To, co Rosjanie zrobili z Mariupolem, jest ludobójstwem, i o tym świat musi wiedzieć i pamiętać. Wykorzystujemy każdy dzień, by o tym opowiadać światu. Dlatego pojawił się w godle „nowego” uniwersytetu symbol gołębia, to jest także symbol Ducha Świętego. To też pamięć o poległych i także nasze zobowiązanie, by zbudować nowy uniwersytet – mówi dr Mykola Trofymenko, rektor Mariupolskiego Uniwersytetu Państwowego.
Z dr. Mykolą Trofymenko, rektorem Mariupolskiego Uniwersytetu Państwowego, rozmawiają Iryna Degtyarova i Piotr Kieraciński.
Gdzie jest teraz pana uniwersytet?
Tymczasowo Mariupolski Uniwersytet Państwowy znajduje się w Kijowie. W kampusie Kijowskiego Narodowego Uniwersytetu Budownictwa i Architektury przyznano nam budynek i akademiki. Tam w pełni funkcjonujemy.
Co dokładnie funkcjonuje w Kijowie?
To, co teraz najważniejsze dla uniwersytetów, czyli nie mury, ale ludzie i technologie oraz dane. Tuż po rozpoczęciu rosyjskiej agresji na Ukrainę wywieźliśmy z Mariupola nasze serwery uczelniane, najważniejsze dokumenty, pieczęcie, podpisy elektroniczne, wszystko, co jest potrzebne do zorganizowania pracy uczelni w innym miejscu, w innym mieście. To pozwoliło nam uruchomić uniwersytet w nowej lokalizacji i pracować. Wprowadziliśmy zdalne kształcenie, nasze strony internetowe działają, biblioteka jest całkowicie zachowana, działa całe specjalistyczne oprogramowanie działów księgowości, kadr, informacji o studentach, wszystko. Jednolita Państwowa Baza Danych o Edukacji, czyli całość informacji, została zachowana, nie zostawiliśmy jej wrogowi.
Czy dobrze słyszę, że wywieźliście bibliotekę?
Nie. Została spalona. Ale repozytorium elektroniczne pozostało na naszych serwerach, które ocalały. To pozwoli nam w przyszłości odbudować ją w jakiejś postaci. Tak naprawdę my nie odbudowujemy, ale budujemy uniwersytet od nowa. Jednym z naszych nowych symboli jest gołąb – całkowicie zmieniliśmy nasze symbole uczelniane i logotypy.
Co się stało z uniwersytetem? Z budynkami?
Uniwersytet w całości został zbombardowany i zniszczony. W Mariupolu zostały tylko ruiny.
Zdążyliście uciec przed bombardowaniem?
To długa historia. Wyjechałem z miasta 24 lutego 2022 roku, wywożąc najważniejsze dokumenty, wszystko to, co trzeba było najpilniej ocalić. Wróciłem 26 lutego, bo jak można przebywać bezpiecznie i spokojnie w innym mieście, kiedy w twoim mieście, atakowanym i bombardowanym przez Rosjan, pozostała uczelnia, pięć tysięcy studentów i pół tysiąca pracowników z rodzinami? Jak można było być wtedy gdzie indziej?
A kiedy pan wyjechał na dobre?
Dopiero 15 marca, kiedy pojawiła się pierwsza okazja, żeby wyjechać. Wcześniej było to niemożliwe, dlatego że ostrzeliwano nas bardzo intensywnie. To było piekło na ziemi. Mariupol był bardzo ładnym miastem, dynamicznie się rozwijał. Uniwersytet został bardzo dobrze zlokalizowany nad morzem. Mieliśmy wiele planów na rozwój. Na Placu Wolności stały 24 obeliski z gołębiami o różnych rozpiętościach skrzydeł, a na nich ornament oznaczający jeden z regionów Ukrainy. To był symboliczny plac, z napisem Mariupol dużymi literami w języku angielskim i ukraińskim, z fontanną kaskadową, jak w Limie w Peru. Bardzo piękne miejsce niedaleko uniwersytetu. Planowaliśmy zbudować w tamtej okolicy miasteczko studenckie. Więc teraz jeden z tych gołębi poleciał do Kijowa i stał się symbolem Mariupola i jego uniwersytetu. Symbolizuje też straty, które ponieśliśmy, bo mamy poległych kolegów, studentów, ale jednocześnie symbolizuje szybki rozwój. Będziemy się rozwijać, szybko się odbudowywać.
