Najwyższa pora, żeby skończyć na jakiś czas z reformami i dać naukowcom spokój. Oczywiście, musimy cały czas konkurować na zagranicznej arenie, starać się o wzmocnienie widoczności naszej nauki, ale opowiadam się, by robić to z głową i w ramach jakiejś szerszej strategii – mówi w wywiadzie dla FA dr Bartosz Rydliński, adiunkt z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, współzałożyciel think tanku Centrum Daszyńskiego, członek Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Wyższe środki na badania i rozwój, obniżka pensum, brak radykalnych reform, czyli spokój, oraz co najmniej 15-proc. podwyżka dla wszystkich pracowników sektora – takie cele dla polskiej nauki na 2025 rok wyznaczył kilka dni temu w serwisie X dr Bartosz Rydliński. Chce też finansowania badań na poziomie uczelni i instytutów, a nie NCN, które miałoby w jego koncepcji dawać środki wyłącznie na duże, międzyuczelniane oraz międzynarodowe projekty. Z adiunktem Instytutu Nauk o Polityce i Administracji UKSW rozmawia Mariusz Karwowski.
Marzy się panu rewolucja w polskiej nauce?
Panie redaktorze, odwołując się do Franka Underwooda z „House of Cards”, nawołuję do wywrócenia stołu do góry nogami. Nie możemy jedynie funkcjonować w rzeczywistości takiej, jaka ona jest. Nauka ma przecież za zadanie również zmieniać świat na lepsze. Powinna przygotowywać pewne modele na przyszłość, tworzyć rekomendacje.
Pan ostatnio zarekomendował kilka potrzebnych zmian w polskiej nauce. Rozpętał pan tym niemałą burzę.
Kiedy napisałem na X o konieczności zmniejszenia pensum czy o finansowaniu przez agencje grantowe, takie jak NCN, tylko dużych, międzynarodowych bądź międzyuczelnianych projektów, zarzucano mi, że chcę ludziom zabierać pracę. „To dzięki NCN możliwe jest zatrudnianie postdoków” – argumentują moi adwersarze. Czy nie bronią w ten sposób koślawego systemu? NCN powinno przecież przeznaczać środki na badania, a nie na etaty. Zarzuca mi się często, że jestem przeciwnikiem tej instytucji. Otóż nie, ja chcę, żeby naukowcy pracowali na etatach, a nie na śmieciowych i czasowych grantach. Czytam o sobie, że jestem utopistą. No, być może tak jest, ale co w tym złego?
Rok nowej ekipy w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego podsumował pan tak: „Brakuje pieniędzy, wizji i dialogu społecznego”.
Kiedy mówię o pieniądzach, to mam na myśli realizację zapisu w umowie koalicyjnej, który brzmi „zwiększymy nakłady na badania i rozwój”. Obiecywano zatem więcej środków, a poziom 3% PKB to w moim przekonaniu absolutne minimum. Chodzi w tym nie tylko o to, żebyśmy mieli sposobność prowadzenia badań, ale też byśmy skończyli wreszcie z „dziadowaniem”, przerzucaniem kosztów i zobowiązań na barki naukowców. Większość nauczycieli akademickich, których znam, używa swoich prywatnych komputerów do badań, a nawet do prowadzenia zajęć dydaktycznych. Jeżeli nie możemy zapłacić tym ludziom, jeżeli nie możemy dać im podwyżek, to porozmawiajmy chociaż o obniżce pensum. Tymczasem nie wiem, dlaczego wszyscy się boją dyskusji o tym.
Po nakładach, to drugi pana postulat dla nauki na 2025 rok.
Mniejsze pensum to więcej etatów. Zastanówmy się nad przyszłością nauki w Polsce, jak ona będzie wyglądała nie za pięć lat, bo to zbyt krótka perspektywa, ale za dwadzieścia? Pewne jest, że z uwagi na zmiany demograficzne będzie mniej studentów. Pojawi się za to więcej studentów z zagranicy, o ile oczywiście nowy minister odejdzie od błędnej decyzji ministra Wieczorka o ograniczaniu możliwości ich przyjazdu. Przewiduję, że wyrówna się proporcja dydaktyki do badań. W związku z tym już teraz należy pomyśleć o zmniejszeniu pensum. Dlaczego? Bo jeżeli nie dodamy etatów, jeżeli zawód nauczyciela akademickiego nie stanie się atrakcyjny, to będziemy mieli za chwilę potężną wyrwę w systemie. Kiedy pokolenie baby boomersów odejdzie z polskiej nauki, zrobi się luka pokoleniowa, taka jaką mamy obecnie w ochronie zdrowia. Minister Gdula popularyzuje cały czas zawód nauczyciela akademickiego, a nic tak go nie zareklamuje jak dobra pensja, prestiż i stabilne warunki zatrudnienia. Nawet nie wiem, czy prestiż jeszcze się ostał.
Proponuje pan obniżkę pensum o około 60 godzin.
Ze względu na radykalny spadek liczby studentów, to, że na niektórych kierunkach będzie ich tylu co wykładowców, będziemy musieli mniej pracować. To nieuniknione. W tej chwili pracujemy więcej niż nasi koledzy z Zachodu. Nawet adiunkci w Rumunii mają mniejsze pensum niż my, krócej pracują. Przyszły minister musi zapewnić większe środki finansowe, wprowadzić trochę spokoju i zacząć rozmowę o tym, żeby odciążyć pracowników badawczo-dydaktycznych. Dzisiaj pełnią oni jednocześnie rolę badaczy, dydaktyków, administratorów, popularyzatorów nauki… Nie da się robić tych rzeczy dobrze. Skupmy się, w pierwszej kolejności, na dydaktyce i badaniach, odciążmy od obowiązków administracyjnych. Najwyższa pora, żeby skończyć na jakiś czas z reformami i dać naukowcom spokój. Oczywiście, musimy cały czas konkurować na zagranicznej arenie, starać się o wzmocnienie widoczności naszej nauki, ale opowiadam się, by robić to z głową i w ramach jakiejś szerszej strategii.
Chce pan spokoju w roku, w którym szykowane będą reguły kolejnej ewaluacji?
Jestem za tym, by w ogóle odejść od ewaluacji. Po ostatniej, pokracznej próbie, w której gdyby nie zmieniono warunków, wiele dyscyplin nie miałoby nawet kategorii B+, należy mieć odwagę powiedzieć, że nie będziemy na razie oceniać działalności naukowej. Dajmy sobie czas, zastanówmy się, jak w przyszłości mierzyć jakość dyscyplin. Niektóre kryteria, jak choćby wpływ społeczno-gospodarczy, są dla mnie w ogóle niezrozumiałe. W 2019 roku napisałem wspólnie z – uwaga!, bo to ostatnio głośne nazwisko – dr Karoliną Zioło-Pużuk analizę, która wskazuje na to, jak poszczególne komitety wyborcze odnoszą się do priorytetów programowych OPZZ i tematyki związkowej. Metodami naukowymi mierzyliśmy zbieżność programów wyborczych z programem największej konfederacji związków zawodowych w Polsce. Nie uznano tego za adekwatne do kryterium III. Trudno o lepsze studium przypadku pokazujące absurd mierzenia wpływu społeczno-gospodarczego. Mając na uwadze tamto doświadczenie, tym razem nie zgłaszam już żadnego przykładu opisu wpływu mojej działalności naukowej na funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – mamy zawiesić ewaluację?
Mój pomysł jest taki, żeby wrócić do rozmów o ewaluacji za, dajmy na to, trzy lata, a teraz pozwolić naukowcom spokojnie pracować. W ostatnich latach nie było ani chwili oddechu. Jedna zmiana goniła drugą, każdy minister za punkt honoru stawiał sobie jakąś reformę, a skutek tego jest taki, że na konferencjach, kongresach, spotkaniach środowiskowych nie mówi się w kuluarach o niczym innym, jak o tym, kto, ile wyrobił slotów, ile dostał punktów, jak ktoś obszedł system. Nie winię za to naukowców, bo gra się wedle takich, a nie innych reguł i niektórzy kombinują, jak powypełniać sloty i zdobyć jak najwięcej punktów. Ale nie taki przecież jest cel nauki. Nie powinniśmy się zajmować slotami, kryteriami, to jest jakaś równoległa rzeczywistość, na którą się nie pisałem, wchodząc do nauki.
Wszedł pan i co zastał?
Czasami mam przeświadczenie, że źle wybrałem ścieżkę kariery. Patrzę na moje koleżanki i kolegów z roku, którzy poszli inną niż naukowa drogą i dziś są w o wiele lepszej sytuacji finansowej niż ja. Ale nie tylko o to chodzi. Przeżywam cały czas rozczarowania środowiskiem, największe chyba po wprowadzeniu ustawy Gowina. Wiele osób zwracało uwagę, że ona nas poobija, że to złe rozwiązania. Niemało było takich, którzy mimo to weszli w system wzmacniający rektorów, outsorcujący na zewnętrzne agencje grantowe odpowiedzialność państwa za prowadzenie badań. Nie było wówczas powszechnego protestu, być może zabrakło wiary w sprawczość całego środowiska. Byłem tym wtedy mocno rozczarowany. Dziś z kolei zawiedziony jestem poziomem dyskusji w akademii. Wiele osób z tytułami naukowymi zachowuje się w sposób daleko odbiegający od jakichkolwiek standardów ludzi nauki.
Dziwi się pan? Pomysłem, by badania naukowe finansować na poziomie uczelni i instytutów, doprowadził pan wielu do szewskiej pasji.
No dobrze, zajrzyjmy na stronę internetową NCN. Wyszczególniono tam pryncypia działania tej instytucji. Są to: identyfikacja i finansowanie najlepszych badań naukowych; otwarcie na globalną naukę i umiędzynarodowienie; inkluzywność oferty i nienarzucanie odgórnej tematyki badań; docenianie znaczenia młodego pokolenia; bezstronność, transparentność, rygorystyczne procedury dotyczące konfliktu interesów; niezależność i apolityczność działania; służebność wobec środowiska naukowego. Pytam, w którym z tych punktów jest mowa o możliwości uetatowienia czy zatrzymania ludzi w nauce? NCN ma służyć badaniom, najlepszym w dodatku, a nie zapewniać etaty.
A więc jednak chce pan zabierać pracę?
Absolutnie nie. Proszę zwrócić uwagę, że pracownicy z uczelni regionalnych, np. z Siedlec, Olsztyna, Kielc czy Rzeszowa, mają już na samym wejściu „pod górkę”, jeśli chodzi o granty z NCN…
Ojej, wyjaśniano to już po wielokroć.
Panie redaktorze, statystyki są nieubłagane i pokazują, kto dostaje granty – to z reguły przedstawiciele uczelni badawczych. Uważam, że przeciwdziałać tej nierównowadze mogłyby badania z funduszy będących do dyspozycji rektorów, dziekanów, dyrektorów instytutów. Wówczas ci z mniejszych ośrodków mogliby powalczyć o to, żeby wyniki ich pracy mogły się ukazywać w prestiżowych czasopismach. Dzisiaj sytuacja wygląda tak, że to Narodowe Centrum Nauki daje przepustkę do lepszego naukowego świata, a zgodzimy się, że tak być nie powinno. NCN buduje bowiem w nauce efekt świętego Mateusza: „Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma”. Uważam, że NCN powinno być elitarną instytucją, finansującą wyłącznie duże, międzyuczelniane oraz międzynarodowe projekty, a nie dawać granty na badania, które powinny być finansowane przez uczelnie i instytuty badawcze. Na razie jest instytucją, której nie wychodzi bycie egalitarną, dla wszystkich.
Bierze pan pod uwagę budżet, jakim NCN dysponował ostatnimi czasy?
