Mimo że coraz więcej kobiet pracuje w świecie nauki, w ostatnich dekadach realnie nie widać niwelowania różnic w zakresie awansu zawodowego, produktywności, cytowalności czy rozpoznawalności. Moim zdaniem potrzebujemy zmian w polityce naukowej, w tym dotyczących przyznawania grantów. Wymaga to jednak pewnej odwagi, zwłaszcza jeżeli rozwiązania te mają być bardziej radykalne – mówi prof. Aleksandra Łuszczyńska z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, kolejna bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”.
Prof. Aleksandra Łuszczyńska zajmuje się psychologią zdrowia i psychologią kliniczną. Od 2005 roku jest związana z Wydziałem Psychologii Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, gdzie kieruje Centrum Badań Stosowanych nad Zachowaniami Zdrowotnymi i Zdrowiem. Interesuje się psychologicznymi wyznacznikami zachowań zdrowotnych (np. dietą, aktywnością fizyczną, profilaktyką zdrowotną) oraz czynnikami poprawiającymi jakość życia wśród osób, które przeżyły skrajny stres lub zmagają się z chorobą przewlekłą. Projektuje interwencje służące zmianie zachowań, przekonań i poprawie zdrowia oraz ocenia ich efektywność. W ramach projektu TEMPEST finansowanym przez UE kierowała zespołem przygotowującym program profilaktyki nadwagi i otyłości wśród dzieci oraz młodzieży w krajach europejskich. Rozmawia z nią Aneta Zawadzka.
Co z człowiekiem robi nawyk?
Generalnie nawyki są niezwykle pomocne, ponieważ pozwalają realizować różnego rodzaju zadania przy minimalnym poziomie zaangażowania procesów samoregulacyjnych. Zaczynając od prostych rzeczy: wiem, że po wstaniu z łóżka muszę umyć zęby. Nie potrzebuję się zastanawiać, jak wycisnąć pastę z tubki i nałożyć ją na szczoteczkę. Tak samo jest z jedzeniem. Badania pokazują, że na ogół przygotowujemy pewną pulę podobnych posiłków w różnych okresach naszego życia. Nawyki dotyczą także robienia zakupów żywnościowych, sposobów przechowywania i eksponowania produktów w lodówce. Wiele tego rodzaju naszych działań jest realizowanych przy minimalnej „obróbce” poznawczej, a więc przy nieznacznej świadomości tego, co dokładnie i jak robimy. Dzięki temu uwalniamy nasze zasoby na inne aktywności, pracę zawodową, relacje społeczne czy rozwiązywanie problemów. Jest to więc bardzo adaptacyjny mechanizm.
Są dobre i złe nawyki?
Raczej powiedziałabym, że one mogą być w dłuższej perspektywie czasowej bardziej lub mniej korzystne.
Dlaczego tak trudno je zmienić?
Trudność polega na tym, że wykonujemy je nieświadomie. Kiedyś zapytałam moich studentów w Stanach Zjednoczonych, co jedli tego dnia na śniadanie. Oni początkowo odparli, że nic. Potem dodali, że w zasadzie nie jedzą śniadań. Poprosiłam, by opowiedzieli, krok po kroku, co robili tego dnia rano. Okazało się, że myli zęby, czesali się, pakowali, biegli do samochodu, a po drodze na uczelnię zatrzymywali się przy kawiarni, gdzie kupowali dużą kawę latte z syropem i do tego baton energetyczny. W ich świadomości jednak śniadanie nie istniało, natomiast w realnej konsumpcji spożyli około pięciuset kilokalorii. Podobnie jest z paleniem papierosów. Palacze są bardzo często zaskoczeni, kiedy orientują się, że na przykład siedzieli wieczorem na kanapie, oglądali telewizję, rozmawiali przez telefon i nagle spostrzegli, że z paczki papierosów zniknęła połowa zawartości. Nie mają zupełnie świadomości, jak to się stało.
Skoro tak, to czy jej zwiększenie mogłoby pomóc?
Tak, dlatego osobom, które chcą zmienić swoją dietę proponuje się na przykład jedzenie przed lustrem. Chodzi o to, by nauczyli się rejestrować, że jedzą i jak duże porcje nakładają na talerz. Palaczy prosiliśmy, aby nosili na szyi kamerę zapisującą wszystko, co się z nimi dzieje. Kiedy odtworzyli przebieg ostatnich kilku godzin, okazało się, że w tym czasie wypalili pewną ilość papierosów w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. Nawyki są bardzo trudne do zmiany także dlatego, że duża ich część wielokrotnie była powtarzana, w różnych sytuacjach, które zaczynają kojarzyć się na przykład osobom palącym z papierosem i z przyjemnym stanem ulgi, uspokojenia po zapaleniu. A więc do utrwalania nawyków przyczyniają się różnego rodzaju czynniki zewnętrzne, które stają się bodźcami do uruchomienia określonego zachowania. Na przykład przychodzę do pracy, patrzę na swoje biurko i otwieram szufladę, co kojarzy mi się automatycznie z tym, że zaraz pojawi się coś smacznego, bo trzymam tam ulubione czekoladki. W związku z tym po przyjściu do pracy sięgam po nie odruchowo.
Dlatego warto trzymać się zasady, że kiedy chce się zrezygnować z jedzenia słodyczy warto ich nie mieć blisko siebie?
Dokładnie. Wracając do podanego przykładu, widok biurka i otwartej szuflady jest właśnie bodźcem, po którym następuje połączenie z neuronalną reprezentacją czynności, w tym przypadku ze zjedzeniem czekoladek.
Postanawiam więc zmodyfikować swoje przyzwyczajenia żywieniowe. Od czego zacząć?
Po pierwsze od uświadomienia sobie, jak działam, gdzie i kiedy jem. Po drugie od zmiany środowiska, czyli powiedzmy od reorganizacji domowej lodówki. A więc z przodu stawiam produkty, które chciałabym włączyć do diety, a z tyłu i niżej te, które chciałabym ograniczać. Jednocześnie nie stawiam wielu porcji jedzenia na stół, tylko kładę po kawałku dania na talerz. Ponadto idę na zakupy z wcześniej przygotowaną listą i najlepiej z przyjacielem, który będzie pewnego rodzaju kontrolą oraz wsparciem społecznym. W ten sposób nie działam według spłonkowego ustawienia warunkującego robienie impulsowych sprawunków i udaje mi się uniknąć nabycia kolejnego batonika tylko dlatego, że leży przy kasie, przy której stoję i patrzę na niego.
Jak jednak nie zniechęcić się przy podejmowaniu nowych zachowań?
Myślę, że tutaj są dwie ścieżki. Jedna to interwencje typu bottom-up, które dotyczą treningu kompetencji psychologicznych, monitorowania i samoregulacji. Można w ten sposób doprowadzić do stanu, w którym włączają się pewne procesy samoobserwacyjne. Potrafimy wówczas powiedzieć sobie „stop” i skoncentrować się na alternatywnym bodźcu i alternatywnej reakcji. Aby jednak treningi dotyczące kompetencji samoregulacji mogły być efektywne muszą być dopasowane do odbiorcy, czyli zarówno do jego zdolności wykorzystania różnych strategii, jak i poziomu motywacji w danej chwili oraz umiejętności radzenia sobie z frustracją i zniechęceniem.
Które mogą przyjść w momencie, kiedy będąc na diecie skuszę się na zjedzenie kawałka ciasta.
Chodzi o to, aby nie porzucić założonego planu z powodu wystąpienia odstępstw. Dlatego tak ważne jest przygotowanie się do tego, że takie zdarzenia mogą wystąpić, ale nie oznaczają całkowitej klęski. W ten sposób łatwiej jest nie zejść z obranej drogi. Drugą metodą są interwencje top-down, czyli oddziaływanie na poziomie polityk. W tym przypadku chodzi o regulacje dotyczące na przykład reklamowania pewnego rodzaju produktów do określonych populacji, które mogą być określone jako wrażliwe.
Mówimy o dzieciach?
Nie tylko. Także o osobach, które ze względu chociażby na ograniczone kompetencje poznawcze w późnej dorosłości i starości mają mniej możliwości świadomego wyboru różnego rodzaju rzeczy i działają w jeszcze większym stopniu w sposób nawykowy.
