Patogenna jest sama idea wykazów a priori dekretujących wartość prac naukowych – uważa dr Wojciech Włoskowicz z Instytutu Języka Polskiego PAN, komentując zmiany na liście czasopism w obszarze językoznawstwa.
Opublikowany w ubiegłym tygodniu nowy, rozszerzony wykaz czasopism naukowych i recenzowanych materiałów z konferencji międzynarodowych wywołał w środowisku akademickim burzliwą dyskusję. Na naszym portalu znowelizowany wykaz komentują przedstawiciele poszczególnych dyscyplin, m.in. filozofii, prawa, politologii… O wypowiedź poprosiliśmy też dr. Wojciecha Włoskowicza, językoznawcę, germanistę, slawistę z Instytutu Języka Polskiego PAN:
Nowy wykaz czasopism uświadomił mi rozległość granic językoznawstwa. Do mojej dyscypliny przypisano w nim bowiem (za 20 pkt) czasopismo „Journal of Fish Taxonomy” (e-issn 2458-942X, Unikatowy Identyfikator Czasopisma 29794). Nie sposób orzec, cóż językoznawcy mogą mieć do powiedzenia na temat taksonomii ryb, ale twórcy wykazu z pewnością postawili sobie za cel zachęcenie polskiej lingwistyki do wypłynięcia na szerokie wody.
Przykład „Journal of Fish Taxonomy” pokazuje absurdalność mechanicznej oceny czasopism i mechanicznego importu klasyfikacji z komercyjnych baz danych. Pokazuje też bezdenny bezsens i nieuczciwość intelektualną naukometrycznej wizji świata, zgodnie z którą proponuje się nam w ewaluacji instrument, jakiego nie da się porządnie i przyzwoicie opracować bez rzetelnego zapoznania się z treścią ostatnich kilkunastu roczników każdego pojedynczego czasopisma (czego naturalnie żaden naukometrysta robić nie zamierza, bo arkusz kalkulacyjny jest nieomylnym narzędziem obiektywizacji).
W poprzednim wykazie za „językoznawcze” uznano 1286 czasopism, w nowym zaś – 1399. Zwiększenie punktacji dotyczyło dolnej części stawki: w zasadzie znakomita większość czasopism, które dostały więcej punktów, to te, które w poprzednim wykazie miały punktów 20 lub były na nim nieobecne. I tu kolejna ciekawostka: największym zwycięzcą w kategorii czasopism „językoznawczych” są „Wiadomości Konserwatorskie” (20 > 100). Są też w tej kategorii trzy spektakularne debiuty. Trzy czasopisma pojawiły się (jako przypisane do językoznawstwa) od razu z wynikiem 70 (wśród nich „Journal of Women and Gender in Higher Education”, co już raczej nie jest ręczną „wrzutką” dokonaną przez ministra). Łącznie punktację (w tym z zera punktów) podniesiono 106 czasopismom „językoznawczym”, z czego 87 odnotowało wzrost o zaledwie 20 pkt.
Językoznawstwo jest wewnętrznie zróżnicowane pod względem lokalności i globalności swojego przedmiotu, co wprost przekłada się na możliwości publikacyjne: inny potencjał publikacji w międzynarodowych periodykach ma polski językoznawca zajmujący się metodologią komputerowego językoznawstwa korpusowego, inny potencjał ma anglista, inny polonista, a jeszcze inny – specjalista w zakresie dialektologii wschodniosłowiańskiej. Z perspektywy parametryzacji wszyscy ci językoznawcy wrzuceni są do jednego worka i mają ze sobą konkurować.
Ciekawie wypada weryfikacja ministerialnych deklaracji o dowartościowywaniu „polskości”. Warto przyjrzeć się temu, jak w wykazie prezentuje się potencjał publikacyjno-punktowy językoznawców zajmujących się bezpośrednio polszczyzną. W kategorii czasopism za 200 punktów nie ma żadnego czasopisma o profilu stricte polonistycznym. Właściwie jedynym czasopismem o profilu slawistycznym jest tam „Welt der Slaven-Halbjahresschrift fur Slavistik” (pisownia tytułu wg wykazu). Nietrudno natomiast wskazać w tej grupie liczne czasopisma jednoznacznie zorientowane na badanie i opis języka angielskiego, które prac z zakresu polonistyki czy slawistyki po prostu nie przyjmą.
Przyjrzyjmy się teraz trzem kamieniom węgielnym polskiej lingwistyki. Trzy najstarsze polskie periodyki językoznawcze to „Prace Filologiczne” (założone w 1884), „Poradnik Językowy” (1901) i „Język Polski” (1913). Nie będę się tu rozwodził nad zasługami tych czasopism dla rozwoju językoznawstwa polonistycznego i dla kultury języka polskiego. W komentarzu do nowego wykazu MEiN stwierdza: „Liczne czasopisma funkcjonujące w kulturze polskiej, odgrywające poważną rolę w rozwoju całych obszarów wiedzy albo nie były obecne na listach albo przypisana im liczba punktów była zbyt niska biorąc pod uwagę tę rolę”). Jak więc wygląda w nowym wykazie punktacja trzech najstarszych i najbardziej zasłużonych polskich czasopism polonistycznych i językoznawczych? Odpowiednio: 40 (wzrost z 20), 20 (bez zmian), 70 (bez zmian). Tyle w kwestii tego, na ile spójne są działania ministerstwa w obszarze punktacji z deklarowanymi wartościami i celami.