Przestańmy myśleć o tym, że mamy ograniczone środki, tylko walczmy o większe. Finansowanie nauki na poziomie 3% PKB dałoby szansę także NCN-owi na zwiększenie budżetu i uruchomienie programów uwzględniających nie tylko dużych graczy, ale na zasadzie kwotowej również tych mniejszych, przedstawicieli uczelni regionalnych. Żeby nie musieli oni od razu konkurować z ekstraklasą, tylko najpierw między sobą, a dopiero później, po przejściu kolejnych „ligowych” szczebli, trafiali do naukowego topu.
Narodowe Centrum Nauki nie może istnieć wyłącznie po to, by umożliwiać zatrudnianie ludzi. Co rusz słyszę, że bez NCN ktoś nie mógłby zatrudnić postdoka. To chore, powinny być wyższe standardy zatrudnienia, żeby ten postdok walczył nie o dodatkowe środki do swojej pensji, bo miałby ją odpowiednio wysoką, tylko na badania. Jednym słowem, agencja powinna przeznaczać środki na badania, a nie na to, że jedni w ogóle otrzymają etat, a inni, zdobywając grant, mają dzięki temu drugą pensję.
Pańska propozycja, w której uczelnie i instytuty w jakichś wewnętrznych procedurach przydzielają swoim pracownikom środki na badania, to gotowa recepta na pogłębienie wsobności polskiej nauki – zamiast zewnętrznej oceny będzie rozdzielanie środków „po uważaniu”.
Oczywiście, nie mam pewności, że pieniędzy tych by nie zmarnotrawiono, ale mam przekonanie, że bez tych środków dla uczelni i instytutów nie ma szansy, by zmienić kulejący system. Potrafię sobie wyobrazić sytuację, w której dając większe pieniądze na badania dla uczelni, rozpoczynamy zawczasu poważną dyskusję o strukturach władzy w polskiej akademii. Dzisiaj uniwersytety często są księstwami, w których rola rektora jest niepodzielna. Dziekani, dyrektorzy boją się rektorów, a to rektorom powinno na nich zależeć.
Sam pan widzi.
Jeżeli nie odejdziemy od feudalnej struktury na naszych uczelniach, to zagrożenie, że te pieniądze zostaną zmarnowane, jest duże. Dlatego chciałbym, by moje postulaty traktowano całościowo, holistycznie – więcej środków i prawdziwej, a nie pozorowanej, demokracji. I jedno, i drugie zarazem. Po latach władzy rektorów, najwyższa pora oddać stery w ręce pracowników, doktorantów, studentów. System checks and balances powinien istnieć również na uczelniach w odniesieniu do wydatkowania funduszy na badania.
Zaadresuje pan swoje propozycje do nowego ministra? Skoro już padło w tej rozmowie to nazwisko – jedną z kandydatek jest pana dobra uczelniana koleżanka, zaangażowana, podobnie jak pan, choćby w działalność Centrum Daszyńskiego.
Postulaty obowiązują cały czas i kto by nie był nowym ministrem, to przyjdzie mu się zmierzyć z tymi problemami. Priorytetem nie jest dyskusja na temat, czy robimy światową, czy lokalną naukę. Na pierwszym planie jest brak wystarczających środków w systemie. Dlatego moją „nitkę” na X zacząłem od tego, że bez poważnej rozmowy o wzroście budżetu na badania i rozwój w Polsce nie ruszymy do przodu. Minister będzie mógł przecinać wstęgi, uśmiechać się, ale nic więcej. Mam wrażenie, że po dekadzie twardych reform, jesteśmy już po prostu zwyczajnie zmęczeni i chcemy trochę spokoju.
Spodziewał się pan, że to resort nauki będzie pierwszym, w którym dojdzie do dymisji ministra?
Byłem przekonany, że to ministerstwo jest na tyle mało kontrowersyjne dla opinii publicznej, iż osoba nim kierująca może się czuć w miarę bezpiecznie. Zwłaszcza, że poprzednicy wyznaczyli nie najwyższe standardy. Dlatego byłem przekonany, że Dariusz Wieczorek dotrwa co najmniej do połowy kadencji, choć będąc spoza środowiska mógł napotykać pewne problemy. Tym niemniej dobór wiceministrów wywodzących się jednak z uczelni wskazywał, że będzie miał pod sobą siatkę bezpieczeństwa.
Co poszło zatem nie tak?
Mieliśmy bardzo duże oczekiwania po tzw. wyrównaniu inflacyjnym. Po okresie wysokiej inflacji podwyżki dla nauczycieli akademickich i pracowników niebędących nauczycielami akademickimi dały trochę oddechu, uspokoiły nastroje. Ale starczyło nie na długo, bo skoro jest tak dobrze, to dlaczego nie może być lepiej? Moim zdaniem, minister Wieczorek nie docenił dwóch spraw. Po pierwsze, zapowiedzi dotyczącej dalszych podwyżek o 15%. Nie mówię, czy by to „dowiózł”, ale warto było walczyć. Gdyby lepiej komunikował, powiedział, że chce równych podwyżek dla wszystkich, także dla pracowników NNA, „niedocenianych, niewidzialnych”, to dałby dobry sygnał.
A druga rzecz?
Błędem było też tworzenie „kreatywnej księgowości” i mówienie o rekordowo wysokich środkach budżetowych na badania. To nie rezonowało z rzeczywistością na wielu uczelniach. Można powiedzieć, że minister rozminął się z atmosferą w środowisku. Ważna jest jeszcze jedna kwestia, która była źle odbierana – zapowiedź bardzo szybkiej zmiany listy czasopism. Być może byłoby łatwiej, gdyby z uwagi na bałagan z wykazem odsunąć w czasie kolejną ewaluację. Minister Wieczorek tworzył niby-duopol z ministrem Gdulą i w tym tandemie wpadki wizerunkowe jednego obciążały też drugiego. Wydaje mi się, że tego wszystkiego Wieczorek nie docenił, mówiąc jedynie o swoich sukcesach.
Powtórzę za prof. Marcinem Wodzińskim, laureatem ostatniej Nagrody FNP: dlaczego obecnemu rządowi tak źle współpracuje się ze środowiskiem naukowym?