Rodzajem oddziaływania na poziomie polityk mogłaby być także, moim zdaniem, dyrektywa work-life balance, mająca na celu poprawę jakości życia poprzez zrównoważenie jego zawodowej i prywatnej części. Zgadza się pani z opiniami, że kobietom w nauce trudniej jest osiągnąć ten rodzaj równowagi?
Fakt, że kobiety częściej pełnią rolę opiekunki wobec dzieci albo osób starszych lub chorych w rodzinie sprawia, że ich kariera zawodowa jest krótsza. Przez to w praktyce mają krótszy okres produktywny w nauce. Z badań wiadomo, że nawet urlopy opiekuńcze dla ojców tego nie wyrównują, bo nie chodzi, tak jak wspomniałam, wyłącznie o opiekę nad dziećmi. Mając więc realnie więcej obowiązków domowych, trudno w przypadku kobiet mówić o zachowaniu balansu między pracą i życiem prywatnym.
Można tu mówić o jakimś rodzaju zewnętrznej presji?
Tak właśnie działa określony sposób społecznego spostrzegania kobiet. On także sprawia, że kobiety są częściej angażowane do zadań, które, jeśli mówimy o nauce, nie są całkowicie związane z badaniami. Dlatego na przykład wysyła się je do realizacji do zadań administracyjnych albo dotyczących dydaktyki. Wiemy z badań, że kobiety w akademii mają mniejszy dostęp do różnego rodzaju zasobów, między innymi finansowych. Badania wskazują, że w porównaniu z mężczyznami kobiety podejmują się większej liczby zadań niezwiązanych z badaniami, a jednocześnie mają taką samą presję na różnego rodzaju osiągnięcia. W ten sposób dochodzi do powstania większego obciążenia zadaniami w pracy. Kobiety oceniają również swój poziom ekspercki jako niższy niż mężczyźni, częściej występuje u nich tzw. syndrom oszustki. Uznają ponadto siebie i swoją karierę jako mniej znaczące w porównaniu z przekonaniem, jakie mężczyzna-badacz ma o sobie i o własnej karierze naukowej.
Wygląda na to, że są dla siebie bardzo surowe.
Wydaje się, że nie tylko kobiety są surowe dla siebie, ale i kobiety i mężczyźni gorzej oceniają inne badaczki. Weźmy przykład oceniania życiorysów naukowych. Mamy sporo badań eksperymentalnych, które pokazują, że życiorysy kobiet są w inny sposób oceniane, także przez kobiety. Jeżeli przygotujemy życiorys i napiszemy w jednej wersji, że należy do dr Joanny Kowalskiej, a z drugiej strony, że do dr. Pawła Kowalskiego, to wiemy, że nawet jeżeli zawiera on dokładnie ten sam indeks h czy liczbę cytowań, tę samą liczbę artykułów (w podobnej rangi czasopismach) i ten sam poziom tzw. seniority, czyli zaawansowania kariery zawodowej liczonej w latach, to CV kobiety i tak zostanie ocenione niżej. Niestety, mimo że coraz więcej kobiet pracuje w świecie nauki, w ostatnich sześćdziesięciu latach realnie nie widać niwelowania różnic w zakresie awansu zawodowego, produktywności, cytowalności czy rozpoznawalności. Kobiety są rzadziej cytowane niż mężczyźni, także w badaniach kontrolowanych, gdzie sprawdzany jest na przykład poziom seniority. Co ciekawe, jeśli odejmie się samocytowanie to różnice okazują się małe.
To wynika z faktu, że mężczyźni częściej cytują siebie?
Dokładnie. Mężczyźni częściej to robią i są na to dowody w licznych badaniach. Ale niższa suma cytowań prac kobiet wynika z tego, że liczba lat pełnej produktywności w karierze naukowczyń jest krótsza niż mężczyzn. Ponadto kobiety częściej wypadają z życia naukowego z powodu środowiska, które jest dla nich mniej przyjazne. Mam na myśli różnego rodzaju gremia o najwyższej mocy sprawczej, tzw. power brokers. Są to np. członkowie komisji przydzielających granty czy redaktorzy czasopism. Ponownie, są na to twarde dowody zebrane w badaniach o bardzo wysokiej jakości. Jako że częściej te role pełnią mężczyźni, to częściej wybierają mężczyzn, by pisali teksty „na zaproszenie”, zwalniając ich w ten sposób z konieczności „przedzierania się” przez długą ścieżkę dotyczącą typowego peer-review w kluczowych czasopismach.