Co się działo w ciągu tych trzech tygodni w Mariupolu?
Na początku, kiedy było jeszcze światło i połączenie, staraliśmy się zarządzać uczelnią, wypłacaliśmy wynagrodzenia, stypendia. Nagrałem nawet wideo, żeby moi koledzy i studenci zobaczyli, że jestem w Mariupolu. To było naprawdę stabilizujące, uspokajające dla ludzi. Potem Rosjanie zaczęli uderzać w obiekty infrastruktury Mariupola.
Także w uniwersytet?
W końcu przyszedł czas na uniwersytet, który był trochę dalej od pierwszej linii ataku. Nie było prądu, nie było połączeń, nie było Internetu, nie było wody, miasto było całkowicie otoczone, nie można było wyjechać, ale nie było też zapasów, żeby żyć. Nie można było nawet wyjść z piwnicy, w której chowaliśmy się przed bombami.
Co się stało ze studentami?
Wszyscy byli w domach z rodzinami. Mieliśmy też około setki studentów cudzoziemców w akademiku. Próbowałem jakoś dojść do nich na piechotę, kiedy pojawiła się możliwość. Wynaleźliśmy taki sposób na komunikację, że wchodziliśmy na czwarte piętro budynku, bo tylko tam można było złapać połączenie telefoniczne i internetowe. Gdy grad (typ rakiety rosyjskiej – red.) trafił w nasz dom i gasiliśmy ogień, nagrałem wideo, by pokazać, że żyjemy. W jakiś sposób udawało mi się to zamieścić na facebooku, żeby ludzie wiedzieli. Potem mi opowiadano, że mój film pokazywały różne telewizje na świecie. Studentów rodzice po trochu odbierali, cudzoziemcy zostali. Mieliśmy dużo Turkmenów i Turków. Próbowałem zorganizować ich wywóz przy pomocy miejscowego imama. Chcieli ich wywieźć Turcy, mieli transport, ale nie dojechali do Mariupola. W końcu każdy wydostawał się jak mógł. Kilkoro studentów z Azerbejdżanu zostało wziętych do niewoli, Rosjanie pomylili ich z Azowcami, żołnierzami, którzy walczyli w Azowstalu.
A co z kadrą akademicką?
Najpierw wszyscy zostali w Mariupolu, potem wyjechali, uciekli jak i czym kto mógł. W tej chwili jest ze mną w Kijowie właściwie cała administracja uczelniana. Jestem dumny z tego, że żaden kierownik nie zdradził swojego kraju. Wszyscy prorektorzy, kierownicy działów pracują stacjonarnie w Kijowie.
Jak wyjechaliście z tego okrążenia?
Piętnastego marca pojawiłem się na posiedzeniu komitetu wykonawczego Rady Miejskiej. Tam powiedziano, że Czerwony Krzyż organizuje ewakuację do Zaporoża.
Korytarz humanitarny?
Nie było drogi humanitarnej, zielonych korytarzy, nic nie było. Razem ze mną był mój pięcioletni syn. Trudno było budzić się codziennie z myślą, co on będzie jadł, a potem rozpalać ogień pod kuchenką i myśleć, jak w dwudziestym pierwszym wieku nakarmić dziecko, gdy dookoła trwał ostrzał… To nie jest najprzyjemniejsze uczucie. Spaliśmy w piwnicy. Kiedy nas ostrzeliwano – a zaczynali od czwartej, piątej rano – żona łapała mnie za rękę w napadach paniki. Co robić? Nic nie możesz zrobić. W piwnicy było około stu osób, na szczęście był to prawdziwy schron bombowy, jeden z niewielu w mieście.