Bo się nas nie boi. Nie potrafimy tupnąć nogą, nie potrafimy jako naukowcy wykazać się solidarnością zawodową, a przez to dajemy się rozgrywać. Najwyższa pora, żeby nasz głos był bardziej słyszalny, nie tylko w społeczeństwie, ale także w samym ministerstwie.
Rozmawiał Mariusz Karwowski
Zgadzam się z tym, że NCN powinien się skupiać na finansowaniu badań. Jednakże prowadzenie grantu stanowi odpowiedzialność - wraz z odpowiedzialnością powinna płynąć adekwatna gratyfikacja. Nikt nie pracuje charytatywnie - poza działalnością charytatywną. Nauka do nich nie należy.
W moim projekcie NCN nie ma w planie żadnych post-doc-ów, a mój zespół składa się z osób o określonym doświadczeniu i kompetencjach, dotyczących badań mikroorganizmów oraz związków biochemicznych. Większość prac, które wymagałyby ewentualnej pomocy osoby typu post-doc dotyczą pierwszych 6-10 miesięcy trwania projektu. Znalezienie post-doc a w tak krótkim okresie jest nierealne.
Z drugiej strony, samofinansowanie w ramach grantu pozwala kierownikowi grantu skupić się wyłącznie na grancie, bez obciążania pobocznymi, często marginalnie istotnymi, ale zajmującymi czas tematami. To kluczowe przy prowadzeniu kompleksowych, czy wymagających czasowo i technicznie/technologicznie badań.
Osobiście wychodzę z założenia, że podpisuję się wyłącznie pod wnioskiem projektowym, który uważam za możliwy do realizacji. W przeciwnym razie zwyczajnie się pod tym nie podpiszę. Podpisując wniosek swoim nazwiskiem biorę odpowiedzialność za jego realizację.
Uważam, że to kluczowe, aby naukowcy mogli pracować spokojnie, a to powinno być to zagwarantowane odpowiednio wysoką pensją. Obecnie warunki nie są atrakcyjne, i wiele osób - bardzo dobrych osób - zwyczajnie odchodzi, np. do biznesu. Równolegle niektórzy ludzie, pracując od wielu lat, nie mają ani grantów, ani publikacji, ani wyników badań - pozostaje zagadką, czym zajmują się na co dzień. :)
Warto też zaznaczyć, że kluczowym wynikiem badań nie jest liczba publikacji, ale jakość i znaczenie wyników. Na przykład autorka bardzo dobrej jakości badań z mojej dziedziny (mikrobiologia), pracująca w USA, która polskiej ewaluacji naukowej by nie przeszła i slotów nie wypełniła, mimo że jej jedna publikacja obejmowała cztery kontynenty, setki gatunków roślin, i miała więcej cytowań, niż wielu polskich naukowców ma sumarycznie przez 10 lat. ;) Obecnie ta osoba jest już profesorem uczelni, i ma po 5-10 dobrych prac rocznie.
Z drugiej strony, światowej sławy naukowcy, o IH porównywalnym do niektórych polskich uczelni, potrafią być współautorami bardzo słabych publikacji. Zdarzyło mi się mieć taką w recenzji - dura lex sed lex, praca obejmowała merytorycznie nieprawidłowo zaplanowane badania, została odrzucona po recenzjach. I słusznie. :) Inna sprawa, czy ci ludzie w ogóle te manuskrypty widzieli... Człowiek będący współautorem 20 publikacji rocznie przez kilka lat z rzędu raczej nie traktuje tych manuskryptów z taką samą uwagą, jak człowiek będący autorem kilku rocznie - rok ma skończoną liczbę godzin, bez względu na to, jak wybitny i pracowity jest dany człowiek.
W badaniach ważna jest także odpowiednia ilość powtórzeń.
Rozumiem, że niekiedy ilość powtórzeń można spróbować obniżyć, nie tracąc ogólnej jakoś wyników, ale nie poza ten próg, tym samym tracąc siłę wnioskowania. Opierając się na moim własnym przypadku: mając około 90 stanowisk badawczych i analizując wyniki widzę wyraźnie, że stanowisk powinno być kilkukrotnie więcej, aby móc odrzucić te, które z bliżej nieokreślonych powodów stanowią pojedyncze próby odstające. Powtórzenie układu badawczego nie 90, a 300 razy automatycznie przemnoży koszty analiz, nawet uwzględniając cięcia kosztów.
Zejście z pierwotnej kwoty projektu 3 mln do około 1.9 mln w moim projekcie, bez znaczącej straty na jakości wyników wymagało od naszego zespołu sporej pracy, i już na etapie planowania określenia, które analizy (np. biochemiczne) wymagają maksymalnej liczby powtórzeń, a przy których możemy tę liczbę zmniejszyć, czy jak bardzo możemy zmniejszyć liczbę powierzchni badawczych, aby nie stracić na jakości wyników.
Nie można oczekiwać bdb wyników badań bez odpowiedniego nakładu środków i kosztów.
Prace obejmujące pojedyncze egzemplarze gatunków pozostają słabe, o niskiej sile wnioskowania, nawet jeśli zostały opublikowane w bdb jakości czasopismach, czy przez ludzi z bdb dorobkiem. :) Liczba cytowań czy renoma czasopisma nie determinuje tego, że badania zostały zaplanowane poprawnie, zapewniając wynikom odpowiednią siłę wnioskowania - to determinuje treść działu "Materiały i metody", za którą jest odpowiedzialna osoba planująca badania.
Przychodzi mi na myśl pewna historia, która niewykluczone, że zdarzyła się wielokrotnie:
- Ma Pan doświadczenie z excel em?
- Nienawidzę excela!
- Dobrze, piszemy: doświadczony użytkownik.