Uwadze zainteresowanych polecam też kuriozum z przeciwnego bieguna wykazu. Od 2016 r. na Uniwersytecie Świętych Cyryla i Metodego w Trnawie (Słowacja) wydawany jest półrocznik „Lege Artis-Language Yesterday Today Tomorrow” (ISSN 2453-8035). Publikacja w nim wiąże się z koniecznością uiszczenia opłaty w wysokości od 200 do 400 euro. Dotychczas czasopismo nie zdołało dostać się do bazy Scopus. Redakcja nie jest członkiem Committee on Publication Ethics (COPE). „Lege Artis” obecne jest wyłącznie w ESCI (WoS). Wszystkich, którzy mają dostęp do bazy WoS, zachęcam, by sprawdzili, ile procent zliczonych przez WoS cytowań artykułów opublikowanych w „Lege Artis” to cytowania w samym „Lege Artis” (cytowania wewnątrz czasopisma). W każdym razie to wystarczyło, by czasopismo bez tradycji, bez zbudowanej renomy i bez rozpoznawalności (ręka w górę – kto z językoznawców słyszy o nim po raz pierwszy) uzyskało w ministerialnym wykazie – także w jego poprzednich wersjach – okrągłe 200 punktów. Sic! Wszyscy, z którymi ten przypadek omawiałem, na początku myśleli, że w wykazie błędnie wpisano o jedno zero za dużo i punktów powinno być maksymalnie 20.
Nie idzie mi o stawianie samego „Lege Artis” pod pręgierzem. Nie mam powodów podejrzewać redakcji tego czasopisma o jakiekolwiek nieetyczne praktyki. Ale wobec 20 punktów przyznanych wielu czasopismom obecnym w JCR (lub w wypadku humanistycznych – w AHCI) i ukazującym się od ponad wieku – 200 punktów przyznanych czasopismu o zaledwie kilkuletniej historii i ujętemu wyłącznie w ESCI jest miarą nierzetelności wykazu i braku związku między liczbą punktów a rzeczywistą renomą i znaczeniem periodyków.
Patogenna jest sama idea wykazów a priori dekretujących wartość prac naukowych. Zawsze będzie to hucpa oparta na autorytecie wyłącznie deontycznym. Obecnie deontyczny autorytet gwiazd naukometrii zainstalowanych w KEN został zastąpiony deontycznym autorytetem ministra. Oba te autorytety są siebie warte. Ceterum censeo Carthaginem Indicis Periodicorum esse delendam – ze swadą puentuje dr Wojciech Włoskowicz.
Na naszym portalu można też przeczytać komentarze: prof. Joanny Odrowąż-Sypniewskiej z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, dr hab. Piotra Steca, prof. UO, dyrektora Instytutu Nauk Prawnych Uniwersytetu Opolskiego oraz dr. hab. Przemysława Żukiewicza, prof. UWr, kierownika Laboratorium Danych i Sieci Społecznych w Instytucie Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego.
PK, MK
Niestety powyższy artykuł to klasyczne biadolenie mizernego dożytownoetatowca którego jedyną zawodową ambicją jest przetrwanie bez stresu do emerytury. Każda próba aktywizacji (a mówiąc wprost - zmuszenia do należytego wywiązywania się ze swoich obowiązków zawodowych za które pobiera się wynagrodzenie) jest traktowana jako atak albo nonsens. Nikt kto publikuje w czasopismach za 20 punktów nie powinien nazywać siebie naukowcem. Przypominam, że w początkowej wersji konstytucji dla nauki takie publikacje miały nie wliczać się w postępowaniach awansowych. W nauce chodzi o przesuwanie horyzontu poznania, a nie o pielęgnowanie odtwórczej przyczynkowości.
Ile ty wybitny naukowcu zrobiłeś badań, pewnie niewiele jak większość cale życie siedzących na uczelniach. Żalośni są dla mnei ci wybitni przedstwiciele nauk ścisłych, publikujący w wysokopunktowanych czasopismach w 10 osób i jeżdżacy starymi samochodami bo nikt poza uczlenią nie chce ich badań - i oni mają wyznaczać standardy naukowe. Takie standardy nie doprowadzą do rozwoju gospodarki, jak i czesto zapewniają tylko marna uniwersytecką pensję tym którzy je na siłe forsują.
w USA żeby pobudzić wspólłpracę z gospodarką obniżono podstawowe pensje na uczelniach ułatwiając wspólłpracę - w Polsce wybitny ma być ten któremu uczelnia zapłaci za wysokopunktowane publikacje, konferencje etc - to jest dopiero patologia, w rezultacie nigdzie na uczelniach się dobrze nie zarabia, a przynajmniej nigdzie tylko na uczelniach. Dla mnie pisanie artykułów wysokopunktowanych to tylko przykra konieczność, którą robię, ale dlatego, że zarabiam na komercyjnych badaniach. W Polsce Ci co tyko publikują na półkę i dla punktów chcieliby sobie załatwić wysokie pensje na uczelni za coś za co nie chce zapłacić realna gospodarka i dalej pisać coś co tylko zacytują inni w publikacji, a nie zastosują. Najgorzej, że często projekty np. NCBiR w Pl są przeznaczane na coś co na świecie już istnieje, bo oceniają tacy eksperci, a w rezultacie to też nic nie daje.
No to proszę publikować na Słowacji za 200 punktów. Nikt raczej tego nie przeczyta, "horyzont poznania" pozostanie tam, gdzie był, ale będzie kolega mógł "nazwać siebie naukowcem". Innymi słowy, czy nie lepiej najpierw przeczytać artykuł, komentować zaś potem?
Brawo, popieram. Ważna jest jakość artykułu nie wydawcy. Publikowałam dobre artykuły też w teoretycznie słabszych, bo 20 punktowych czasopismach i starałam się tak samo, miały taki sam, jak nie bardziej ostry sposób recenzowania i czasem są bardziej cytowane niż te za 140 pktów (wszystkie o zasięgu międzynarodowym). Poza tym sama recenzuję artykuły zgłaszane do międzynarodowych czasopism z Polski i zagranicy i żałosna jest niestety jakość tych zgłaszanych do polskich redakcji, teoretycznie za 70 punktów, i przyjmowanych do recenzji chyba tylko po to by wykazać się zagranicznymi autorami. Jednocześnie jednak czasopismo od innego wydawcy z Polski, o lepszych artykułach, ale np. wydawane przez prywatną nie państwową uczelnię, ma w opinii KEN 20 punktów nie 70 punktów, mimo większej cytowalności w międzynarodowych bazach. Natomiast czasopisma polskich uczelni publicznych głównie publikują swoje artykuły, żeby zrobić punkty (dotyczy to uczelni z Krakowa i Warszawy, które najpierw w KEN załatwiły sobie wysoką punktację własnych czasopism). Nie powinno być w ogóle takiej możliwości - wysokiej oceny czasopism publikujących głównie ze swojego ośrodka, a także czasopism, w których jest tylko płatna wersja open access lub możliwość od razu przy zgłaszaniu artykułu zasygnalizowania lub wybrania opcji open access. Większość artykułów w tych czasopismach jest dość słaba i publikowana np. po 2 tygodniach od otrzymania tekstu (choć oczywiście też są wyjątki). Na wielu uczelniach amerykańskich nikt nie wie co to WoS czy Scopus. Mają swoje listy i ocenę innych form aktywności naukowej pracowników (projekty, współpraca z otoczeniem, podręczniki etc.). U nas chyba komuś się opłaca promować te bazy. Popieram zmiany wprowadzane przez tego Ministra mimo, że osobiście bardzo wysoko spełniam kryteria publikacyjne i inne też w najostrzejszej dotychczasowej formie. Uważam też, że akurat ta ustawa 2.0 została napisana pod małe uczelnie prywatne, które teraz mają wielu studentów, zatrudniają za grosze pracowników na zlecenie, a pozostawili sobie garstkę, która ma publikować i jest wymagana przez ustawę. Tej garstce często finansują open sourcowe artykuły. Powinno w ewaluacji być też równie ważne kryterium potencjału - ogólnej punktacji wszystkich publikacji z danej jednostki (np. 50%) i dodatkowo 50% za średnią punktację na pracownika z 4N. Choć oczywiście ustawa 2.0. w końcu ruszyła niektóre „święte krowy” na uczelniach, które po habilitacji, a nawet doktoracie już nic nie robiły i tutaj należy docenić jej rolę. Jednak nie wyobrażam sobie, żeby nagle potraciły uprawnienia np. do doktoryzowania ośrodki z wieloma pracownikami badawczo-dydaktycznymi dlatego, że nie zwolniły połowy pracowników by potworzyć stanowiska dydaktyczne, by została garstka tych, którzy będą publikować na rzecz wysokiej średniej za 4 N (więcej pracowników dydaktycznych to mnie godzin do podziału i zwolnienia pracowników) oraz by robić doktoraty w prywatnej marnej uczelni, która zainwestowała w 15 osób publikujących za open accessowe 140tki i 200 setki.Z drugiej strony Ci co są bardziej aktywni naukowo powinni mieć adekwatnie wyższe wynagrodzenia (tylko nie aktywni jak wielu komunistycznych profesorów przez dopisywanie się do publikacji - takich należy tępić) .