O dwunastej w nocy ktoś do nas wchodzi, świeci latarką w sufit i mówi: „Trofymenko Mykola na wychod”. Wszyscy się obudziliśmy, nic nie rozumiemy, my z żoną, teściowa obok z naszym malutkim psem, dziecko pomiędzy nami. Myślę, co znaczy „do wyjścia”. Przecież nawet nie wiem, kto po mnie przyjechał, czy to już Rosjanie, czy jeszcze nasi. Spaliśmy ubrani. Wychodzę, a tam ktoś podchodzi do mnie od tyłu – ciemno, światło zamaskowane, ponieważ na widok światła Ruscy od razu strzelali – podchodzi do mnie i mówi: „Kolia, to ja Artem”. Odwracam się, a to mój sąsiad, naczelnik policji. Służba Bezpieczeństwa przekazała mu informację, żeby zawieźć mnie z rodziną do meczetu, żeby wywieźć z miasta. Brali wtedy tylko kobiety i dzieci, chciałem wywieźć żonę, teściową i syna, bo dla mnie to była tragedia, że zabrałem ich ze sobą z Dnipro. Przecież wywiozłem ich już raz z Mariupola 24 lutego, a potem razem wróciliśmy. Żona mnie nie puściła z powrotem samego, stanowczo powiedziała: „Nie zostanę sama, jedziemy razem”. Dosłownie wczepiła się we mnie. To był mój błąd, że ich zabrałem. Ale może trzeba być razem w takiej sytuacji?
Najpierw przywieziono nas do siedziby policji, potem do meczetu. W marmurowym pomieszczeniu było bardzo zimno. Zmarzłem tak, jak nigdy w życiu. Założyliśmy na dziecko wszystko, co mieliśmy ze sobą, grzaliśmy je. Potem przez cały następny dzień siedzieliśmy przy ogniu. Ale nikt nie przyjechał, żadni Turcy, nikt nie został wpuszczony ani wypuszczony. W końcu zabrano nas do gabinetu naczelnika policji Obwodu Donieckiego, do pokoju odpoczynku. Dla nas to był raj, bo był tam generator prądu i grzejnik, wreszcie zdjęliśmy kurtki. Po raz pierwszy od trzech tygodni mogliśmy umyć włosy. Było ciepłe jedzenie. Naładowaliśmy baterię tabletu i dziecko oglądało bajkę. To było takie małe szczęście.
Jak się udało dojechać do Kijowa?
Jeden mój samochód został rozbity gradem. W innym bomby powybijały szyby, ale dało się nim jeździć. Gdy w końcu 15 marca około godziny jedenastej usłyszałem o możliwości wyjazdu, od razu poinformowaliśmy kogo się dało, że jest taka możliwość i własnymi środkami transportu ludzie zaczęli wyjeżdżać. Gdy się ewakuowaliśmy, pojawiło się pytanie, co wziąć ze sobą? Mieliśmy walizę, z którą jeszcze w Dnipro jeździliśmy, potem w jakimś momencie weszliśmy z żoną do mieszkania, postanowiliśmy zebrać jeszcze jedną walizę. Na wszelki wypadek. Wrzuciliśmy do niej rzeczy dziecięce. Wszystko w pośpiechu, bez pełnej świadomości, co ważne, a co nie. W jeden worek na śmieci wrzuciliśmy obuwie, do innego jakąś odzież wierzchnią. To zostało w mieszkaniu. Z policji podwieźli nas na parking. A tam masakra, wszystko spalone. Zobaczyliśmy wieżowce, budynki obok już były zajęte przez Rosjan. Zaczęli do nas strzelać seriami. Upadliśmy na podłogę, dopełzliśmy do tego parkingu, a tam otwarta przestrzeń. Najpierw próbowaliśmy wejść z jednej strony, ale wszystko było zawalone, z innej – samochody się spaliły, ale mój był cały, jedynie szyby wybite. Uruchomiłem auto. Wyjechałem, zajrzałem do domu, zabrałem te dwa worki z rzeczami i drugą walizę, wyrzuciłem krzesełko dziecięce, bo za dużo miejsca zajmowało.