Uważa pani, że da się coś zmienić?
Pierwsza rzecz, którą sprawdziłam przed naszą rozmową dotyczyła poziomu samocytowania. Okazało się, że podczas gdy u mnie jest to pięć procent, to już u mojego kolegi po fachu piętnaście. Myślę więc, że przede wszystkim warto zachęcać kobiety, aby same nie rzucały sobie kłód pod nogi. Druga rzecz to różnego rodzaju rozwiązania oparte na edukacji dotyczącej gender biasów. Niestety, taka edukacja jest niewystarczająca. Pojawiły się pewnego rodzaju propozycje, które są dość odważne. One właśnie dotyczą polityk. Jeśli chodzi o proces przyznawania grantów, może on wyglądać w następujący sposób. Powiedzmy, że mamy sto osób startujących w danym konkursie. W pierwszym etapie grantowym ustawia się mężczyznom w zakresie ich życiorysów barierę wyżej niż kobietom, żeby zbilansować bias, który z uwagi na różnego rodzaju wzorce społeczne sprawia, że nierówno oceniane są CV kobiet i mężczyzn. Powiedzmy, kobieta na skali od zera do dziesięciu za CV musi uzyskać minimum pięć punktów, a mężczyzna siedem, żeby przejść do drugiego etapu. W nim, już po recenzjach zewnętrznych, powstaje lista rankingowa. Po jej stworzeniu dokonuje się obserwacji końcówki tej listy, czyli na przykład ostatnich dziesięciu procent powyżej i poniżej punktu odcięcia. W obrębie tej grupy wybiera się wyłącznie kobiety, a nie mężczyzn. W ten sposób badaczki, które są tuż poniżej punktu odcięcia, a więc mają powiedzmy o dwa procent niższy wynik, dostają w konkursie grant.
Nie obawia się pani, że takie propozycje mogą zostać uznane jako faworyzujące?
Nazwałabym to raczej wyrównywaniem szans. Moim zdaniem w obliczu trwających od dekad nierówności w nauce potrzebujemy zmian w polityce naukowej. Jeszcze inną propozycją, której elementy widziałam w praktyce, uczestnicząc w panelach w Komisji Europejskiej zajmujących się przyznawaniem grantów, jest strategia dotycząca standardowego systemu ewaluacji w trakcie spotkania panelu konkursowego. On jest oparty o obszary, w których kobiety wypadają gorzej, czyli na przykład w ocenie produktywności i ocenie życiorysu. Po tym, jak kilkoro recenzentów przygotowało pisemną ocenę danego kandydata, zamiast otwartej dyskusji od początku jest zawsze osoba będąca lider reviewerem, która przedstawia wszystkie fakty z recenzji, nie ujawniając na początku ani płci kandydata, ani dotyczących go pozytywnych bądź negatywnych komentarzy, czyli opisów typu: doskonały naukowiec. Takie podejście powoduje, że wprowadzony komponent standardowej prezentacji kandydata, nieco zmniejsza bias. Ważne, że jest to zawsze robione przez jedną osobę, również w tym celu, aby uniknąć sytuacji, w której inni uczestnicy panelu dołączą do dyskusji, wskazując na to, że na przykład trzeba kogoś wyjątkowo docenić albo wręcz przeciwnie – szybko wyeliminować. Oczywiście różnego rodzaju rozwiązania wymagają pewnej politycznej odwagi, zwłaszcza jeżeli mają być bardziej radykalne. Myślę jednak, że narzędzia, takie jak polityki, mogą się okazać naprawdę efektywne.
Udowodniła pani, że istotne znaczenie w procesie zmianie nawyków ma przygotowywanie planów krótkoterminowych. To znaczy, że trzeba rozpisać dokładnie każdy dzień co do minuty.
Plany powinny zawierać bardzo konkretne wytyczne. Jeśli mówimy na przykład o aktywności fizycznej, to nie jest dobrym planem powiedzenie sobie: „jutro będę ćwiczyć”, bo nie wiadomo o jaką dokładnie aktywność chodzi. Trzeba więc opisać ją w miarę dokładnie, a więc jakie to będą ćwiczenia, jaka będzie ich intensywność, ile będą trwały, w jakich godzinach i miejscu. Dobry plan mówi o tym, że jogging (umiarkowanie intensywny, a więc mogę w jego czasie rozmawiać, ale nie mogę śpiewać) będzie trwał pół godziny między godziną 19:00 a 20:00 wieczorem w konkretnym parku przy moim osiedlu. Chodzi o stworzenie mentalnej reprezentacji, czyli mówiąc innym językiem – wizualizacji sytuacji, w której określone zachowanie ma się pojawić. Z badań wynika, że powstaje dzięki temu alternatywna przyszła rzeczywistość. W momencie, kiedy mamy już w głowie reprezentację poznawczą przyszłej czynności zwiększa się szansa na to, że ona rzeczywiście się pojawi. Kluczem do tego jest to, żeby ona była dobrze określona, żeby bodźce środowiskowe działały jako pewnego rodzaju spłonka uruchamiająca proces. Mój kolega trzyma w biurze buty do spaceru. One stanowią dla niego bodziec, który sprawia, że po skończeniu pracy pokonuje piechotą, a nie tramwajem, trzy przystanki.
A jeśli pięć minut przed wyjściem okaże się, że musi zostać dłużej?
Wracamy do robienia planów. Gdybyśmy przygotowali je z dokładnością co do minuty, to jest bardzo duża szansa na rozczarowanie, bo w wielu sytuacjach nie uda nam się ich zrealizować. A przecież chodzi o to, by nie zwątpić w swoje kompetencje. Dlatego, po pierwsze, warto zacząć od ujęcia fragmentu rzeczywistości, który jest dla nas najłatwiejszy. Jeżeli mówimy na przykład o chęci rzucenia palenia, to nie warto nigdy zaczynać rano, bo ten pierwszy papieros jest najtrudniejszy do wyeliminowania. Po drugie, co sprawdzi się w sytuacji kolegi, trzeba mieć „plan B” stworzony wcześniej właśnie na wypadek pojawienia się pewnego rodzaju problemów.
Podobno im człowiek starszy, tym trudniej mu zmienić nawyk.
Jeżeli chodzi o planowanie to najmłodszą grupą, którą się zajmowaliśmy byli adolescenci, czyli osoby od dwunastego roku życia. Natomiast najstarsi biorący udział w naszych badaniach są po osiemdziesiątce. Dysponując takim spektrum, muszę powiedzieć, że wiek nie jest zmienną, która wszystko by wyjaśniała. Ważniejsze jest chociażby to, czy ma się partnera do zmiany.
Czyli siła nawyku nie tkwi wyłącznie w jego powtarzalności?
Istnieją dwa kluczowe komponenty nawyku. Jeden z nich, o którym mówiłam wcześniej, to brak świadomości danego zachowania. Gdybym miała opowiedzieć o tym, jak dziś rano myłam zęby, miałabym z tym pewne trudności. Wiem, że to zrobiłam, natomiast nie mam dostępnej świadomości całej tej sytuacji. Drugą rzeczą jest powtarzalność. Ona wydaje nam się trochę mniej ważna, niż to, na ile zachowanie jest niedostępne procesom świadomym.
W uświadomieniu, czyli pierwszym kroku inicjującym zmianę, potrzebna jest osoba, która profesjonalnie poprowadzi interwencję psychologiczną. Czy równie ważny jest sposób, w jaki będzie to wykonywane?