;)
Jako już nieco "doświadczony użytkownik" NCN-u uważam, że należy również zwrócić uwagę na coś, co można określić "obiektywną wartością" badań. Nie tylko to, co dane badania wnoszą do ogółu wiedzy, ale też na ile te informacje są "ważne" dla nauki, człowieka, społeczeństwa. Ważne w rzeczywisty sposób, merytoryczny, podbudowany racjonalnym, logicznym wnioskowaniem - nie mówię tu o biciu piany, ale konkretnych, rzeczowych informacjach.
Znam przypadek profesora-botanika, skądinąd bardzo sympatycznego i lubianego człowieka, który kilkukrotnie nie dostał grantu na... badania nad roślinami namalowanymi na średniowiecznych obrazach. Cóż, najwyraźniej nikt nie chciał być dostatecznie... prostolinijnym człowiekiem, by jasno powiedzieć profesorowi: a kogo to obchodzi? Nawet jeżeli temat jest ciekawy - jako element historii, folkloru, czy badań nad zmianami w roślinności na przestrzeni wieków, to obiektywnie rzecz biorąc ważny nie jest.
Zgadzam się, bardzo słuszne argumenty. Więcej środków i mniejsze pensum to warunki, o które zdecydowanie powinniśmy się starać ze wszystkich sił.
Kiedy moim koleżankom i kolegom z zagranicy mówię, ile wynosi pensum w Polsce, często spotykam się z niedowierzaniem. Jako asystentce na stanowisku badawczo-dydaktycznym, obowiązuje mnie 240 h; oczywiście do tego dochodzą konsultacje, przygotowanie do zajęć, sprawdzanie kolokwiów itd. W odpowiedzi słyszę, że mój kolega ze Stanów Zjednoczonych ma godzin 90 -- i to jest MAKSYMALNA wielkość pensum, gdyż jest on profesorem, a tam cały system zbudowany jest tak, by dydaktyką w najmniejszym stopniu obciążać osoby, które powinny teraz budować swoją karierę... Oczywiście, trzeba tu wziąć pod uwagę dużą niezależność uczelni amerykańskich i fakt, że na innym uniwersytecie może być inaczej -- jednak kontrast jest moim zdaniem rażący.
Sytuacja ta stawia celne pytania: jak przy takim obciążeniu dydaktycznym w skuteczny sposób rozwijać karierę na światowym poziomie? Trzeba przecież wziąć pod uwagę, że osoby naukowo najmłodsze będą potrzebowały więcej czasu na przygotowanie do zajęć. Brakuje im doświadczenia, nie zawsze mają gotowe materiały, dopiero się uczą, jak dobrze uczyć.
Oczywiście, że da się w ten sposób rozwijać karierę, i to błyskotliwą. Tylko czy chcemy, by "dało się", jeśli komuś zależy tylko na tym, czy też chcemy ułatwiać i promować jej budowanie?
W tym ostatnim z pewnością pomogłyby (dużo) większe środki. Uwagi dr. Rydlińskiego na ten temat są niezwykle trafne, ale nie obejmują perspektywy doktorantów. Powołanie szkół doktorskich ma wiele zalet (np. obowiązkowe stypendia, których wysokość pozostawia jednak sporo do życzenia. Proszę zauważyć, że przed oceną śródokresową ich wysokość jest niższa od minimalnej krajowej. Naprawdę oczekujemy, że w ten sposób zachęcimy tłumy polskiej młodzieży do rozwijania polskiej nauki? Nie mówiąc o zatrzymaniu najlepszych absolwentów? Lotny absolwent może z miejsca uzyskać dwukrotnie wyższe honorarium poza akademią), jednak lista niedociągnięć jest również długa. Przykładowo: szkoły doktorskie nie muszą dysponować żadnymi środkami finansowymi przeznaczonymi na wsparcie aktywności doktorantów, NAWET tych, które są wymagane, by ukończyć doktorat, jak udział w konferencji naukowej. Jeżeli akceptujemy możliwość robienia studiów doktoranckich bez konieczności uczestnictwa w projekcie, pieniądze na takie aktywności muszą się znaleźć -- to powinno być oczywiste. Bo skąd doktorant ma pokryć takie koszta? Z tego swojego stypendium poniżej minimalnej krajowej lub niewiele wyższego?
Teoretycznie o te pieniądze powinien zadbać promotor, ale promotorzy też miewają ograniczone zasoby i różne priorytety. Ponadto system nie przewiduje sytuacji, gdy promotor w trakcie trwania doktoratu odejdzie na emeryturę.
Niektórzy na te argumenty odpowiedzą, że są granty. Tak, granty są pomocne, lecz oczekiwanie, że wystarczą one dla wszystkich doktorantów/ich promotorów, jest nierealistyczne -- o ile drastycznie nie zmniejszymy liczby doktorantów.
A co do trzeciej kwestii, spokoju... Spokój, przestrzeń w głowie są niezbędne w każdej intelektualnej i kreatywnej pracy, nie tylko naukowej :)
Jeżeli fizyk po doktoracie ma się przekwalifikować na programistę, czy inżyniera oprogramowania, bowiem zajęć z fizyki lub matematyki na uczelni dla niego NIE BĘDZIE, to O CZYM tu mówić ? Ma do wyboru: albo być takim "fornalem od zajęć" z przedmiotów informatycznych za parę tysięcy (i jeszcze ma wywiązywać się z obowiązków naukowych oraz organizacyjnych), albo za całkiem przyzwoite wynagrodzenie robić mniej więcej to samo (plus trochę więcej, ale w zakresie merytorycznym) w np. branży IT. Przyczyną tego jest przede wszystkim, ZNIECHĘCANIE do dziedzin ścisłych, przyszłych potencjalnych studentów od małego w szkole, a trwa to od ponad ćwierć wieku. O TYCH kwestiach nikt jakoś nic nie mówi.
Zgadzam się i jednocześnie nie do końca się zgadzam z argumentacją dr. Bartosza Rydlińskiego. Istnieje wiele problemów systemowych, które skutkują takim, a nie innym stanem badań naukowych. Granty NCN to tylko jeden fragment całej układanki. Zatem jak to wygląda z mojej perspektywy:
1. Wpadam na jakiś pomysł lub zaczynam pracę nad potencjalnie ciekawym zagadnieniem naukowym. Na podstawie własnej wiedzy, eksperymentów i prac innych autorów (czasopisma, konferencje), mam nadzieję, że się uda, ale nie mam stuprocentowej pewności.