Potem na stacji benzynowej kupowałem benzynę w wiadrach, bo przecież nie było benzyny oficjalnie, ja sobie nazbierałem w kanister, 20 litrów – to był skarb. Dzięki temu dojechałem do Berdiańska, a potem do Zaporoża. Dojechaliśmy do Berdiańska, gdy już był okupowany. Przejechaliśmy przez kilkanaście rosyjskich posterunków. Pytali nas: A czym się zajmujecie? Kto wy, co wy? Na szczęście w te pierwsze dni Rosjanie jeszcze nie mieli możliwości sprawdzenia informacji. Gdybym został dwa dni dłużej, pewnie już bym nie wyjechał. Byłem na ich listach jako rektor i człowiek z poglądami proukraińskimi. W Berdiańsku zanocowaliśmy, a 16 marca dotarliśmy do Zaporoża, już na teren ukraiński. Po 16 marca od razu utworzyliśmy kanał uniwersytecki na Telegramie (portal społecznościowy), dodaliśmy konta wszystkich pracowników, żeby ludzie wiedzieli, że jest możliwość wyjazdu, i zaczęliśmy szukać miejsca w samochodach, benzyny, by ludzi wyciągać z Mariupola. Dzwoniłem do rektorów w Kijowie, żeby zakwaterować studentów w akademikach, także wykładowców i innych pracowników, bo przecież byli uchodźcami wojennymi i nie mieli gdzie się podziać. Rozpoczęliśmy ewakuację informacyjnie koordynowaną, ale każdy wyjeżdżał jak mógł, samodzielnie. Dwóch profesorów wyszło z Mariupola pieszo. Szli z rodzinami wiele kilometrów, wiele dni.
Nie od razu dojechaliśmy do Kijowa. Najpierw pojechaliśmy do obwodu lwowskiego. Wybierałem miejsce, gdzie mógłbym „wywieźć” uniwersytet. Miałem kilka opcji, m.in. Kamieniec Podolski, Równe, Lwów. Ostatecznie stanęło na Kijowie. Trafiłem tam po miesiącu od ucieczki z Mariupola. W kwietniu podjęliśmy decyzję, że Mariupolski Uniwersytet Państwowy musi być ulokowany w Kijowie, bo to będzie dla nas i dla kraju najbardziej korzystne. To, co Rosjanie zrobili z Mariupolem, jest ludobójstwem, i o tym świat musi wiedzieć i pamiętać. Wykorzystujemy każdy dzień, by o tym opowiadać światu. Dlatego pojawił się w godle „nowego” uniwersytetu symbol gołębia, to jest także symbol Ducha Świętego. To też pamięć o poległych i także nasze zobowiązanie, by zbudować nowy uniwersytet.
Co to znaczy wywieźć uniwersytet z Mariupola?
To serwery, informacja, dokumenty! I ludzie oczywiście.
Ile aut?
Jeden busik uniwersytecki załadowany do pełna. Trochę rzeczy wywoziliśmy swoimi prywatnymi samochodami.
Gdzie to czekało przez półtora miesiąca, zanim dotarł pan do Kijowa?
Najpierw w Dnipro, potem wywieźliśmy wszystko do Lwowa, a później, gdy już byliśmy w Kijowie, tam przewieźliśmy wszystko.
Co się stało ze studentami?
Oni też są porozrzucani po kraju, po świecie. Ale organizujemy uniwersytet. Działamy.
Czy studenci poszli na wojnę?
Tak. Niektórzy. Na ochotnika.
Wie pan, co się z nimi dzieje?
Walczą. Niestety są też zabici, zbyt wielu zabitych. W zeszłym roku zginęło dwóch naszych studentów zarządzania – byli z jednego roku, zginęli w tym samym okopie, od tego samego pocisku. Gdy jeszcze byliśmy w Mariupolu, podczas posiedzenia Rady Miejskiej do samej sali wpadła bomba. Obok mnie siedział dyrektor departamentu ekologii, odłamek trafił go w plecy, lekarze byli na miejscu, jakoś to wyciągnęli i przeżył. Prawie stracił rękę. Teraz jest we Francji na rehabilitacji. Okazało się, że był studentem Donieckiego Uniwersytetu Zarządzania, który został dołączony do naszej uczelni. Dowiedział się, że jestem rektorem i mówi: „Niech pan mi obieca, że kiedy będzie okazja, pan mnie wznowi, żebym uczył się dalej”. Policjant, który mnie wiózł, był w niewoli w Oleniwce, bo był w Azowstalu. Gdy wyszedł stamtąd, od razu trafił do więzienia. Zadzwonił i powiedział, że chce się uczyć. Przyjęliśmy go. Nie wiem, jakiego naruszenia prawa dokonałem, ale to była sprawa pryncypialna. Teraz jest moim studentem. Czekamy, aż go zwolnią, żeby mógł przyjechać i się uczyć.
Co teraz robią studenci?
Uczą się. Od 18 kwietnia 2022 roku studenci wznowili naukę, wykładowcy prowadzą zajęcia. Prowadzimy kształcenie online. Jako rektor nie mogę teraz zmuszać nikogo, by przyjechał do Kijowa, dlatego że tu też nie jest bezpiecznie. Studenci rozjechali się po całym świecie. Wielu wyjeżdżało przez Rosję i kraje bałtyckie do Europy. Różne sytuacje miały miejsce. O każdej takiej historii pracownika, wykładowcy, studenta można nakręcić film akcji. Przede wszystkim wypuściliśmy rocznik absolwentów – bakałarzy, którzy zdali egzaminy państwowe, otrzymali dyplomy.
Wznowiliśmy wszystkie procesy uczelniane. Wszystkie usługi, które może i chciałby otrzymać student od uniwersytetu. W pełni funkcjonujemy w Kijowie. Mamy biuro, prowadzimy zajęcia, pracują wszystkie działy. Wznowiliśmy obieg dokumentacji. Zdobyliśmy kilka poważnych zagranicznych grantów, żeby stworzyć fundament do rozwoju uniwersytetu, np. Rolls-Royce Foundation dała nam 125 tys. euro na odnowienie laboratorium cyberbezpieczeństwa. Mamy projekt REDU (Reinventing Displaced Universities), finansowany przez Komisję Europejską kwotą 600 tys. euro na utworzenie uniwersytetu cyfrowego. To jest moje marzenie, żeby wokół nowej strony internetowej uczelni, naszej nowej marki, dostępne były wszystkie usługi: wnioski, indywidualny tor nauczania studenta, mobilności, wszystkie nasze uczelniane działania. I zrobimy to, mamy na to pieniądze.
