzeba było się strzec, mimo to pracownicy po cichu kradli materiały w zakładach pracy i cieszyli się dobrą opinią, jak wojenni sabotażyści; pisarze za pomocą specjalnych aluzji pisali o tym, o czym nie wolno było pisać; na prywatnych przyjęciach rozglądano się uważnie i całkiem swobodnie rozprawiano o tym, co zakazane. Polska żyła drugim życiem, właściwie podziemnym, i choć niewygodnym, to wcale nie ubogim. Kiedy sobie przypominam początek lat 90. i nadzieje związane z ówczesnymi przemianami politycznymi, wśród tak zwanych postulatów społecznych na jednym z pierwszych miejsc znajdowało się pragnienie likwidacji dokuczliwej podwójnej moralności. Zniesiono cenzurę. O prezydencie czy premierze można było już mówić, co ślina na język przyniesie. Można było psioczyć na Kościół, Żydów, gospodarkę, politykę zagraniczną, system podatkowy i co się komu zamarzyło. Wybory samorządowe i parlamentarne stały się wolną trybuną krzykaczy i niezadowolonych, a pojawiające się jak grzyby po deszczu lokalne pisemka, broszury i książeczki dawały miejsce każdemu, kto nie miał nic do powiedzenia. Emocje brały górę nad rozumem, więc wolność słowa nadal była tylko pozorna. A więc oni są niezmiennie. Kto nie wierzy, niech zacznie się rozglądać i poza nasz kraj. Wsparcie dla myślących w ten sposób przyszło niespodziewanie z Zachodu. Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że nie ma już pederastów, są natomiast geje, ale nawet i ci zaczęli znikać, zastąpieni przez kochających inaczej. Z prasy wiemy, że zmieniony estetycznie to dawniej brzydki, bez motywacji to niegdyś leniwy, uczestnik systemu penitencjarnego to bandyta, osłabiony ekonomicznie to biedak, specjalista od wyglądu naczyń stołowych to pomywacz. Cyganie stali się Romami, grubasy puszystymi, a złodzieje amatorami cudzego mienia. Nazwy i pojęcia zaczęły się tak mieszać, że dziś lepiej w ogóle ich nie używać, bo nie wiadomo, co kogo dotknie do żywego. Ludzie bowiem już się nauczyli, że niczego i nikogo nie należy nazywać po imieniu, gdyż w ten sposób rozmywa się sens oności. Nawet siebie. Ustawa o ochronie danych osobowych jest dowodem na to, że ujawnianie imienia i nazwiska grozi niebezpieczeństwem. W Internecie normalne podpisywanie się zanikło już całkowicie. Teraz mamy jedynie infantylne imiona, różne Basie, Kaziki, Jurki, Magdy, Anie, ale także ksywy (starszym wyjaśniam, że to pseudonimy) i zmałpowane z numerów NIP i PESEL kody cyfrowe. W tzw. czatach, serwisach pomocowych i opiniotwórczych, a nawet na poważnych stronach WWW, nikt już nie podaje nazwiska ani tym bardziej adresu, bo nie jest idiotą. Lepiej być anonimem. Dla onych my także mamy być onymi, a skoro tak, to oni tym bardziej będą onymi dla nas. e-mail: pmuldner@mp.pl |
|