Zdecydowana większość publicznych uczelni w wyborach władz kolegialnych posługuje się systemem wyborczym, który jest dysfunkcjonalny i powszechnie krytykowany przez badaczy wyborów. Nie ma dla niego dobrego uzasadnienia. To dobry moment, aby podjąć próbę zmiany, która mogłaby wzmocnić akademicką samorządność – pisze dr hab. Adam Gendźwiłł, socjolog i politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, kierujący Centrum Studiów Wyborczych.
Kampania wyborcza na uczelniach za nami, trwa nowa kadencja władz uczelni. Doświadczenie wielu osób uczestniczących w wyborach (kolegiów elektorów, senatów, rad wydziałów lub dyscyplin) wskazywało na rozczarowanie tym, jak funkcjonuje wyborczy aspekt akademickiej samorządności. Nie chodzi mi w tym miejscu o dyskusję dotyczącą spraw tak fundamentalnych, jak to, czy w ogóle sternicy uczelni powinni pochodzić z wyboru albo czy uprawnienia jednoosobowych organów (np. rektora) powinny być większe niż kolegialnych (np. senatów). Zostawiam również poza nawiasem kwestię tego, czy powinno się zrezygnować z wyborów pośrednich (tzn. przez kolegia elektorów) – ich uzasadnieniem jest historycznie uwarunkowany system kurialny, w którym różne części społeczności akademickiej dysponują głosami o różnej, arbitralnie ustalonej, sile. Chciałbym zwrócić uwagę na problem węższy i niewymagający zmian ustawowych, a mianowicie na sposób wyboru organów kolegialnych uczelni.
Pobieżna analiza statutów różnych szkół wyższych (ale również odrębnych regulacji samorządów studenckich i doktoranckich) pokazuje, że dominującą metodą głosowania stosowaną w takich wyborach jest tzw. system blokowy (pogrubienia w tekście – od redakcji). Badacze opisują go jako system większościowy z wielomandatowymi okręgami wyborczymi. W takim systemie grupa wyborców ma wyłonić kilkoro swoich przedstawicieli (od dwóch do nawet kilkudziesięciu), a każdy może oddać maksymalnie tyle głosów na kandydatów, ile jest miejsc do obsadzenia. Na większości uczelni obowiązuje do tego wymóg osiągnięcia bezwzględnej większości głosów (powyżej 50%), aby otrzymać mandat. Część mandatów w organach kolegialnych może więc pozostać nieobsadzona i konieczne jest w takiej sytuacji powtarzanie głosowania, czasem wielokrotne. Ten aspekt był zresztą jednym z najbardziej dokuczliwych: kolejne rundy głosowania zmierzające do obsadzenia kompletu mandatów przedstawicielskich zajmowały jedynie cenny czas, a frekwencja wraz z każdym kolejnym podejściem malała, niekiedy aż do zerwania wymaganego kworum.
Trzeba przyznać, że kompromitujące samorządność akademicką były również listy „polecanych kandydatów” dystrybuowane czasem przed głosowaniami: wskazywano na nich zwykle komplet kandydatur pozwalający na obsadzenie wszystkich mandatów w danej grupie lub okręgu wyborczym. To praktyka bardzo niepokojąca, bo sprowadza elekcję do formalnego zatwierdzenia listy kandydatów opracowanej w wyniku procesu nieformalnego, zakulisowego, a więc znacznie mniej przejrzystego, mniej inkluzywnego, podatnego na klientelizm, a nawet korupcję. Zachęcanie do „głosowania blokiem” próbuje się często przedstawiać jako pożądany w środowisku akademickim przejaw konsensualności, lecz w istocie jest praktyką podważającą zaufanie do procesu wyborczego – bo głosowanie przestaje być procedurą faktycznie wyłaniającą władze.