2. W ramach badań trzeba przeprowadzić nowe eksperymenty, co zazwyczaj wiąże się z zakupami (nawet, jak aparaturę wykonuje się samodzielnie). I tutaj natrafiam na pierwszą kulę u nogi, czyli Prawo Zamówień Publicznych, którego spełnienie wymogów zabiera czas i powoduje przerwę w badaniach. Taka przerwa może trwać latami. Nie chcę czekać, zatem inwestuję swoje prywatne środki finansowe. Wtedy mogę kupować lub zamawiać z dnia na dzień, a nie z miesiąca na miesiąc (lub jeszcze dłużej).
3. Udało się uzyskać interesujące rezultaty, zatem piszę artykuł. Trochę to trwa, napisanie dobrego artykułu nie jest trywialną sprawą. Jest to jednak oczywiste w przypadku działalności naukowej i myślę, że nikt tego nie kwestionuje.
4. Szukam dodatkowej literatury (w czasie prowadzenia badań mogło coś przybyć, przecież nie jestem sam na świecie). Jak mam szczęście, to prace są OA, ale jak mam pecha, to są dostępne wyłącznie płatnie (żadna uczelnia nie da rady prenumerować wszystkiego). I wtedy znów pojawia się PZP. Mogę zapłacić sam, mogę zapytać autorów, sprawdzić arXiv, ale zazwyczaj wydawcy utrudniają dostęp bezpłatny. Zatem znów, aby nie czekać, płacę z własnej kieszeni. Niestety wiele z płatnych prac przedstawia rezultaty niereplikowalne (problem znany, opisany nawet w Scientific American - numer z października 2018). Wspomniany problem chyba się powiększył, mniej więcej 30% prac płatnych z szanowanych wydawnictw zawiera mniej lub bardziej takie problemy (i to z branży STEM). Zatem nie dość. że wydaję sporo, to jeszcze 30% ląduje w śmietniku.
5. Artykuł napisany, przeglądam ministerialną listę czasopism (punkciki!) i sprawdzam czas oczekiwania na publikację. I niespodzianka: płacisz za OA, proces wydawniczy trwa ze dwa miesiące. A jak nie chcesz płacić? Czekasz ze dwa lata. Oczywiście szanowne wydawnictwa proponują hybrydę za opłatą, wtedy jest szybciej. W międzyczasie praca się starzeje.
6. Praca się ukazała, czasami z własnej kieszeni zapłacisz za OA.
7. Zaczynasz starać się o grant NCN, ambicja jeszcze motywuje. I tutaj znów: dwa konkursy w roku, szansa na uzyskanie minimalna, a dodatkowo, jak się uda, to badania robią się przestarzałe w momencie uruchomienia grantu (od pomysłu do grantu może minąć sześć lat, a w STEM to epoka). I dodatkowo wypełnianie wniosku powoduje przerwanie aktualnie prowadzonych badań.
Zatem podsumowując:
Jeśli jesteś ambitnym naukowcem, finansuj badania z własnej kasy, bo jak dostaniesz publiczne pieniądze, twoje badania już się zestarzeją. Widać to dość dobrze po publikacjach związanych z rozliczeniami grantów. W wielu przypadkach są one wtórne do opublikowanych wcześniej wyników przez zagranicznych naukowców. My sami toniemy w PZP (Prawo Zamówień Powolnych, ech), musimy spełniać cały szereg wymagań biurokratycznych, konkursy NCN ogłaszane są tak, jakby w świecie nauki nic się nie działo poza NCN, jakbyśmy nie musieli konkurować z resztą świata. Ale aby zdobyć prywatne pieniądze na badania, to tak czy siak, musisz dorabiać. Pensum nie ma znaczenia.
Zamiast uprawiać naukę, wypełniamy pensum, sloty, piszemy syllabusy których nikt, może poza PAK-ą nie czyta, rozliczne sprawozdania, odbywamy posiedzenia przeróżnych ciał uczelnianych (senat, rada wydziału, rada dyscypliny, a każde z tych ciał tworzy jeszcze komisję, które też odbywają posiedzenia). Czy profesor zwyczajny naprawdę musi wypełniać pensum 180 godzin, z czego połowa przeznaczona jest na wykład kursowy na którym powtarzany jest podręcznik ( czasem własny, czasem kolegi)? Czy potrzebna jest oddzielna rada wydziału a oddzielna rada dyscypliny, a jeszcze oddzielna np. Komisja doktorska przy równoczesnym członkostwie we wszystkich tych ciałach? Punktacją czasopism zrobiona „po uważaniu”, bo poprawnej zrobić się nie da ( kto jest w stanie „wycenić” kilka tysięcy czasopism? Ale to, że za monografię ( nieraz kilkuset stronicową) jest tyle samo punktów co za kilkustronicowy artykuł w średnio punktowanym czasopiśmie, to już idiotyzm skrajny, ale przez ministerstwo niezauważony). I rzecz może najważniejsza, ale mówi się o niej niechętnie, bo to niepopularne. Na co głównie wydawane środki budżetowe przeznaczone na naukę? Na utrzymywanie marnej kadry naukowej, rzesze pracowników obsługi oraz utrzymywanie infrastruktury powiatowych wyższych szkół zawodowych. Czy nie lepiej byłoby przeznaczyć te pieniądze na dofinansowanie poważnych ośrodków naukowych i na stypendia dla zdolnej i chcącej studiować młodzieży z tych powiatów, by mogła studiować na prawdziwych uczelniach?
W ustawie o SWiN jest zapis o maksymalnej liczbie godzin w ramach pensum. Do 180, do 240, do 360. Itd . Na uczelniach zwykle proponują pracownikom maksymalne pensum. Zatem jest przestrzeń do obniżenia.
Ja nie rozumiem dualizmu uniwersytet-NCN. Granty NSF w USA mają sens, bo nie ma tam uczelni federalnych z wyjątkiem akademii wojskowych, jest to bardzo dobry (i w sumie jedyny możliwy) sposób dofinansowania wybranych projektów naukowych przez federalny budżet. Ale w Polsce, gdzie większość uczelni jest państwowa? Albo mamy większe zaufanie do uniwersytetów i zamykamy NCN albo większe zaufanie do NCN i całe finansowanie nauki idzie tą drogą. Każde rozwiązanie różne od tych dwu jest nieoptymalne i prowadzi do zamieszania.
Zgadzam się z propozycjami dra Rydlińskiego. To uczelnie i instytuty badawcze PAN powinny móc rozdzielać środki na badania. Z monopolem NCN jest ten problem, że de facto zabija on konkurencyjność w nauce. Nie chodzi nawet o to, że zasadniczo granty dostają te same osoby, dość wąska grupa, nie przeczę, w większości naprawdę wybitnych naukowców. Problemem jest to, że taki sposób finansowania szalenie ogranicza tematykę badawczą. A nauka to przede wszystkim doniosły problem naukowy. Tymczasem jednym z podstawowych kryteriów przyznania środków przez NCN jest osoba badacza. I trochę jest tak, że co ten wybitny X zaproponuje, to będzie finansowane. Dlaczego? Bo X jest wybitny i sprawdzony i można mu przyznać środki bez narażania się na większe ryzyko. Widziałem już w życiu naprawdę świetnie opracowane, w świetnych międzynarodowych zespołach, super miałkie, ale za to cholernie "bezpieczne", tematy. Zdrowy system to taki, w którym elita czuje oddech mniej utytułowanych kolegów i nie ma systemowej możliwości (= NCN) zgaszenia w zarodku ich propozycji badawczych, nawet jeśli te w większości będę słabsze. Żeby zostać przy analogii piłkarskiej: kluby ekstraklasy grają głównie między sobą w swojej lidze, ale w Pucharze Polski spotykają z klubami z niższych klas i jeżeli się do meczu z drużyną z niższej klasy nie przyłożą, to odpadają z rozgrywek. Aktualnie puchar należy do pierwszoligowej Wisły Kraków, która w finale pokonała Pogoń Szczecin, przedstawiciela ekstraklasy. Otóż na szczeblu konkursów NCN taka konfrontacja między grupami badaczy z różnych klas de facto nie ma miejsca. Natomiast gdyby uczelnie mogły pewne sensowne tematy wprowadzić do obiegu dzięki własnym środkom, nauce wyszłoby to tylko na dobre. I jeszcze jedno, wszelki sukces buduje się na zaufaniu. Uczelnie mają rady naukowe, które są w stanie wstępnie weryfikować wartość proponowanych tematów i oczywiście też umiejętności badacza. Nie można a priori zakładać, tak jak to czyniono już od czasów min. Kudryckiej, że uczelnie to tylko układy i na pewno będzie miało miejsce "uwalenie" ciekawych propozycji, więc finansowanie projektów wyprowadzamy na zewnątrz. A praktyka pokazuje, że dopiero tu otwiera się pole dla przypadkowości. Chodzi o problem doboru recenzentów, coraz częściej pochodzących z łapanki.
Pozwolę sobie wrócić do swoich wywrotowych tez, które wyłuszczyłem jakiś czas temu w FA - tutaj nic nie da pudrowanie trupa: finansowego, ustrojowego i ewaluacyjnego. Zniżka pensum? To jest absurdalna propozycja, która dalej utrzymuje państwowe pensum, ponieważ ministerstwo nie ufa uczelniom, które z jakichś dziwnych powodów następnego dnia po likwidacji pensum ustawowego, miałyby wszystkim pozwolić na pracę bez pensum. To jest skrajna głupota. NCN? Pomyślmy chwilę, na czym tak naprawdę nam zależy, bo ja naprawdę tego nie wiem. Od mieszania w szklance herbata nie robi się słodsza. Tak to nie działa i nie może działać. Posłużmy się analogią. Żeby mógł nastać cud transformacyjny, niezbędne było zdjęcie wszystkich ograniczeń i działanie zgodnie z zasadą: co nie jest zakazane, jest dozwolone. Jeszcze uwaga o ewaluacji: na ostatniej Radzie mego wydziału zaproponowano nową formułę liczenia punktów do nagród. To wprawdzie nie jest czynnik ewaluacyjny, ale prestiżowy, przy czym działa dokładnie tak samo. Cała logika sprowadzała się do tego, jak poprzeliczać, jak odjąć, dodać i przemnożyć. To nie jest śmieszne, to jest idiotyczne.
I na koniec: jeśli marzą nam się przedsiębiorstwa naukowe z wysoką produktywnością, należy to zawrzeć w ustawie i zrobić tak, by nikt naukowcom nie zawracał niczym innym głowy. Będzie jak w Chinach i będziemy zadowoleni.
Dobrych Świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku.
Dziś zaobserwowane. Jeden autor 4 artykuły w jednym numerze czasopisma za 100 pkt. Jak to liczyć? Kwestie etyki badań naukowych. Miałem styczność z tą wybitną jednostką. Zaproponował mi przygotowanie rozdziału do monografii na podstawie mojego tekstu....
Jak rozpoznać słabego naukowca? Chce zlikwidować NCN i rozdać wszystkim po równo. Bo jest za słaby żeby dostać grant. szkoda takim dawać możliwość szerzenia swoich poglądów.
Permanentne reformy nie przyniosły zakładanych efektów. Propozycja Pana Doktora jest racjonalna. Trzeba ustabilizować ten rozchwiany okręt i dokonać rzetelnego przeglądu zasobów. Ciągłe grzebanie przy listach czasopism, administracyjne wyodrębnienie dyscyplin naukowych, które takimi nie są oraz zapisy o doskonałości są śmieszne. Dajmy sobie spokój z reformą na kilka lat.
Podsumowując: płaćcie nam więcej, my będziemy mniej robić, a granty to dawajcie nam za to, że w ogóle istniejemy i paramy się nauką.
W 100 % się z Panem Doktorem zgadzam, ale jest to "głos wołającego na puszczy".
Pełna zgoda ze wszystkim, co tutaj padło. Dodałbym jeszcze jedno zadanie dla nowej Pani Minister: oczyszczenie środowiska z mobberów i plagiatorów poczynając od zarządzających Rektorów i Dziekanów. Jako młody uczony, zdobywca grantów, nagród ogólnopolskich i międzynarodowych zostałem zmuszony do odejścia z Uniwersytetu Warszawskiego po tym jak dziekan mojego wydziału Daniel Przastek (proszę administrację bez cenzury!!!!) wielokrotnie dopuścił się wobec mnie mobbingu. Sprawę zgłosiłem Rektorowi Nowakowi (także bez cenzury), który zamiótł sprawę pod dywan! W efekcie po otrzymaniu oceny bardzo dobrej z oceny pracowniczej nie przedłużono mi umowy o pracę argumentując "nie bo nie". Ten nowotwór toczy polską naukę i wiem, że takich przypadków jest cała masa!!!! Przastekowi udowodniono mobbing i do tego plagiat w habilitacji. Dalej jest dziekanem, ponieważ Rektor go kryje. To jest skandal!!!!!!
Ogólnie bardzo mądre i trafione propozycje!
Życzę Wszystkim Forumowiczom Zdrowych i Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz Wszelkiej Pomyślności w Nowym Roku 2025.
Jako profesor w pełni popieram głos Pana dra Redlińskiego.
Po co w ogole dawac forum gosciowi o dorobku doktoranta?
Kazdy moze swoje madrosci publikowac na blogu, w podcascie, w social mediach, nie trzeba kazdemu medrkowi dawac specjalnej platformy. Jakas opinie i jakies pomysly ma kazdy, a jesli ktos w z takim stazem ma IH=2 i pomijalny track of records poza akademia tzn. ze nie powinnismy go uwazac za wazny glos.
Prawda jest taka, że przy mizerii finansowania (radykalnie to się nie zmieni) należałoby zlikwidować pewnie z 60-70% publicznych uczelni (głównie z prowincji). Przepaść między tymi najlepszymi i najsłabszymi jest tak gigantyczna ze właściwie trudno je porównywać. Gdyby zostało ok. 30-40% uczelni to mogłyby dostać takie finansowanie aby dorze zapłacić ludziom i prowadzić badania na dużo lepszym poziomie. No ale zawsze się znajdą politycy z małych miejscowości którzy obiecają uniwersytet...
Nareszcie ktoś zwrócił uwagę na dwa błędy, które popełnił NCN jakiś czas temu i dalej przy tej polityce trwa.
1. NCN chce zastępować państwo w finansowaniu etatów na uczelniach. W związku z tym bardzo duży skok wynagrodzeń w projektach. A przecież NCN jest od finansowania badań a nie etatów. Kiedyś funkcjonowały limity wynagrodzeń w projektach (udział % w budżecie). Czy nie czas do nich wrócić?
2. NCN przyjął zasadę, że lepiej finansować jeden projekt za 3 mln niż 3 za 1 mln. Z punktu widzenia rozwoju nauki ważniejsza jest różnorodność, niż koncentracja środków. Jestem przekonany, że trzy mniejsze granty przyniosą więcej efektów (publikacji itd). niż jeden wielki. Zakres naszego poznania naukowego się także zwiększy. Często granty są pompowane - patrz punkt 1. Skoro kryterium II w ewaluacji zależy od ilości pozyskanych środków to czemu się ograniczać - sky is the limit.
Zmiana polityki wyraźnie zwiększyła by poziom sukcesu w projektach NCN. I nie chodzi tutaj o finansowanie słabych projektów. Sam NCN wielokrotnie powtarza - nie stać nas na wsparcie dla dobrych projektów. Dlatego, że nie ma na to środków. Czy naprawdę projekty, które uzyskują 92% w ocenie panelu są doskonałe? A te które 90% słabe?
Uważam, że spośród wszystkich propozycji, które ostatnio słyszałem, to jeden z bardziej rozsądnych głosów. Kilka lat spokoju jest zdecydowanie potrzebne. Jeśli chodzi o finansowanie NCN, nie rezygnowałbym z niego, mimo wielu mankamentów. Natomiast znacznie rozbudowałbym finansowanie badań realizowanych w ramach uczelni. Konieczne jest również podniesienie pensji, ponieważ brakuje młodych ludzi do pracy na uczelniach – w obecnej sytuacji jest to po prostu nieopłacalne dla zdolnych osób.
"Proszę zwrócić uwagę, że pracownicy z uczelni regionalnych, np. z Siedlec, Olsztyna, Kielc czy Rzeszowa, mają już na samym wejściu „pod górkę”, jeśli chodzi o granty z NCN…"
Tak, tak. A Koordynator siedzi i zawija we te sreberka.
Ja to widzę tak: średnie lub słabe jednostki (w rozumieniu uczelni) = średnie lub słabe wnisoki do NCN (na ogół).
Tak przy okazji: co to są uczelnie regionalne? UW i UJ jak rozumiem, już z jakiegoś powodu regionalne nie są?
To może zróbmy tak: zlikwidujmy te regionalne uczelnie, a środki finansowe przeznaczone na ich funkcjonowanie dajmy uczelniom badawczym. Zatrudnijmy całą kadrę uczelni regionalnych na tych uczelniach gdzie zgarniane są granty, a następnie monitorujmy współczynnik sukcesu aplikantów.
Takie rozwiązanie jest nawet korzystne finansowo bo przecież będzie kilkunastu rektorów, dziekanów itp. mniej. Co Pan na to?
Jakie bzdury… (o NCN)
Człowiek, który poczuł się urażony, że NCN nie rozpoznał jego geniuszu, przy pierwszej okazji zlikwidowałby instytucję.
To jakaś grupa rekonstrukcyjna PRL…