Wygraliśmy już kilka projektów w programie Fullbrighta, m.in. na rebranding. Studenci mają dostęp do staży, programów podwójnych dyplomów. W tej chwili negocjujemy z Uniwersytetem Cornella – to uczelnia należąca do amerykańskiej Ligi Bluszczowej – warunki współpracy w zakresie udostępnienia platformy edukacji zdalnej. Nasz student będzie mógł zaliczyć kilka przedmiotów w ciągu roku akademickiego i otrzymać stosowny certyfikat. Czy to kiedyś było możliwe? Nie do wyobrażenia w Mariupolu jeszcze dwa lata temu. Myślę, że właśnie internacjonalizacja będzie naszą przewagą konkurencyjną. Student przyjdzie do nas się uczyć, ale w ciągu procesu kształcenia weźmie udział w kilku kursach na Litwie, w Polsce, Francji, we Włoszech, Portugalii, w Grecji, na Cyprze, w Stanach Zjednoczonych i otrzyma odpowiednie potwierdzenie. W tym celu utworzyłem dział specjalny, który to wszystko organizuje, systematyzuje i integruje. Do wyborów rektora szedłem z programem zwiększenia liczby godzin z języka angielskiego. W czasie mojej kadencji trafiłem na wszystkie możliwe przeszkody – pandemię i wojnę. Mimo to zorganizowałem kursy języka angielskiego dla naszych pracowników, wykładowców, bo chciałem, żeby pisali więcej w języku angielskim i więcej uczyli po angielsku. A to po to, żeby mogli wyjeżdżać za granicę, żebyśmy umiędzynarodowili uniwersytet. Kontynuuję ten program wyborczy, gdyż Uniwersytet Mariupolski powinien być nowoczesny, umiędzynarodowiony, otwarty na świat, zatrudniający najlepszych specjalistów. Myślę, że nam się uda.
Jaki był Uniwersytet w Mariupolu przed wojną?
Przed wojną to był uniwersytet klasyczny. W 2021 roku obchodziliśmy trzydziestą rocznicę powstania. Mieliśmy sześć wydziałów i wszystkie typowe kierunki. Dobrze współpracowaliśmy z Radą Miejską, mieliśmy już budżet na nową pracownię chemiczno-biologiczną, bo w mieście brakowało nauczycieli chemii, fizyki, biologii, geografii, matematyki. Umówiłem się z merem, że otworzymy te laboratoria, a miasto je sfinansuje; od 1 września 2021 roku uruchomiliśmy studia biologiczne. Zamierzaliśmy tworzyć nowe laboratorium cyberbezpieczeństwa, informatyki. Mieliśmy wszystkie specjalności pedagogiczne: edukacji przedszkolnej, szkolnej, szkolnictwa średniego, zarządzania szkolnictwem wyższym. Oczywiście ekonomię – wszystkie możliwe specjalności oraz zarządzanie – podobnie. Mieliśmy filologie, w tym jedyną na Ukrainie filologię grecką. Mieliśmy znakomitą bazę dydaktyczną i naukową. Tworzyliśmy Muzeum Nauki – cztery takie powstawały na Ukrainie, w tym jedno u nas. Na szczęście sprzedawca nie zdążył dostarczyć nam w terminie sprzętu o wartości 150 tysięcy euro. Część dotarła przez Polskę już w czasie wojny; tymczasowo będzie przechowana i eksponowana w Użhorodzie na Zakarpaciu. Mieliśmy wtedy pięć tysięcy studentów, z czego pięciuset zagranicznych.
To co będzie teraz? Jak pan sobie wyobraża swój uniwersytet?
Przeprowadziliśmy audyt tego, co posiadamy, jakie mamy zasoby kadrowe, środki, i bazując na tym, przeprowadziliśmy reorganizację, zostawiliśmy cztery wydziały. Na niektórych kierunkach zawiesiliśmy nabór. Nazywam ten czas okresem stabilizacji, gdyż stabilizujemy wszystkie procesy. Przeprowadziliśmy kampanię rekrutacyjną. Przyjęliśmy dwa razy mniej studentów niż dawniej, ale ważne jest, że ich w ogóle przyjęliśmy. Kształcenie odbywa się, jak mówiłem, w znacznej części zdalnie.