Jak pokazują liczne badania politologiczne strategia „głosowania blokiem” to racjonalna praktyka, typowa dla systemów większościowych. Taka strategia oddawania głosów premiuje dobrze zorganizowane, skoordynowane grupy elektorów. W szczególności – premiuje grupy większościowe kosztem mniejszościowych i brak zróżnicowania kosztem różnorodności. Jest to system uznawany za potencjalnie najmniej proporcjonalny i słabo odwzorowujący zróżnicowania w elektoracie (ogóle głosujących), bo przy bardzo dobrej koordynacji „głosujących blokiem” może przynieść niewielkiej większości względnej nawet 100% mandatów. Pewne grupy wyborców może trwale pozbawiać reprezentacji i wpływu na sprawy wspólnoty. Przy słabej koordynacji system ten pozostaje wyjątkowo nieprzewidywalny, zarówno dla kandydatów, jak i wyborców.
Istnieją stosunkowo mocne dowody empiryczne na to, że sposób wyłaniania organów przedstawicielskich wpływa na jakość reprezentacji i sposób sprawowania mandatu. Uznanie tego argumentu to przyznanie, że reguły mają znaczenie nie tylko symboliczne i że warto je naprawić. Jak?
Po pierwsze, uważam, że należy zrezygnować z wymogu zdobycia przez każdego reprezentanta wybieranego do organów kolegialnych bezwzględnej większości oddanych głosów. Wymóg ten jest często trudny do spełnienia w jednej turze głosowania, zwłaszcza gdy kandydatów jest znacznie więcej niż mandatów do obsadzenia (ta nadwyżka zapewnia konkurencyjność wyborów i jest w systemie demokratycznym pożądana), a głosujący nie ujawniają w maksymalnym stopniu swoich preferencji.
Wymóg większości bezwzględnej może mieć uzasadnienie przy wyborach organów jednoosobowych (po to mamy np. dwie tury wyborów Prezydenta RP lub wójtów, burmistrzów i prezydentów miast). Nie ma go jednak w przypadku członków organów kolegialnych, bo ważną funkcją tych ciał jest deliberacja, wymiana poglądów, reprezentacja różnych wartości, punktów widzenia, interesów różnych środowisk. Decyzje tych organów zapadają i tak większością głosów przedstawicieli. I to większość głosów opowiadająca się za uchwałami je legitymizuje, a nie fakt, że każdy z członków organu kolegialnego otrzymał większość głosów w swoim okręgu wyborczym.
Po drugie, uważam że należy zrezygnować z formuły większościowej na rzecz systemu pozwalającego na większą proporcjonalność i różnorodność. Jednym z najlepszych dostępnych rozwiązań jest system STV (pojedynczego głosu przechodniego, single transferable vote). System ten, wykorzystywany w wyborach parlamentów m.in. Irlandii i Malty, jest bardziej efektywny z perspektywy wyborcy, bo pozwala na wyrażenie w jednej turze głosowania pełniejszego zestawu preferencji, umożliwia też bardziej proporcjonalną reprezentację różnych grup tworzących elektorat.
W systemie STV wyborcy szeregują kandydatów i kandydatki, przypisując im kolejne liczby, poczynając od osoby najbardziej preferowanej. Mogą więc wskazywać kandydatów „pierwszego wyboru”, „drugiego wyboru” itd. W pierwszej kolejności zlicza się wyłącznie pierwsze preferencje, a mandaty przyznaje tym osobom, które przekroczyły tzw. kwotę wyborczą (najczęściej obliczaną jako iloraz liczby głosujących przez liczbę mandatów do obsadzenia). Jeśli nie uda się w ten sposób obsadzić wszystkich miejsc, pod uwagę brane są głosy „nadwyżkowe” oddane na wybranych kandydatów – te, które przekroczyły ustaloną wcześniej kwotę wyborczą. Rozdziela się je między pozostałych pretendentów, uwzględniając drugie preferencje. To daje szanse na wybór kolejnych przedstawicieli.