Dane z innych badań pokazują, że bardziej skuteczne są tak zwane interwencje twarzą-w-twarz w porównaniu z tymi w całości robionymi w wersji online lub za pomocą aplikacji. Wiemy także, że interwencje oparte wyłącznie o aplikację mogą zwiększać podziały w społeczeństwie, dlatego, iż zbyt duża część populacji ma niski poziom kompetencji w zakresie rozumienia pojęć dotyczących zdrowia fizycznego czy psychicznego. W związku z tym aplikacje są dla nich nieczytelne, niezrozumiałe i mało atrakcyjne, dlatego użytkownicy szybko z nich rezygnują. Uczestnicy interwencji cenią sobie natomiast kontakt z osobą czuwającą nad ich działaniem i zainteresowaną osiąganymi przez nich postępami w danym obszarze. W trakcie interwencji uczestnicy dostają arkusze do planowania, na których uczą się skutecznych sposobów nowej organizacji. Otrzymują też feedback od osoby prowadzącej, wyjaśniający, jak pewne rzeczy można zrobić dokładniej. Spotykając się z nimi przez kolejne tygodnie, doprowadzamy do tego, że w ciągu dwóch miesięcy wytworzony zostaje nowy nawyk planowania, np. aktywności fizycznej. Sprawdzamy potem zmiany w tym zakresie w sposób obiektywny za pomocą akcelerometrii, czyli urządzeń mierzących ruch, które nasi badani noszą przez 21 dni.
Otrzymujecie wyniki, które można zagospodarować, wprowadzając na szerszą skalę sprawdzone rozwiązania.
Myślę, że niestety w wielu naukach w pewien sposób się silosujemy, czyli koncentrujemy na tym, żeby wymyślać coś nowego, a niekoniecznie ulepszać stare rozwiązania i dyskutować je z interesariuszami, którzy mogliby być zainteresowani ich wdrożeniem. W większości przypadków prowadzimy badania, komunikując interesariuszom wyniki na zakończenie. Kiedy takie osoby zobaczą gotowe rezultaty, często patrzą na nie krytycznym okiem, bo na przykład uważają, że już coś podobnego stosują. Wybierają w związku z tym znane rozwiązanie, za które nie muszą płacić i które jest już dopasowane do możliwości i struktury posiadanych przez nich zasobów. Dlatego w moim przekonaniu tak ważne jest włączanie interesariuszy w badania już od początku pomysłu na nie.
Kto miałby to robić?
W finansowanym przez Komisję Europejską Horyzoncie Europa już kładzie się nacisk na to, aby przeznaczone środki trafiały na badania posiadające tzw. social impact, czyli bezpośrednią przekładalność na wpływ społeczny. Zwraca się także uwagę na współpracę konsorcyjną z partnerami reprezentującymi różnego rodzaju interesariuszy. To jest właśnie przykład polityki, która poprzez formułowanie założeń konkursowych zwiększa szanse na to, że interesariusze będą w projektach pełnoprawnymi uczestnikami, a nie tylko obserwatorami lub krytykami.
Rozmawiała Aneta Zawadzka
Wywiad został przeprowadzony w ramach cyklu „Nauka przez duże K”, w którym pytamy badaczki nie tylko o realizowane przez nie projekty, ale również o ich spojrzenie na systemowe rozwiązania, z którymi muszą się mierzyć. Ukazały się już rozmowy z: prof. Joanną Kargul, dr hab. Urszulą Zajączkowską, dr Agatą Kołodziejczyk, dr Anną Wylegałą, prof. Elżbietą Frąckowiak, dr hab. Aleksandrą Ziembińską-Buczyńską, dr hab. Katarzyną Mirgos, prof. Ewdoksią Papuci-Władyką.
Pisząc pracę naukowe, proszę mi wierzyć, żenię zwraca się uwagę na plec autora tekstu cytowanego. Szczególnie, że cytując nawet nie podaje się imienia tylko inicjał najczęściej. Wyobraża sobie ktoś odrzucić tekst wnoszący cis do naszych badań tylko dlatego, że napisała go badaczka? Niestety dostrzegam dyskryminację polegająca na faworyzowaniu miernych kobiet, tylko dlatego, że nimi sa. By były parytety.
W punkt!
Kobiety same sobie szkodzą, zabiegając o faworyzację z tytułu płci i doszukując się wszędzie dyskryminacji.
Pragnę zwrócić uwagę, że nie ma równości płci w proponowanym rozwiązaniu:" W obrębie tej grupy wybiera się wyłącznie kobiety, a nie mężczyzn. W ten sposób badaczki, które są tuż poniżej punktu odcięcia, a więc mają powiedzmy o dwa procent niższy wynik, dostają w konkursie grant." Kuriozalny pomysł, sprzeczny z merytorycznymi kryteriami oceny.