Przekazywanie wiedzy naukowej w prosty i atrakcyjny sposób w celu krzewienia zainteresowania nauką w społeczeństwie dla lepszego rozumienia świata i lepszego odnajdywania się w nim – tak chyba powszechnie rozumie się popularyzację nauki. Na pierwszy rzut oka idea jest prosta, ale zadawanie bardziej szczegółowych pytań może przypominać walkę z hydrą. Bywa, że odpowiedź na jedno pytanie rodzi kolejne.
Kto jest odbiorcą?
To oczywiste, że działania popularyzujące naukę skierowane są do społeczeństwa. Ale jest ono niejednorodne, składa się z wielu różnych grup. Każdy, kto miał do czynienia z tym, co w międzynarodowych projektach badawczych nazywa się communication and dissemination, wie, jak istotne jest zidentyfikowanie poszczególnych grup docelowych, wybór odpowiednich dla nich kanałów przekazywania informacji i przygotowanie oddzielnych komunikatów. Nie mniej ważne jest określenie zakładanej liczby odbiorców i osiąganie wyników. Z popularyzacją nauki jest trochę inaczej. Popularyzator niekoniecznie tworzy newslettery, plakaty, broszury, filmiki promocyjne, profile projektowe i grupy na mediach społecznościowych czy organizuje różne eventy, a potem notuje liczby osób, do których dotarł. Jednak on także musi się zastanowić, do kogo pisze lub mówi i odpowiednio dostosować swoje kanały i język. Jest to dość problematyczne, ponieważ jedno rozwiązanie nie sprawdzi się dla wszystkich.
Weźmy dwa skrajne przykłady: uczniów i naukowców. Pierwsi potrzebują zupełnie innej popularyzacji niż drudzy. Bo owszem, adresatami są też naukowcy. Dlaczego matematyka nie miałaby być popularyzowana wśród literaturoznawców, tak samo jak wśród przedsiębiorców, urzędników czy sportowców? Coraz częściej zachodzi też potrzeba popularyzacji przez naukowców dla naukowców uprawiających nominalnie tę samą naukę. Współczesna hiperspecjalizacja i preferowane modele pracy naukowej powodują, że jeden badacz nierzadko ma tylko mgliste pojęcie o badaniach drugiego, mimo że mogą pracować w tym samym instytucie i wykładać na tych samych kierunkach.
Dlatego nie istnieje jedno właściwe podejście i chcąc nie chcąc, materiał popularyzatorski będzie optymalny tylko dla części odbiorców. Co z tym zrobić? Pisać książkę popularną w trzech wersjach? Nagrywać podcast w trzech wersjach? Dlaczego nie? Jednym z argumentów przeciwko takiej dywersyfikacji może być efekt skali – prawdopodobnie łatwiej osiągnąć lepsze wyniki, kiedy materiał będzie w jednej wersji, co wydaje się prawdą zwłaszcza w kontekście odbiorców internetowych. Zdaje się, że tylko przedsiębiorcze eksperymentowanie pozwoli znaleźć optymalne rozwiązania.
Czy można być naukowcem i popularyzatorem jednocześnie?
Wśród popularyzatorów nauki znajdziemy ludzi z różnych światów: autorów książek, dziennikarzy naukowych, podcasterów, influencerów, działaczy organizacji rządowych i pozarządowych, a wreszcie samych naukowców. Jeśli mowa o tych ostatnich, pamiętajmy, że nie chodzi o popularyzowanie nauki w sali wykładowej. Profesor medycy nie popularyzuje tej nauki wśród swoich studentów. Oni muszą posiąść głęboką, specjalistyczną wiedzę i umiejętności, żeby odpowiednio wykonywać swój zawód. Natomiast naukowiec-popularyzator popularyzuje naukę poza uniwersytetem. Jego możliwości w tym zakresie zależą jednak głównie od tego, jaką naukę uprawia.
I choć nie jestem przekonany do tezy, że jedne nauki są łatwiejsze do uprawiania od innych, nie da się zaprzeczyć, że w niektórych wyniki badań są zdecydowanie łatwiejsze do zakomunikowania laikom, a więc i popularyzacja osiągnięć również jest znacznie łatwiejsza. Weźmy na przykład historię, która w kontekście potencjału popularyzacyjnego jest jedną z najbardziej uprzywilejowanych nauk, ponieważ posługuje się głównie językiem literackim. Używa się oczywiście specyficznych terminów, ale mają one zazwyczaj charakter albo warsztatowy (np. inwentarz akt), albo odnoszą się do realiów świata opisywanego (np. inwestytura). Zwykle jednak wystarczy, żeby historyk miał lekkie pióro, a jego prace będą względnie zrozumiałe dla wszystkich.