Jeśli i ten etap nie zakończy się obsadzeniem wszystkich mandatów, wówczas wyklucza się z wyścigu kandydata z najniższym wynikiem i dokonuje transferu głosów, które na tę osobę padły – trafiają one do innych kandydatów, z uwzględnieniem wyrażonych na kartach wyborczych drugich preferencji. W ten sposób – w kolejnych iteracjach, ale wykorzystując ciągle jeden zestaw kart wyborczych i bez potrzeby ponownego głosowania – można obsadzić wszystkie mandaty. System STV ma wiele wariantów różniących się detalami, ale ogólna zasada jego działania jest dość intuicyjna: pozwala na zachowanie personalnego charakteru wyborów i na większą proporcjonalność wyłanianej reprezentacji.
Pewną jego wadą jest bardziej skomplikowana procedura liczenia głosów, zwykle wymagająca asysty komputera – skoro jednak trudności tego rodzaju udaje się pokonywać w skali całych państw czy regionów, jest to możliwe również w relatywnie niewielkich społecznościach akademickich. Systemu STV używa z powodzeniem do wyboru swoich władz kilka towarzystw naukowych czy np. fundacja Wikimedia, opiekująca się Wikipedią. Owszem, cechuje go większa złożoność, ale wyjaśnienie podstaw społeczności ponadprzeciętnie przygotowanej do rozumienia złożonych reguł nie powinno być szczególnym wyzwaniem.
Zresztą, dla porządku dodać należy, że są systemy jeszcze bardziej złożone niż STV, np. metoda Bordy, które wprawdzie mają nawet bardziej pożądane własności, ale stanowią jednocześnie większe wyzwanie dla wyborców. Jeśli jednak mimo wszystko ktoś uzna STV za zbyt skomplikowany, by go szerzej stosować, można choć częściowo złagodzić mankamenty dominującego obecnie modelu poprzez zmniejszenie maksymalnej liczby głosów, którymi dysponują wyborcy w okręgach wielomandatowych. Wiązałoby się to z jeszcze mniejszą ingerencją w obowiązujące reguły. Kluczowe jest to, by liczba głosów była mniejsza niż liczba mandatów pozostających do obsadzenia – i aby niemożliwe było stosowanie strategii „głosowania blokowego”.
Reguły wyborów nie są cudownym remedium na wszystkie bolączki samorządności akademickiej. Ale niektórym chorobowym objawom mogą zapobiec.
Adam Gendźwiłł
To byłaby kosmetyczna zmiana, która niczego nie zmieni. Wybory do władz uczelnianych odzyskałyby rzeczywiste znaczenie i demokratyczny charakter w razie wprowadzenia dwóch zmian:
- zasada "jeden człowiek, jeden głos" w gronie pracowników naukowych i dydaktycznych, bez podziału na samodzielnych i niesamodzielnych, i to ta grupa powinna mieć decydujący wpływ na wynik. Pozostałe grupy (pracownicy administracyjni, studenci, doktoranci) powinni głosować w swoim gronie, a ich wynik powinien wliczać się do całości na zasadzie średniej ważonej. Przy czym studenci powinni mieć wpływ tylko na wybór prorektorów i prodziekanów ds. studenckich.
- bezpośredniość wyborów. Obecne wybory delegatów czy elektorów, którzy dopiero głosują we właściwych wyborach wyglądają na specjalnie zaplanowane w tym celu, żeby przeciętny pracownik naukowy się nimi nie interesował, a uczelniane koterie mogły w spokoju przepchnąć swoich kandydatów. Powinno się głosować bezpośrednio na kandydata na dane stanowisko.
Dopóki nie wprowadzimy tych dwóch reform, to wszelkie reformy nauki będą raczej pudrowaniem trupa.
Generalnie jestem za, ale trzeba pamiętać, że jeżeli na uczelni jest 60% osób chcących spokoju i 40% chcących rozwoju to wygrają kandydaci tych 60% i będą realizować politykę spokoju - za publiczne pieniądze.
Bardzo dobra propozycja, jestem za!
kolejna uczelniana patologia, dziekan chodzi do osób, ktore się zgłosiły, żeby się jednak wycofały i najlepiej żeby została tylko dana ilość preferowanych przez władze kandydatów.