Wpisaliśmy do misji uczelni, że jesteśmy ambasadorami Mariupola w świecie. Teraz realizujemy tę misję. Od pierwszych dni działania w Kijowie otworzyłem Sztab Humanitarny. Jestem świadomy tego, że uniwersytet powinien pomóc nie tylko w pracy, w działalności edukacyjnej i naukowej, w kształceniu czy badaniach naukowych, powinniśmy przede wszystkim pomóc studentom, wykładowcom i pozostałym pracownikom stworzyć warunki zamieszkania. Zaczęliśmy udzielać pomocy podstawowej, bytowej, bo ludzie niczego nie mieli, bo nikt nic ze sobą nie zabrał. Potem zrozumieliśmy, że możemy działać jako centrum transformacji społeczności Mariupola. Otworzyliśmy to centrum humanitarne dla wszystkich mieszkańców Mariupola, dlatego że chcemy, żeby ci ludzie zachowali swoją tożsamość jako mieszkańcy tego miasta, żeby nie roztopili się wśród innych społeczności. Po wyzwoleniu miasta chcemy tam wrócić razem z naszymi mieszkańcami, chcemy, żeby oni zawsze pamiętali, skąd są. Nasz uniwersytet to centrum, to magnes dla wszystkich mieszkańców Mariupola. Teraz tworzymy tu specjalne symboliczne miejsca, np. mini Plac Wolności będzie obok uniwersytetu. Znajdę finansowanie, już bardzo aktywnie działam w tym kierunku. Uruchomiliśmy kampanię fundraisingową, zarejestrowaliśmy fundusz specjalny do celów odnowienia i odbudowy Uniwersytetu Mariupolskiego. Dołączyliśmy się do aliansu uniwersytetów europejskich Transform for Europe, jesteśmy tam pierwszymi Ukraińcami, jest z nami też Uniwersytet Śląski. Cały nasz alians otwiera dla nas dostęp do platform dydaktycznych. Mamy mobilność – wykładowców, studentów, wszystkie możliwości.
Czy są w tej chwili normalne zajęcia dla studentów?
Nie ma jeszcze stacjonarnych, tylko online. Nie mogę wymagać od ludzi przyjazdu do Kijowa, bo przede wszystkim muszę stworzyć im tu warunki socjalne i mieszkaniowe, muszę wyremontować akademik. Dlatego nie powiem: „Wróćcie do Kijowa”. To był błąd wysiedlonych w 2014 roku uczelni. Ważne jest dla nas, aby nie stracić ludzi. Jeśli ich stracimy… Pracuję teraz nad doktoratem – jestem kandydatem nauk (w Polsce to faktycznie doktorat) – z dyplomacji publicznej. Piszę z przekonaniem, że uczelnia, szczególnie teraz, w tych warunkach na Ukrainie, jest instytucją dyplomacji publicznej, bo to ode mnie zależy, czy wyciągnę młodego człowieka, pracownika czy nauczyciela, z okupowanego terytorium. Z Grecją łączy nas bardzo silna więź. Prezydent Grecji przyjechała do Kijowa i zaprosiła mnie do ambasady, aby ze mną porozmawiać i zapytać, jak Republika Grecka może pomóc w odbudowie uniwersytetu. Mamy wielu studentów w Kijowie, wraz z pracownikami to już około 400 osób. Moje biuro działa normalnie. Jesteśmy w pracy każdego dnia.
Czy pan myśli nad tym, że wrócicie do Mariupola?
Tak, jestem głęboko przekonany, że wrócimy do Mariupola. Ku pamięci wszystkich naszych zabitych, a zginęło około sto tysięcy mieszkańców Mariupola. Wyobrażacie państwo sobie, jak stoi blok, wieżowiec, 9–14 pięter, kiedy strzelają z moździerzy, gradów? Gdzie się człowiek chowa? Wszyscy myślą, że was ochroni wanna, to nieprawda. Że ochroni was węgar w drzwiach, czy schowasz się gdzieś pod stołem. Nie. Kiedy strzelają tak, jak w Mariupolu, to wszystko się wali. Z ludźmi w środku. Jeżeli jesteś w piwnicy, to w tej piwnicy zostaniesz pochowany pod gruzami. Do dziś nie znam losu ponad czterdziestu swoich pracowników. Myślę, że już nie żyją.
Rozmawiali Iryna Degtyarova i Piotr Kieraciński