W innych naukach humanistycznych, a tym bardziej w kojarzonych z humanistyką naukach społecznych i filozoficznych, już tak nie jest. Wiele z nich mocno angażuje się w rozważania konceptualne, teoretyczne i metodologiczne. Ich pojęcia, język oraz metody i techniki badawcze nie są łatwe do zrozumienia często nawet przez innych naukowców, nie wspominając o reszcie społeczeństwa. Okazuje się, że samo przełożenie używanych przez te nauki języków, np. statystyki czy logiki, na język potoczny, tak aby zrozumieli go laicy, może wymagać umiejętności, których nawet najlepszy naukowiec nie musi posiadać.
Co więcej, w większości nauk wyniki badań ogłasza się w specjalistycznych czasopismach naukowych. Owszem, wiele czasopism zastrzega, że do minimum należy ograniczyć specyficzny żargon i kwestie techniczne, jednak nawet wówczas forma i treść tekstu pozostaje trudno przyswajalna dla kogoś, kto nie śledzi danej dziedziny czy problematyki. Pozostaje specyficzna terminologia, reguły wnioskowania czy odwołania do znanych w danej dyscyplinie teorii, założeń, których wyjaśnianie z myślą o laikach powodowałoby rozrastanie się artykułów do rozmiarów, które utrudniałyby badaczom śledzenie już i tak gigantycznej literatury naukowej.
Nie muszę wspominać, że analogicznie sytuacja wygląda w naukach ścisłych i przyrodniczych. Do tego wszystkiego należy dodać, że dodatkowy czas potrzebny na publikowanie prac, spełniających zarówno wymogi naukowe, jak i popularyzatorskie, spowodowałby impas w badaniach. Dlatego do popularyzacji tego rodzaju badań potrzebni są
odrębni specjaliści, zajmujący się tym zawodowo.
Ostatnio popularne staje się też inne podejście. Naukowcy z wieloletnim stażem biorą sprawy w swoje ręce i publikują książki na podstawie badań, które prowadzili przez kilka dekad. Pomijają modele statystyczne, trudne pojęcia i dodają nieobecne w tradycyjnych tekstach naukowych elementy narracji w stylu: „W 1986 roku wpadłem na pomysł zrealizowania pewnego szeroko zakrojonego badania. Miałem wtedy sporo kontaktów, które mi to ułatwiły, więc zebranie danych poszło łatwiej niż myślałem”. W takim stylu piszą swoje książki np. psycholog społeczny Jonathan Haidt czy psycholog i ekonomista, noblista Daniel Kahneman. Abstrahując od tego, co stoi za tego typu zabiegami – chęć zainteresowania czytelnika czy może egocentryzm autora – ważne jest, że praca popularyzatorska powstaje po latach badań naukowych zwieńczonych wieloma specjalistycznymi publikacjami.
Tego typu podejście wydaje mi się obiecujące, ale wymaga co najmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze, najpierw ciężka praca naukowa bez szczególnej popularyzacji, a dopiero potem opowiedzenie szerszym kręgom odbiorców, co osiągnęliśmy. Po drugie, na to „potem” też potrzeba czasu, a więc „system” musiałby dać naukowcom chwilę oddechu, tak by nie obawiali się, że po latach pracy i sukcesów naukowych, nie wypełnią slotów, nie wezmą nadgodzin, nie przygotują nowych sylabusów, ani nie zdobędą środków z kolejnych grantów, bo piszą książkę popularną, która nie daje punktów, czyli pieniędzy ich pracodawcy.
Czy akademik powinien popularyzować?
Pytanie o to, czy pracownik polskiej uczelni powinien popularyzować naukę, wydaje mi się pytaniem otwartym do szerokiej dyskusji publicznej. Obecna struktura bodźców kierowana zarówno do uczelnianych administracji, jak i samych naukowców, niespecjalnie wspiera aktywność popularyzatorską. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Nie zapominam jednak, że uczelnie państwowe finansowane są z pieniędzy publicznych, dlatego warto byłoby na nowo przemyśleć, po co społeczeństwu nauka i w ramach tego postawić również pytania o potrzebę, rolę i pożądany zakres popularyzacji. Trzeba mieć przy tym na uwadze, że im więcej naukowiec popularyzuje, tym mniej prowadzi badań, na czym mogą tracić inne funkcje nauki, włącznie z jej proinnowacyjnością.
Paweł Nowakowski, filozof polityczny, politolog
adiunkt w Zakładzie Teorii Polityki
Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego