Nadmuchaną do granic możliwości bańkę światowej nauki wypełnia wykładniczo namnożona grupa badaczy nieposiadających szerokiej wiedzy, najczęściej niemających zapału, biorących się do lektury jedynie na temat swoich badań (i broniących się przed tym), a jednocześnie nieustannie zmuszanych do produkowania publikacji z wynikami – pisze prof. Łukasz Komsta z Wydziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.
Pokusę reformowania nauki można potraktować jako swoisty bumerang. Wraca do dyskursu publicznego dość regularnie i nie są jej straszne żadne uwarunkowania, nawet powszechna zgoda wśród wszystkich opcji politycznych do „ostateczności” (przynajmniej w jakimś nieco dłuższym czasie) którychś z kolei zmian. Także teraz, po kilku latach obowiązywania Konstytucji 2.0, proponuje się od nowa dość drastyczne zmiany, znajdując argumenty (przynajmniej z pozoru) uzasadniające przedstawiane propozycje.
Odnoszę jednak wrażenie, że większości z nas brakuje refleksji nad pewną serią zjawisk cywilizacyjnych, które czynią naukę w znanej nam formie całkowicie niereformowalną. Ich postrzegania unika się jak ognia, przemilcza się lub wypiera. Jednakże prędzej czy później przyjdzie się nam zmierzyć z konsekwencjami tych przemian.
„Bullshit job”
W ostatnim ćwierćwieczu dokonał się nieprawdopodobny zwrot w myśleniu i postrzeganiu badań naukowych, rozwoju nauki oraz zmiana (albo zanik?) czegoś, co nieco starsze pokolenie określiłoby mianem etosu nauki. Rzekłbym, że prawie cała rzeczywistość, w jakiej przyszło nam obecnie żyć, jest przeciwieństwem stanu wyjściowego w każdym aspekcie i wątku. Te szczegóły, które nie uległy zmianie, albo właśnie są zmieniane, albo zostaną zmienione wtedy, kiedy już wszystko inne zakończy okres swoich przemian, zaś kult „reformy reformy” i wywracania fundamentów do góry nogami będzie domagał się kolejnego pokarmu.
Niedawno podczas porządków odnalazłem starą gazetę z lat osiemdziesiątych. W programie telewizyjnym: matematyka dla V klasy szkoły podstawowej. Odcinek programu dotyczył nierówności z dwiema niewiadomymi. Otworzyłem oczy ze zdumienia. Pamiętałem, że szkoła miała wówczas większe wymagania od uczniów, ale chyba nie zdawałem sobie ze wszystkiego sprawy. Wystarczyło tak mało czasu, aby żaba ugotowała się aż do zupełnego usunięcia pojęcia funkcji z programu szkoły podstawowej.
Zajęcia wyrównawcze, które pozwalały słabszym uczniom równać do góry, przestały istnieć. Nie będzie nadużyciem powiedzenie, że wszystko wyrównano w dół. Indywidualizm i charyzma nauczyciela musiała ustąpić wciśnięciu w sztywne ramy podstaw programowych i efektów kształcenia, a dodatkowo całkowicie nadmuchano biurokrację do tego stopnia, że znaczna część nauczycielskich obowiązków (zarówno w szkole, jak i na uczelni) spełnia definicję pojęcia „bullshit job” z książki Davida Graebera. Dla nauczyciela często ważniejszy jest dobrostan ucznia (oraz własny), a nie realna edukacja. Próby bycia wymagającym powodują wybuchy wściekłości rodziców. Likwidacja prac domowych jeszcze do niedawna byłaby dziennikarskim żartem. Nie jest nim także autentyczny komentarz studenta kierunku lekarskiego w ankiecie studenckiej: „zajęcia niewiele dały, musiałem i tak uczyć się w domu”.
Do drastycznego obniżenia ogólnego poziomu wiedzy dochodzi również opór przed odpowiedzialnością. Wprawdzie wymaga się, aby zawsze znaleźć winnego, ale tym winnym i odpowiedzialnym jest najczęściej ktoś inny. Takie czasy, pandemia, nauczyciele nie potrafią uczyć, program szkolny jest źle skonstruowany, w zasadzie najlepiej byłoby z niego jeszcze coś usunąć. Wszak to wszystko, czego doświadczamy, to opresyjny system pruski. Jestem przekonany, że niedługo dojdzie do likwidacji egzaminu maturalnego, skoro to też pruski XVIII-wieczny wynalazek. Wtedy już każdy chętny będzie studiować, aby tylko nie były łamane prawa człowieka (do zdobywania wiedzy i do posiadania dyplomu). Jeśli nie da się już zreformować programu studiów tak, aby wszyscy „chcący je skończyć” bez problemu je kończyli, winą zostaną obarczeni zapewne wykładowcy, bo to oni nie umieją nauczyć.
Poza okrajaniem programów studiów (i wymyślaniem nowych kierunków, które bardzo często już na samym początku są banalne i nie wymagają okrajania) pojawiają się głosy, aby zupełnie zlikwidować prace licencjackie i magisterskie, ponieważ studenci kierunków innych niż humanistyczne w ogóle nie umieją ich pisać. Tak też się prawdopodobnie stanie, jednak nie da się na to miejsce wprowadzić niczego innego (np. rzetelnego egzaminu końcowego z całych studiów), ponieważ istotna część studentów nie byłaby w ogóle w stanie się na taki egzamin przygotować. Osobnicy umiejący pisać będą reliktami dawnych czasów, opowiadający coś w stylu obecnych emerytów: „a za moich czasów to mieliśmy w liceum łacinę i grekę”. Dryfujemy w stronę przeczekiwania – nauczyciele i uczniowie przeczekują szkołę, studenci przeczekują studia, aby dostać dyplom, natomiast wykładowcy przeczekują prowadzone zajęcia, by mieć je wreszcie z głowy.
Głód wiedzy i dociekliwość, które jeszcze nie tak dawno były stosunkowo częstym zjawiskiem (i które należało traktować jako najlepszy wskaźnik predyspozycji do pracy naukowej) są w skrajnym zaniku. Pokolenie Z traktuje obowiązek zdobywania wiedzy jako opresję przeszkadzającą w swoistym przeżywaniu życia. Chcieliby robić coś ciekawego i być może nauka by ich interesowała, ale najlepiej godzinę dziennie i z natychmiastowym sukcesem. Jeśli go nie ma, winny jest albo opresyjny świat, albo opiekun naukowy, który sukcesu nie umie zagwarantować i podać na tacy. Studenci dziwią się, że nie da się zapisać do koła naukowego, przez kilka spotkań wykonywać proste, podane na tacy czynności, a potem natychmiast (pokolenie instant) mieć z tego publikację, certyfikat i adnotację w aneksie do dyplomu. A dyplom i adnotacja są już od dawna ważniejsze niż zdobyta wiedza i doświadczenie.
Doktorat „uprzednio przygotowany”
Sumarycznym efektem powyższych zjawisk jest całkowite nieprzygotowanie większości młodych ludzi do pracy naukowej w sposób, jaki funkcjonował wcześniej i jest znany pokoleniu X, Y czy millenialsom. Brakuje ogólnej wiedzy (z jednoczesnym oporem przed jej poszerzeniem o jeden milimetr więcej, niż jest to konieczne – telefon z wyszukiwarką jest zawsze w kieszeni), leży elementarne pojęcie o metodyce prowadzenia badań i statystyce (bo to takie trudne i może bez tego da się jakoś obejść), brakuje inicjatywy, a dodatkowo – mimo całej litanii efektów kształcenia określonych jako „umiejętności” – niezwykle topornie rozwija się umiejętność wyznaczania sobie jakichkolwiek celów i samodzielnego dążenia do nich.
Wszyscy, którzy znowu podnoszą temat zniesienia habilitacji, postrzegając ją jako kolejny relikt opresyjnego systemu pruskiego, który blokuje wszystko, opowiadają się za modelem anglosaskim, gdzie doktorat jest najwyższym i prestiżowym stopniem naukowym. Być może faktycznie tak jest (jeszcze) w krajach anglosaskich, gdzie doktoraty (te, z którymi miałem okazję się zapoznać) to najczęściej zszywka 10–15 publikacji w dobrych czasopismach, o objętości i wskaźnikach bibliometrycznych nierzadko odpowiadających naszej habilitacji. Jednakże system boloński dokonał dewaluacji wartości i prestiżu również tego stopnia. Niedawno jego uzyskanie trwało 6–10 lat spokojnej i wytężonej pracy (nierzadko ze zmianą tematu w trakcie, jeśli badania nie przynosiły założonych wyników), po czym nagle został obligatoryjnie skrócony do 4 lat jako kolejny etap ustandaryzowanego, wepchanego w ramy procesu kształcenia.
Dysponując tylko czterem latami, doktorant oczekuje, że jego projekt będzie niczym w programie Adama Słodowego – „uprzednio przygotowany”. Najlepiej kiedy promotor o wszystkim pomyśli, zorganizuje badania, zapewni niezbędną pomoc, pozyska wcześniej środki, wreszcie zagwarantuje spektakularny sukces przedsięwzięcia, które dla samego zainteresowanego nie ma żadnych wyższych celów, a jedynie zrobienie doktoratu w ramach przeżywania życia. W praktyce czas jeszcze bardziej ulega redukcji, ponieważ doktoranci bywają coraz mniej dyspozycyjni. Szkoła doktorska wymaga od nich uczestnictwa w zajęciach poza badaniami naukowymi, nierzadko pracują, mają inne priorytety i pod ich pracę należy ustawiać realizację projektu. W drugą stronę jednak zredukowano drastycznie konieczną do odbycia dydaktykę (aby nie zabierać cennych godzin pracownikom), a zajęcia dla wszystkich doktorantów wnoszą tej wiedzy niewiele. Tymczasem to właśnie dydaktyka była jednym z ostatnich bastionów zmuszających doktoranta do uczenia się czegokolwiek poza samym tematem doktoratu.
Powstają więc szybkie doktoraty składające się z kilku publikacji, które oczywiście znaczą coś dla nauki, jednakże coraz częściej przypominają taśmowe wyrobnictwo analogiczne do prac dyplomowych. W niektórych przypadkach ciężko stwierdzić, co tak naprawdę doktorant zrobił – promotor wymyślił badania, materiał badawczy doktorant otrzymał w prezencie, analizy wykonała zewnętrzna firma, statystykę policzył ktoś usługowo, a ciocia księgowa dokonała redakcji tekstu na komputerze. Ten świeżo upieczony doktor chciałby już zaśpiewać piosenkę „Mogę wszystko”, ale niestety – opresyjny system pruski wymaga od niego habilitacji.
Umożliwienie habilitacji z publikacji (bardzo słuszne) oraz zniesienie kolokwium habilitacyjnego i wykładu uczyniło ten etap kariery (przynajmniej w naukach przyrodniczych) na tyle bezproblemowym, że każdy, kto po doktoracie realnie pracuje naukowo, jest w stanie zebrać odpowiednią liczbę swoich publikacji i przedstawić jako habilitację. Nie można zatem powiedzieć, że ten etap nie jest ułatwiony. Jednakże dalej słychać jęki w tym opresyjnym świecie.
Nadmuchując bańkę
Naukowcy wytyczają swoją dalszą ścieżkę kariery najczęściej w oparciu o coś wyjątkowego, temat, którym jeszcze nikt się nie zajmował. Najczęściej bardzo wyspecjalizowany i zrozumiały przez coraz mniej kolegów ze środowiska. Przy czym wiedza ogólna, stanowiąca pomost do współpracy, dyskusji i wzajemnego zrozumienia ulega zmniejszeniu. Podobno Alexander von Humboldt jest uważany za ostatniego człowieka, który był w stanie „ogarnąć” całościowo ówczesny stan wiedzy w naukach przyrodniczych. Od tego czasu nauka rozwija się w tempie wykładniczym. Na naszych oczach nadmuchiwana jest bańka, wypełniona wzrastającą liczbą naukowców, którzy zobligowani są za wszelką cenę do produkowania publikacji, a jednocześnie każdy z nich wie coraz mniej w porównaniu do Humboldta. Ta bańka musi w końcu pęknąć z kilku powodów.
Pierwszym i najważniejszym jest nieustanny nacisk na wzrost tempa pracy. Na przełomie wieku rozeznanie literaturowe do jakiegoś pomysłu badawczego zajmowało wyraźny czas pracy spędzony w bibliotece. Pracowało się spokojnie, wymyślając projekty bardziej wartościowe. Ich opublikowanie też wymagało więcej czasu. Dziś „literature survey” robimy w kilka godzin pomiędzy jedną grupą studentów a drugą, nigdy do końca nie jesteśmy pewni własnych pomysłów, a badania naukowe prowadzimy w galopie. Nierzadko badacze zaniedbują pełne doczytanie podejmowanej dziedziny (w końcu Humboldta i tak nie dogonią), wybierają czasopisma publikujące wyniki w jak najkrótszym czasie i cieszą się, że wyrobili kolejne punkty ewaluacyjne. Nie ma czasu na refleksję nad tym, czy taki sposób pracy faktycznie zwiększa doświadczenie, kompetencje i ogólną wiedzę, która niedawno była domyślnym atrybutem akademickości (nie mówiąc już o to, czy w ogóle się to komuś przydaje). Pokolenie Z rozwija ten trend jeszcze bardziej, czyniąc z nauki wyrobnictwo i rzemiosło tysięcy przeciętnych naukowców piszących tysiące przeciętnych artykułów, na których czytanie nie ma czasu, przecież wszyscy muszą pisać następne.
Uprawianie nauki w tej nadmuchiwanej bańce, a jeszcze wewnątrz drugiej mniejszej bańki własnej specjalności, odcina od szerokiej znajomości swojej dziedziny. Na przykład wśród lekarzy i farmaceutów specjalizacja jest obecnie bardziej miarodajnym wyznacznikiem wiedzy niż stopnie naukowe. Te ostatnie dowodzą jedynie, że ich posiadacz umie robić badania oraz wystarczająco tych badań naprodukował. Dokonano dewaluacji stopni i tytułów – profesor to obecnie jedynie „autor setek publikacji”.
A co z wiedzą? Coraz rzadziej w teleturniejach typu „Jeden z dziesięciu” pojawia się profesor wyższej uczelni, ponieważ współczesny profesor ma ogromną wiedzę, ale tylko z tego, co sam bada. Kiedy profesorowie spotykają się na kawie, rzadko kiedy są w stanie rozmawiać na ten sam temat naukowy. Jeśli nie narzekają na kolejne reformy reform, to najczęściej opowiadają sobie o swoich badaniach (w myśl zasady „powiedział, co wiedział”), przy czym coraz rzadziej są w stanie wykazać się jakąkolwiek zdolnością do dyskusji, poza przytaknięciem lub zapytaniem, ile z tego będzie punktów.
Podsumujmy zatem. Nadmuchaną do granic możliwości bańkę światowej nauki wypełnia wykładniczo namnożona grupa badaczy nieposiadających szerokiej wiedzy, najczęściej niemających zapału, biorących się do lektury jedynie na temat swoich badań (i broniących się przed tym), a jednocześnie nieustannie zmuszanych do produkowania publikacji z wynikami. Ich malejąca zdolność ogarniania swoich dziedzin jest jeszcze bardziej redukowana przez wykładniczy wzrost liczby tych produkowanych publikacji, tworzenie dziesiątek nowych czasopism naukowych (gdzieś te „kwity” muszą się pomieścić) oraz presję nakazującą pisać, zamiast czytać.
Zanim ta bańka pęknie pod wpływem własnego ciśnienia, rozpadnie się z wielkim hukiem dzięki sztucznej inteligencji, która też rozwija się w sposób wykładniczy. Można przypuszczać, że wszystkie publikacje naukowe już za jakieś 10 lat będzie można umieścić w ogromnym inteligentnym systemie. Ten system będzie w stanie spojrzeć całościowo na badania w skali całej cywilizacji, będzie nowym Humboldtem. Badacze przestaną pisać prace typu review, ponieważ gotowy artykuł poglądowy będą dostawać za każdym razem w ciągu minuty. Nawet jeśli praca takiego systemu nie będzie idealna, będzie na pewno wystarczająca, a dodatkowo rzędy wielkości razy lepsza niż tygodnie pracy najtęższych umysłów.
Dodatkowo system zwolni badaczy z zastanawiania się nad tym, co należy badać. Nikt nie będzie wykonywał ślepo jego poleceń, ale wymyślenie dobrego projektu naukowego zajmie kilka godzin. Publikacji też nie będzie trzeba pisać. Do systemu po prostu będzie się wprowadzać wyniki, zaś system będzie zadawał pytania, oczekiwał na nasze opinie, porównywał to z aktualnym stanem wiedzy, prosił o doprecyzowanie pewnych szczegółów. Najbardziej zachwycone będzie pokolenie Z – w mózgu nie będzie trzeba przechowywać już prawie żadnej wiedzy. Równocześnie wiele osób nie będzie nikomu potrzebnych w społeczeństwie.
Konsekwencją tego stanie się drastyczna redukcja zatrudnionych naukowców. System zidentyfikuje 80% zasobów zmarnowanych na 20% nieistotnych wyników, zasoby te przydzieli dla pozostałych 20% badaczy, polepszając jednocześnie wydajność w skali globalnej. Część ośrodków można będzie zamienić na automatyczne i autonomiczne zrobotyzowane laboratoria, wykonujące badania topowej klasy z minimalnym tylko nadzorem ze strony człowieka, częściowo projektujące eksperymenty i przeprowadzające je zupełnie bez czynnika ludzkiego.
Przeciętny badacz nie będzie miał łatwego zadania, gdzie w takiej rzeczywistości znaleźć pracę. W sferze dydaktyki podzieli los nauczyciela szkolnego, zastąpionego przez inteligentny system uczący, pozbawiony ludzkich wad, dostosowujący się do indywidualnych potrzeb ucznia, zapewniający uczenie spersonalizowane. Na uczelniach wykładowcy pozostaną jedynie w dziedzinach, w których uczy się bardzo skomplikowanych umiejętności, albo wynik procesu kształcenia zależy od czynników subiektywnych (np. w sferze sztuki, chociaż inteligentne systemy również częściowo zastąpią malarzy, grafików i kompozytorów).
Uczony podzieli los wielu innych zawodów, których kompetencje mieszczą się w przeciętnym inteligentnym algorytmie, takich jak aptekarza (już dziś w niektórych mniej zaludnionych rejonach świata istnieją automaty wydające leki, działa to wyśmienicie i skutkuje mniejszą ilością pomyłek), dziennikarza, lekarza pierwszego kontaktu (to nie żart), radcy prawnego, lektora języków obcych, rolnika (robotyzacja upraw), bibliotekarza (książki będą w systemie) itd. Nawet takie zawody, których według wielu źródeł nie da się szybko zastąpić sztuczną inteligencją (np. programiści, trenerzy, psychologowie) mają mniej czasu, niż by się im wydawało. Może się nawet okazać, że nie będą potrzebni ludzie kultury, ponieważ sztuczna inteligencja w kwadrans wygeneruje dostosowane do upodobań indywidualnego odbiorcy książki, kursy, artykuły czy nawet filmy pełnometrażowe. O nauce i sztuce przestaniemy wtedy rozmawiać, bo każdy będzie czytał i oglądał coś innego i unikalnego.
Dlatego, zamiast marnować kolejne miesiące życia na reformy czegoś, czego nie da się zreformować, ten czas trzeba poświęcić na zastanowienie się, jak będziemy funkcjonować w tak zmienionej rzeczywistości. I może każdy naukowiec powinien mieć jakąś rezerwę, bo ten dzień nadejdzie szybciej niż by się nam wydawało.
Łukasz Komsta
Uniwersytet Medyczny w Lublinie
W całej historii cywilizacji zawsze było tak, że to najinteligentnijsi i najlepiej wykształceni ludzie byli potrzebni aby tworzyć nowe rzeczy.
Jeżeli w naszym kraju nie ma dość miejsca dla takich ludzi to znaczy, że tu się nie tworzy rzeczy naprawdę nowych.
Z niektórych wypowiedzi w dyskusji wynika, że rozwój intelektualny osobowości idzie przez podstawówkę, maturę, studia pierwszego i drugiego stopnia., a dalej zaczyna się degradacja zdolności poznawczych. Doktor nie potrafi zaliczyć swoich wykładów, z czym łatwo poradzą sobie studenci pierwszego stopnia. Doktor habilitowany nie zaliczy prowadzonych przez niego wykładów na studiach drugiego stopnia. Profesor może być przydatny jedynie do notowania mądrych uwag swojego doktoranta. Najgorzej z rektorem. On to ma na celu zabetonować kierowaną przez niego uczelnię. Najlepiej - zabetonować aż na dwie kadencje. Wydaje mi się, że przeczy to dotychczas znanym modelom rozwoju intelektualnego. Dlaczego nie widać w kierownictwie firm, zwłaszcza prywatnych, świeżo upieczonych magistrów, w skrajnym przypadku +MBA? Bo pracownicy w firmach wiedzą, że żeby dostać się na kolejne, co raz wyższe stanowiska, trzeba wykazać się pracowitością, ciągłym pogłębianiem wiedzy, umiejętnością pracy zespołowej i wieloma innymi zaletami. MBA może być przydatny jedynie przy spełnieniu wielu innych istotnych kryteriów. Przy ich brakach żadne MBA nie pomoże.
No więc napiszę tutaj to, co napisałem pod info o ankiecie czy potrzebna jest habilitacja.
Nie jest potrzebna.
Teraz uwaga - nie jest potrzebny nawet doktorat.
Reset nauki powinien polegać na całkowitym zniesieniu stopni, tytułów i wszystkiego, co zmierza do odfajkowywania kolejnych etapów w życiu.
Efektem tego będzie brak spoczywania na laurach i to jednostki będą decydowały o tym, kto może kierować badaniami naukowymi - może to być nawet człowiek z licencjatem bez magistra, byle to robił dobrze.
Rektorem uczelni NIE MOŻE być naukowiec - powinien to być MBA, inaczej uczelnia jest zaściankiem.
Połowę uczelni państwowych należy ZLIKWIDOWAĆ. Podobne propozycje wysuwał już dr hab. Lech Keller-Krawczyk i nawet napisał cały projekt reformy polskiej nauki.
Na uczelniach, które zostaną, należy maksymalnie ograniczyć badania naukowe. Uczelnie mają kształcić, a nie być taśmą do produkcji pseudoartykułów. Jeśli ktoś będzie jęczał, że tylko badania naukowe zapewniają aktualność wiedzy wykładowcy - odpowiem, NIE NIE ZAPEWNIAJĄ. Wykładowca powinien czytać publikacje typu review ze swojej dziedziny, aktualne nowe wydania podręczników znać w nocy o północy i najlepszym sposobem weryfikacji byłby coroczny egzamin państwowy, do którego musiałby się sam nauczyć tak jak student, bo skoro uczy studentów, to sam powinien z przysłowiowym palcem w pewnym miejscu zdać egzamin, jaki sam układa, a nawet trudniejszy.
Prawdziwe badania naukowe powierzyć nielicznym instytutom, w które należy włożyć prawie wszystkie środki przeznaczone na naukę.
Budynki zlikwidowanych uczelni zlicytować, uzyskane pieniądze przeznaczyć na budowę jednego dobrego centralnego instytutu naukowego.
Nie przejmować się biadoleniem jaki to świat straszny. Zawsze straszny był i będzie.
Cytat: "Rektorem uczelni NIE MOŻE być naukowiec - powinien to być MBA, inaczej uczelnia jest zaściankiem....Połowę uczelni państwowych należy ZLIKWIDOWAĆ. Podobne propozycje wysuwał już dr hab. Lech Keller-Krawczyk i nawet napisał cały projekt reformy polskiej nauki."
- Jeżeli rektorem nie może być naukowiec, to czy można reformę szkolnictwa wyższego i nauki powierzyć naukowcowi?
Cytat: "Budynki zlikwidowanych uczelni zlicytować, uzyskane pieniądze przeznaczyć na budowę jednego dobrego centralnego instytutu naukowego."..."Prawdziwe badania naukowe powierzyć nielicznym instytutom, w które należy włożyć prawie wszystkie środki przeznaczone na naukę."
- W taki sposób powstanie Centralny Instytut Naukowy, skrótowo CIP. Ze względu na to, że zlikwidowana zostanie połowa uczelni państwowych, powstanie coś gigantycznego na kształt CPK. Zwieźć do niego lepszych naukowców ze zlikwidowanych uczelni, odbierając im stopnie i tytuły. Na stanowiska kierownicze wyznaczyć absolwentów studiów MBA ze znanej szeroko uczelni, o której ostatnio głośno. Wyprzedzimy Dolinę krzemową, a w kolejnych latach Nagrody Nobla będą dostawać tylko pracownicy CIP.
Nie, nikt nie powiedział że wszyscy profesorowie ze zlikwidowanych uczelni mają przejść do tego instytutu. Ma to być normalnej wielkości instytut analogiczny do obecnych PIBów, wielkości maksymalnie kilku PIBów, który weźmie na siebie te dyscypliny, które dotąd były tylko na uczelniach, a nie w PIBach. Doliny Krzemowej nie wyprzedzimy, ale na pewno podskoczymy w rankingach znacząco.
Pan/i Lucky, proszę uważnie czytać komentarze pod swoimi wypowiedziami. Nie napisałem, że wszystkich profesorów ze zlikwidowanych uczelni. Napisałem - lepszych naukowców. Są nimi zarówno magistrowie, jak i doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie. Wydaje mi się że Pan/i Lucky nie rozumie żartów.
Pana/i Lucky pomysł został już wdrożony w Rosji. Opowiadał mi na Konferencji Międzynarodowej jeden z naukowców. Tam rząd stworzył Wszechrosyjski uniwersytet ekonomii. Włączono do niego całe Uniwersytety. Stworzono filie we wszystkich dużych miastach. Zatrudniono wiodących fachowców z Akademii nauk. Finansowania miały w brud. Postawiono przed nimi jeden cel - wejść jak najwyżej na Listę Szanghajską. Nie śledziłem, co z tego wyszło. Zakładam, że wyszło jak w starej anegdotce. Jeżeli zebrać dziewięć ciężarnych kobiet, to dzieci po miesiącu nie urodzą się.
Cytat: 'Rektorem uczelni NIE MOŻE być naukowiec - powinien to być MBA, inaczej uczelnia jest zaściankiem."
- Najlepiej MBA z szeroko omawianej obecnie uczelni, drukującej dyplomy MBA na potęgę.
Cytat: "Reset nauki powinien polegać na całkowitym zniesieniu stopni, tytułów i wszystkiego, co zmierza do odfajkowywania kolejnych etapów w życiu. Efektem tego będzie brak spoczywania na laurach i to jednostki będą decydowały o tym, kto może kierować badaniami naukowymi - może to być nawet człowiek z licencjatem bez magistra, byle to robił dobrze."
- Wyżej wymieniony rektor z dyplomem MBA ze znanej już uczelni wyznaczy na stanowiska kierownicze swoich kolegów ze wspólnego studiowania MBA. Nauka będzie kwitnąć, a absolwenci MBA nie będą musieli wykazywać się własnym dorobkiem naukowym. Bo i po co? Przecież zgodnie z cytatem drugim, już są kierownikami podległych sobie naukowców i nie muszą ubiegać się o stopnie i tytuł. Najlepsi kierownicy w naukach technicznych - MBA z politologii, w naukach o zarządzaniu również. Promowanie w obecnym czasie MBA powoduje raczej irytację niż zainteresowanie propozycjami, składanymi przez Autora.
-
Naukowcy nigdy nie umieją i nie umieli zarządzać uczelniami. Rektor naukowiec to gwarancja betonozy, życia w oddzieleniu od realnego świata, patologia wiadomej uczelni nie zmienia faktu, że MBA jest gwarantem istnienia i właściwego zarządzania, a nie przewalania środków państwowych.
Naprawdę, doktoraty nie są potrzebne. Każdy o tym dobrze wie, tylko stosuje mechanizm wyparcia ;)
Znam osobiście kilku byłych i obecnych Rektorów z szeregu uczelni technicznych. Z moich kontaktów zarówno służbowych jak i osobistych z nimi wynika, że żaden z nich nie pasuje do opinii o Rektorach, wyrażonej przez Pana/i Lucky. Mam pytanie, skąd ta Pana/i tak negatywna opinia?
Ktoś całe życie grzebał w bagienku, aż nagle zostaje rektorem za wysługę lat. 🤣 Owszem, są wyjątki.
Uczelniami powinni jednak zarządzać specjaliści w tej dziedzinie. Uniwersytet to duża korporacja i tak powinien być traktowany. Pensja rektora powinna też być wysoka, aby przyciągnąć specjalistów z rynku zewnętrznego.
Wyjątki zdarzają się zawsze. Jednak statystyki i badania mówią, że uczelnie w Polsce są obecnie źle zarządzane, zatrudnia się za dużo pracowników administracyjnych, generuje koszty pośrednie, kasa rozchodzi się jakimiś dziwnymi szczelinami. Wydawanie publicznych pieniędzy jest zawsze łatwe póki one są i póki nikt się temu nie przygląda.
Wszyscy mogą być nawet z tego zadowoleni - ciocia Wiesia dostała posadę na stanowisku zastępcy referenta w Dziale Komercjalizacji Projektów Niekomercjalizowalnych Działu Ogólnej Integracji Nauki z Przemysłem, wujkowi Wiesiowi w Dziale Aparatury dali wielką podwyżkę, mimo że sam już nic nie serwisuje tylko krzyczy na pracowników naukowych, że mają sami dzwonić do serwisów. Na przedmieściu buduje się kolejny piękny budynek Działu Spraw Nieklasyfikowalnych, który ma podlegać pod Kancelarię Ogólną, powołano kilku pełnomocników do tej inwestycji, zatrudniono koordynatorów. Eldorado po prostu, prawda? Wszyscy zadowoleni z takiego rektora! Dobrze rządzi ;)
Pan/i Lucky Wymienił Pan/i Lucky 6 anonimowych zdarzeń. Gdzie to Pan/i Lucky widział. Proszę o przykłady.
Dr hab., d.h.c. Paweł Żukowski, piszę pod własnym nazwiskiem.
Mit o roli sztucznej inteligencji. Pisałem swoje uwagi do artykułu wczoraj i ze względu na późny wieczór zapomniałem o sztucznej inteligencji. Obecnie media szeroko rozpowszechniają pewien mit o sztucznej inteligencji. Media i „eksperci” straszą obywateli masowym bezrobociem, które ona wywoła. Autor artykułu również wspomniał o tym. Młodzi nie pamiętają, że podobna sytuacja była w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Wtedy pojawiły się pierwsze roboty przemysłowe. Również straszono masowym bezrobociem. A teraz fakt. Obecnie w fabrykach samochodów i wielu innych zakładach produkcji masowej prawie nie ma ludzi, a bezrobocie w kraju wynosi poniżej 3 %. Owszem, AL może być niebezpieczna. Ale jednocześnie może być pomocna również i w badaniach naukowych. Podam jeden przykład z elektrotechniki. Kiedyś (w latach 60 biegłego stulecia) pomiar pojemności kondensatora wykonywano mostkiem, który należało zrównoważyć ręcznie, obserwując wskazówkę i ustawiając ją na zero, kręcąc dwoma gałkami. Wymagało to wprawy i zajmowało sporo czasu. Obecnie za pomocą miernika komputerowego mierzona jest cała zależność częstotliwościowa pojemności (sto i więcej wartości częstotliwości) w czasie, porównywalnym do pomiaru ręcznego przy jednej częstotliwości. Przy tym wartości zmierzone zapisywane są w pamięci komputera i można od razu poddać je obróbce numerycznej. Komputeryzacja przyśpiesza, rozszerza zakres badań i wybitnie ułatwia pracę naukowca. Należy zakładać, że AL. również pójdzie w tym kierunku. Zakładam, że zarówno społeczeństwo, jak i jednostki są mądrzejsze, niż niektórym to wydaje się i potrafią sobie poradzić z AL.
Takie same głosy uspokajające były na początku wieku, że nigdy fotografia cyfrowa nie zastąpi kliszy (bo slajd to ma taaaaaką dynamikę i tyyyyle megapikseli ot co), a potem że smartfon nigdy nie zastąpi cyfrowej lustrzanki. Potem wszyscy jeszcze uzasadniali że fotografia np. botaniczna to specyficzne ogniskowe, głębie itd. Figa z makiem - ajfonem łatwiej zrobić niż całą torbą sprzętu, a efekt lepszy. Jeśli sztuczna inteligencja będzie w stanie co roku napisać aktualny podręcznik do jakiegoś przedmiotu, to z całym szacunkiem, ale naukowcy do tego nie będą potrzebni. Poglądówki to samo. A potem większość zajęć student będzie odbywał poprzez interakcję z AI, która będzie dostosowywała się do jego potrzeb. Zamiast tuzinów asystentów i adiunktów potrzebny będzie jeden koordynator kierunku i jedna pani w dziekanacie. A profesor? Pierwszy do zwolnienia, wie mniej niż AI, ona robi lepsze wykłady :)
Dr hab., d.h.c. Paweł Żukowski, piszę pod własnym nazwiskiem.
Szanowny Panie Botaniku
Botanik to wykształcenie, zawód lub ksywa? Dlaczego Pan nie pisze pod swoim nazwiskiem?
Podaje Pan Botanik przykład, który znakomicie ilustruje moje tezy. Mit o złej jakości fotografii cyfrowej pojawił się w związku z groźbą zamknięcia fabryk, produkujących aparaty fotograficzne, klisze, papier fotograficzny, odczynniki do ich wywoływania i wiele innych. Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o grube pieniądze. Pan Botanik pisze, że nikt nie wierzył w możliwości fotografii cyfrowej. Twierdzi to na podstawie braku wiedzy o badaniach w tym kierunku. Osobiście znałem naukowca, który już w latach 70 ubiegłego stulecia zajmował się tym zagadnieniem. Co prawda, jak na dzień dzisiejszy, rozdzielczość jego aparatu (dla laików – liczba pikseli) była marna. Wynikało to z małej pamięci układów scalonych. Wraz z rozwojem mikroelektroniki rozdzielczość poprawiała się i obecnie jest wielokrotnie lepsza, niż oka. Pan Botanik znakomicie włącza się w tłumy „ekspertów”, którzy codziennie straszą nas kolejnymi katastrofami. A inni za darmo lub nawet za własne pieniądze im pomagają w straszeniu. Po co ktoś kręci film katastrofalny o wybuchu wulkanu w środku dużego miasta? Żeby nauczyć nas, jak z tym poradzić? Nie, żeby zarobić kasę.
Co do nauki, dydaktyki i AL., Pan Botanik myli dwa zasadniczo różnych pojęcia, a mianowicie naukę i dydaktykę. W obszernym tekście (~Dr hab d.h.c. Paweł Żukowski 04.05.2024 17:50) umieściłem o tym następujący kawałek: „Nauka i dydaktyka. Na jednym z posiedzeń Senackiej komisji do spraw nauki profesor, kierownik katedry powiedział, że ma w katedrze wykładowcę, który jest lepszy od doktora. Na co ja odpowiedziałem, że lepszym od doktora jest doktor habilitowany. Na czym to polega? Dobry dydaktyk, który nie prowadzi badań naukowych, może doskonale znać swoje przedmioty. Tylko że wiedza ta pochodzi z podręczników oraz z jego własnych doświadczeń, na przykład, z przemysłu. Niestety, wiedza ta, ze względu na czas opracowywania podręczników oraz obserwacje i nawet badania w przemyśle jest opóźniona o co najmniej kilka a nawet więcej lat. Skrótowo można powiedzieć: dydaktyka – odtwórcza. Natomiast magister podczas prac nad rozprawą doktorską oraz doktor, wykonujący badania do habilitacji, pozyskują z literatury przedmiotu najnowsze informacje. A co najistotniejsze, robią swój, czasami bardzo mały, czasami większy, krok do przodu.”
Panie Botaniku, podkreślę jeszcze raz; nauka twórcza, dydaktyka – odtwórcza. AL. może próbować zastąpić dydaktyków, w co średnio wierzę, i nie zastąpi naukowców.
"Skrótowo można powiedzieć: dydaktyka – odtwórcza." - więc zamiast robić pseudobadania naukowe, dydaktyk ma czytać review, uczyć się z najnowszych podręczników, a - jak pisałem wyżej - raz na rok napisać państwowy egzamin tak jak student.
Ale obecni dydaktyczno-naukowi nie zdaliby sami egzaminu ze swojego przedmiotu :) Ale tak podskakują że przez jakieś badania naukowe wszystko wiedzą :)
Pan(i) Lucky zna to z własnych doświadczeń lub od kogoś słyszał?
Jeśli napiszę, że jestem profesorem belwederskim i mam pod sobą pięcioosobowy zespół w naukach chemicznych, a każdy jego członek nie byłby w stanie zdać egzaminu z przedmiotu, który wykładam, to Pan uwierzy? Uwierzy Pan jeśli napiszę, że tych ludzi zwolnić nie można, bo generują w ch!@#$ punktów ministerialnych do parametryzacji ale nie wiedzą nic jeśli chodzi o wiedzę z wykładanego przedmiotu? Uwierzy Pan, że ta sytuacja nie jest rzadkością bo przecież wszyscy tylko piszą kwity i dostają się na piedestały? Uwierzy Pan, że gdybym takim ludziom napisał ewaluacyjną negatywną notę przełożonego i podał to jako uzasadnienie, to na drugi dzień byłbym na dywaniku u głównego rektora, że uwziąłem się na rewelacyjnie produktywnych chemików z wydziału? Uwierzy Pan, że naprawdę nie czuję potrzeby pisania pod nazwiskiem i nie muszę tego robić?
Napiszę jeszcze raz na koniec, bo nie chcę ciągnąć dyskusji w nieskończoność. Wystarczy wpisać w google projekt reformy nauki i nazwisko Keller-Krawczyk. Tam jest wszystko opisane. Ja to popieram w całej rozciągłości. Likwidacja wszystkich stopni, likwidacja przymusu badań naukowych, weryfikacja wiedzy z wykładanego przedmiotu, rektor menadżer. I zamiast pożerać PKB, wychodzimy na zero albo nawet są dochody.
Współczuję Panu, że ma Pan, Panie Profesorze, tak wspaniałych współpracowników.
Paweł Żukowski
Niedawno oglądałem dokument na Netflix: Nieznane oblicza planety - Zabójcze roboty. Okazuje się, że AI w ciągu jednej nocy stworzyła kilka tysięcy nieodkrytych zabójczych substancji a naukowcy zastanawiali się czy to skasować.
Już dzisiaj pierwszoroczny student może nie mieć możliwości pracy w wyuczonym zawodzie a kariera naukowa też jest wątpliwa. Nagle się okaże, że jeden prawnik wystarczy za całą kancelarię a jeden farmaceuta będzie monitorował maszyny w kilku aptekach.
Koń jaki jest każdy widzi i kruk krukowi oka nie wykole. Uciekanie do oblężonej twierdzy nie wyjdzie szkolnictwu na dobre. Nie słyszę też niestety o wychodzących ze środowisk naukowych pomysłach na zmiany. Politycy mogą wywrócić stolik.
Pozostaje czekać na "reset cywilizacji".
Dr hab., d.h.c. Paweł Żukowski, piszę pod własnym nazwiskiem.
O ewaluacji. Pierwsza ewaluacja była za rządu Prof. J. Buzka . Wytyczne były w miarę klarowne, lecz nie uchroniło się w nich od pewnych nieścisłości, pozwalających na drobne manipulacje. Liczba punktów za artykuł z listy WoS nie zależała od IF czasopisma. Osobiście namawiałem jednego z członków komisji ewaluacyjnej do uwzględnienia patentów, które nie były brane pod uwagę w projekcie rozporządzenia. Przecież w naukach technicznych to jest podstawa do wdrożenia wyników badań.
Następna ewaluacja była przeprowadzana przy zastosowaniu ściślejszych kryteriów. Wprowadzono podział czasopism na kategorie w zależności od IF, od 15 do 50 punktów, z krokiem w 5 pkt. Czasopisma nieindeksowane dostawały od 1 do 10 pkt., referaty z konferencji, indeksowanych w WoS – 10 pkt. Do ewaluacji liczyły się wszystkie artykuły, niezależnie od dyscypliny (dyscyplin) wydziału. A dalej zaczęło się psucie. Referaty pokonferencyjne WoS podniesiono do 15 pkt., maksymalną liczbę punktów dla czasopism nieindeksowanych ustalono na 15 pkt. Oznaczało to, że niektóre czasopisma nieindeksowane otrzymywały tyle samo punktów, co czasopisma z IF=0,7.
Po przyjęciu Ustawy 2.0 nastąpiła katastrofa. Czasopisma naukowe przydzielono do dyscyplin. Ewaluowano nie wydziały, a dyscypliny. Ja ukończyłem dwa fakultety. Fizykę, specjalność materiałoznawstwo elektroniczne oraz Matematykę stosowaną, specjalność metody numeryczne. W trakcie badań nad materiałami elektrotechnicznymi ustaliłem, że zachodzą w nich zjawiska, opisywane mechaniką kwantową. Żeby uznano mi publikację o tym, muszę ją opublikować w czasopiśmie z dyscypliny. Jednak jest to poza tematyką branżową. Podobnie przy analizie statystycznej wyników znalazłem rozwiązania z metod numerycznych, poprawiające jakość aproksymacji. Znów, zamiast publikować te wyniki w czasopiśmie z matematyki stosowanej, muszę przemycać to w czasopiśmie z elektrotechniki. Ogranicza to w sposób istotny rozpowszechnianie nowości w kręgach, zajmujących się metodami numerycznymi. W rozporządzeniu zaznaczono, że do ewaluacji mogą być zgłaszane publikacje z czasopism, nie będących w wykazie dla danej dyscypliny. Jednak niektóre Rady dyscyplin, w obawie, że publikacje te nie zostaną uznane, nie zgłaszają je do ewaluacji. W taki sposób straciłem parę artykułów w czołowych czasopismach po 200 pkt. Wydaje mi się, że należy lub całkowicie odejść od podziału czasopism na dyscypliny, lub, co najmniej, wprowadzić, na przykład, 20% udział w ewaluacji czasopism spoza dyscypliny.
W wykazie czasopism czołowe czasopisma światowe zrównano z poradnikami dla monterów. Dziwne rzeczy działy się w komisji, przydzielającej punkty dla poszczególnych czasopism. Na przykład, każdy inżynier wie, że izolacja transformatorów energetycznych składa się z celulozy i oleju. Artykuły na ten temat publikowane są, między innymi, w czasopiśmie Cellulose. Jednak nie znalazło się ono w wykazie dla dyscypliny Automatyka, elektronika i elektrotechnika. Natomiast jedno z czołowych czasopism fizycznych, Physical Review E, znajdziemy w dyscyplinach Nauki leśne oraz Rolnictwo i ogrodnictwo. Takie przykłady można mnożyć. W kolejnym kroku, dokładając do dyscypliny Automatyka, elektronika, elektrotechnika dział technologie kosmiczne nie uzupełniono listy o żadne czasopismo, dotyczące tej branży. A są to, przecież, inżynieria materiałowa, materiały kompozytowe, optyka, mechanika precyzyjna i wiele innych. Jeżeli obecna komisja ewaluacyjna nie naprawi tą sytuację, to następna ewaluacja również nie będzie klarowna.
Likwidacja habilitacji. Pierwsza próba likwidacji była podjęta za rządów Prof. J. Buzka. Jedna z przyjętych wtedy Ustaw zakładała, że asystent będzie zarabiał średnią krajową, doktor – dwie, a profesor – trzy. O co chodzi z tą likwidacją? Przypomnimy sobie stare przysłowie. Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Likwidacja habilitacji mogła pozwolić niektórym wybranym osobom, uzyskując od uczelni stanowisko profesora (tak jak jest to obecnie), a tym samym pomijając żmudne badania, związane z pracą nad habilitacją, znacznie szybciej osiągnąć większe zarobki. Na szczęście, za Buzka likwidacja nie powiodła się.
Odwoływanie się w tym zakresie do tradycji brytyjskiej i USA jest, moim zdaniem, wyrwaniem jednej cechy z kontekstu całokształtu przyjętego u nich systemu. Gdyby wdrażać przyjęte u nich zasady, należało by, przede wszystkim, wprowadzić zakaz sciągania na zaliczeniach. Przecież tam za sciąganie wylatują z uczelni. Obawiam się, że gdyby wprowadzić taki brytyjski rygor, na wielu wydziałach nie było by kogo kształcić.
Obroniłem habilitację ponad 30 lat temu. Miałem wykład habilitacyjny oraz kolokwium. Wydaje mi się, że doktor, który od lat prowadził wykłady z kilku przedmiotów, nie musi być egzaminowany pod tym kontem na obronie.
Nauka i dydaktyka. Na jednym z posiedzeń Senackiej komisji do spraw nauki profesor, kierownik katedry powiedział, że ma w katedrze wykładowcę, który jest lepszy od doktora. Na co ja odpowiedziałem, że lepszym od doktora jest doktor habilitowany. Na czym to polega? Dobry dydaktyk, który nie prowadzi badań naukowych, może doskonale znać swoje przedmioty. Tylko że wiedza ta pochodzi z podręczników oraz z jego własnych doświadczeń, na przykład, z przemysłu. Niestety, wiedza ta, ze względu na czas opracowywania podręczników oraz obserwacje i nawet badania w przemyśle jest opóźniona o co najmniej kilka a nawet więcej lat. Skrótowo można powiedzieć: dydaktyka – odtwórcza.
Natomiast magister podczas prac nad rozprawą doktorską oraz doktor, wykonujący badania do habilitacji, pozyskują z literatury przedmiotu najnowsze informacje. A co najistotniejsze, robią swój, czasami bardzo mały, czasami większy, krok do przodu.
Propozycja przeniesienia na stanowiska dydaktyczne nauczycieli, nie uczestniczących w grantach. Obecnie uczestniczy w grantach, w zależności od uczelni, od zera do kilkudziesięciu procentów nauczycieli akademickich. Oznacza to, że część wydziałów nie była by w stanie brać udział w ewaluacji. Przecież do udziału w ewaluacji musi być wpisanych do dyscypliny co najmniej 12 osób na stanowiskach naukowo-dydaktycznych. Brak ewaluacji oznacza brak subwencji na badania, co zamyka młodym drogę do badań i awansów.
O roli promotora. Trudno oczekiwać, że świeżo upieczony magister znajdzie aktualny temat nadający się na rozprawę doktorską. Dobry promotor, który sam pracuje naukowo, jeździ na konferencje, śledzi literaturę, jest na bieżąco zorientowany w aktualnych trendach. Pozwala to na szybkie ukierunkowanie doktoranta i wyznaczenie mu tematu, który pozwoli obronić doktorat. Obecne szkoły doktorskie właśnie w taki sposób rekrutują doktorantów, proponując tematy, zgłoszone przez przyszłych promotorów. Pod tym względem jest to bardziej racjonalne, niż kilkukrotna zmiana tematów w trakcie studiów doktoranckich, co można było zauważyć poprzednio.
- Dzień dobry, zostałem przyjęty do pracy na stanowisku poety. Co mam robić?
- W zasadzie pan nic nie musi robić poza jednym. Raz na tydzień trzeba napisać i opublikować wiersz.
- Raz na tydzień? A jeśli będę myślał trzy tygodnie, a potem napiszę od razu cztery?
- Tak się nie da. W tej pracy jest pan rozliczany co tydzień. Jeśli pan nie przyniesie co tydzień raportu, że gdzieś panu wiersz przyjęli, to czarno to widzę. Może być nawet i więcej wierszy, ale chociaż jeden na tydzień.
- Ale zdaje sobie pan sprawę, że czasem mogę nie mieć weny twórczej albo nie chcę próbować gdzieś drukować bubla?
- Nie interesuje mnie to wcale. W zasadzie to nawet bubel może być wydrukowany, byle gdzieś ktoś to panu wydrukował.
- A jakie wymogi są co do wierszy? Jaka tematyka?
- Obojętne. Kierownictwa w ogóle nie interesuje, o czym będzie pan wiersze pisał, byle raz na tydzień jakiś został koniecznie wydrukowany.
- O byle czym?
- Jeśli wydrukują o byle czym, to tak.
- Ale chyba o byle czym nie drukują?
- No w zasadzie to nie. Wiersz ma być ładny i nowatorski. Inaczej go nie przyjmą.
- A co to znaczy ładny?
- To bardzo filozoficzne pytanie, ale chyba lepiej - ma być nowatorski. O czymś, o czym jeszcze nikt nigdy nie pisał.
- A jeśli napiszę bardzo dobry wiersz i nikt go nie zechce?
- To też pana problem. Nawet, gdyby pan dostał za to literackiego nobla, wyrzucimy pana z pracy jeśli pan nie opublikuje w ciągu jednego tygonia. Ale naprawdę, proszę mi uwierzyć. Większość ludzi jakimś cudem wymyśla takie wiersze, że im drukują. I jakoś to ciągną, a nawet twierdzą, że są zadowoleni.
- No dobrze, a czy zapewniacie mi jakąś pomoc lub warunki do pracy twórczej?
- Nie. To pana sprawa, gdzie kiedy i pod wpływem czego pan pisze. To znaczy może pan składać wniosek do centrali o takie granty twórcze, wymaga to wypełnienia około 500-stonicowego wniosku. Do centrali wpływa kilka tysięcy wniosków. Pięćdziesiąt najlepszych jest przyjmowanych. Wysyłamy pana wtedy na Malediwy i pod palmą pracuje sobie pan tydzień za nasze pieniądze. Ale trzeba napisać jeden wiersz dziennie.
- A jeśli nie napiszę?
- Potrącimy panu koszty tego wyjazdu z pensji i wyrzucimy z pracy, bo nie możemy zatrudniać bezużytecznych poetów.
- Dobrze. Tu mam pierwszy wiersz. Czy pan uważa, że mam go gdzieś wysłać?
- Mmm.... Hmm... No tak. Przeczytałem. To jest dobre, ale tak nie do końca. Nie wysyłałbym nigdzie tego.
- A co należałoby zmienić?
- Nie mam pojęcia, coś trzeba zmienić, żeby wiersz był ładniejszy.
- A co to znaczy ładniejszy?
- To ja mam wiedzieć? To pan do cholery jest poetą i pan wie, kiedy jest wiersz ładniejszy. Proszę napisać jakikolwiek! Rozumie pan? Jakikolwiek do jasnej cholery, byle ładniejszy!!!
- I wtedy mi go przyjmą do druku w pierwszym tygodniu pracy?
- Tego nikt nie wie, nie jestem wróżbitą.
- Przecież będzie ładniejszy!
- Ale skąd mam wiedzieć, czy to samo będzie uważał redaktor naczelny pisma literackiego?
- To jeśli pan nie wie, to kto ma to wiedzieć?
- Tego nikt nie wie! Z choinki się pan urwał! Ma być tak, żeby było ładnie i raz na tydzień wiersz ma być wydrukowany i koniec.
- A jeśli tego wiersza nikt nie przeczyta?
- Jak się będzie Pan zastanawiał nad takimi pierdułkami, to nie będzie miał pan czasu na pisanie i wyleci pan z pracy, więc lepiej od razu pisać! Następny proszę!
Sama prawda!
Autor pomonologował, ponarzekał i tyle.
Czy to rzeczywiście próba analizy przypadku, czy oda do własnej wspaniałości?
Niektóre postulaty trafne, i ślepemu się trafi. Ale czy naprawdę tak tęsknimy za tymi czasami, kiedy seksizm i partyjniactwo wylewało się z polskich uczelni? Czy naprawdę etos naukowca z tamtej epoki był szlachetniejszy niż obecnego wyrobnika? Przyjżyjcie się swoim promotorom, kierownikom, może dziekanom i innym oficjelom uczelnianym, w których aktach widnieje: "tajny współpracownik - donosił na społeczność akadmicką w latach [...]", oni są, choć coraz rzadziej, między nami do dziś i mają się nieźle. I molestowanie seksualne studentek, i znęcanie się psychiczne nad studentami jest w końcu piętnowane, a złote "25 lat temu" było jeszcze obojętne i ukrywane.
Inna sprawa, że autor chyba przegapił, jaka jest obecnie dynamika zmian w nauce, chyba że jego nisza to badania martwe, wtedy faktycznie czasu na rozmyślanie jest dużo i z farmacji też można zrobić filozofię. A potem opublikować życiorys znanej postaci, farmaceuty i zgarnąć punkty jak za artykuł o prawdziwej wartości. Obecnie jeśli masz naprawdę dobry pomysł, istnieje duża szansa, że w Azji ktoś już go realizuje. Trzeba więc szybkich eksperymentów, wyników i publikacji.
Farmaceuta biadoli nad definicją funkcji piątoklasisty, której potem na matematyce musieliśmy oduczać. Dołącza dziekan zbędnej fizyki w Białymstoku pouczający o elitarności. Nie można nie zgodzić się z tezą: polska nauka jest niereformowalna.
Myślę, że obaj Panowie - z całym szacunkiem dla ich dorobku - nie są w stanie przyjąć do swojej świadomości, że w przypadku likwidacji stopni i tytułów nagle może się okazać, że niejeden magister lub licencjat ma więcej pomysłów, większe horyzonty no i przede wszystkim młody, otwarty na współczesny świat umysł.
Pierwszą część tego tekstu zgrabnie oddaje angielskie słowo rant. Autor, z pewną przesadą i emfazą, ale ogólnie słusznie, narzeka: na narastającą liczbę publikacji, które powstają po to, by powstać, nie po to, by komuś pomóc w zrozumieniu świata i na konieczność uczestniczenia w tym obłędzie, na to, że sami uczestnicy tego systemu nie są zainteresowani zrozumieniem świata, na zalew czasopism pseudonaukowych pasożytujących na tej konieczności publikowania, na kolejne reformy polskiego systemu szkolnictwa wyższego, co chcą się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty, na katastrofę polskiego systemu edukacji powszechnej, wreszcie na leniwych studentów i doktorantów (a myśmy zapieprzali po 16 godzin, nieprawdaż?). Autor w każdym z tych punktów ma rację, przynajmniej częściową, ale co z tego? Co z tych wszystkich rzeczy jest największym zagrożeniem? Co jest zagrożeniem - problemem - trudnością - kłopotem, któremu autor, wespół z grupą podobnych osób, byłby się w stanie przeciwstawić, a jakaś część Szerokiej Publiczności też by na tym skorzystała? Nie wiemy. Autor tego nie mówi. Autor jest żółtą kamizelką, wyraża ogólne niezadowolenie i ogólną wściekłość wyrobników nauki na warunki, w których im przyszło funkcjonować, tylko że nic z tego protestu nie wynika. We are doomed.
Końcowa część artykułu to dystopijna wizja bliskiej przyszłości, w której przyjdzie AI i nas zje. We are doomed, again. No, nie, nie przyjdzie i nie zje. Co oczywiście nie wyklucza, że we are doomed, anyway.
Cyt."Dlatego, zamiast marnować kolejne miesiące życia na reformy czegoś, czego nie da się zreformować, ten czas trzeba poświęcić na zastanowienie się, jak będziemy funkcjonować w tak zmienionej rzeczywistości. I może każdy naukowiec powinien mieć jakąś rezerwę, bo ten dzień nadejdzie szybciej niż by się nam wydawało."
Cóż... zatem, być może (choć jestem ostrożny w zgadzaniu się z ww. tezami Prof. Komsty), czas na reformowanie tzw. nauki polskiej minął już bezpowrotnie. Przez te wszystkie lata, kolejni panowie ministrowie szefowali sobie MEN-em, albo MNiSW, albo MEiN, nie zważając na to, że np. trzeba W OGÓLE przywrócić RZETELNE I SOLIDNE edukowanie w szkołach w zakresie przedmiotów ścisłych. Lata sobie płynęły, co jakiś czas podniecone media ogłaszały tryumfalne "Rewolucje w szkolnictwie" (brzmi trochę, jak tytuł trzeciej części z trylogii "Matrixa": "Matrix. Rewolucje"), a kolejne zastępy absolwentów-IGNORANTÓW matematyczno-fizycznych, opuszczały mury szkół średnich i szły na studia. Oczywiście, większość z nich wybierała: informatykę (gdzie doznawali ciężkiego szoku na widok wymagań w zakresie matematyki), medycynę, prawo, czy też... dziennikarstwo, kosmetologię lub hotelarstwo itp. itp. I co roku ogłaszano kolejne wyniki rankingów światowych uczelni, i co roku można się było dowiedzieć, że znowu (``wzorem lat ubiegłych``, jak w niektórych ogłoszeniach) dwie polskie uczelnie znalazły się w tym rankingu, w którejś setce... No cóż, to czekam na kolejną "rewolucję w szkolnictwie". Przynajmniej sam widok frazy "rewolucja w szkolnictwie" w druku sprawi, że trochę oderwę się od codzienności.
Szkoda, że nikt nie mówi otwarcie o tym, co się wyrabia podczas niektórych postępowań habilitacyjnych, czy jak wyglądają czasem kulisy rozgrywek pomiędzy redakcjami niektórych czasopism, a niektórymi autorami, usiłującymi opublikować tam swoje wyniki.
O indeksie Hirscha już pisałem. Otóż, wymaganie, żeby się wykazywać np. podczas postępowań awansowych, indeksem Hirscha, wynika wprost z założenia, iż JEŚLI publikacja pana X. jest ważna, poprawna, została opublikowana w dobrym czasopiśmie i jest ZNANA przynajmniej części ogółu ludzi pracujących w danej dziedzinie, TO ta publikacja najprawdopodobniej zostanie zacytowana przez innych. Zastanawia mnie, jak BARDZO NAIWNYM trzeba być, żeby wierzyć, iż takie założenie jest zawsze słuszne.
@Ł.
Jesli dana praca w danej dziedzinie okazuje sie byc wazna, to bedzie w innych publikacjach z tej dziedziny cytowana. Gdzie ona jest opublikowana, to ma juz znacznie mniejsze znaczenie (chociaz oczywiscie pewne ma). Nie trzeba byc tutaj "naiwnym", i nie trzeba w to "wierzyć", tak po prostu jest.
Teraz, czy zawsze tak jest? Zapewne nie. Zapewne z jakiegos powodu niektore prace moga nie byc wysoko-cytowane, chociaz na to zasluguja. Ale jesli patrzymy nie na pojedyncza publikacje danego autora, tylko na ich zestaw, opublikowanych na przestrzeni na przyklad 10 lub 20 lat, to mozemy zaobserwowac pewne tendencje i trendy. I to juz wystarczy zeby cos moc powiedziec o tym, jak dana osoba przyczynila sie do rozwoju pewnej dziedziny wiedzy.
Niekoniecznie musimy tutaj uzywac h-index do oceny w postepowaniach awansowych, ale cytowalnosc w nauce na cos wskazuje.
Z punktu widzenia nauki jako procesu, w ktorym uczymy sie o tym, jak dziala swiat, gorszym zjawiskiem sa prace, ktore nie zasluguja na cytowania, a jednak z jakiegos powodu sa wysoko-cytowane. To jest prawdziwy problem, a nie odwrotnie.
@~Marcin Przewloka
"Jesli dana praca w danej dziedzinie okazuje sie byc wazna, to bedzie w innych publikacjach z tej dziedziny cytowana. "
Nie, proszę Pana, niestety, ale właśnie tak NIE JEST. Mogę podać z łatwością przynajmniej kilka kontrprzykładów, które to potwierdzają.
@Ł
Tak jak pisze powyzej, jesli z jakiegos powodu czyjas jedna publikacja nie jest cytowana, tak jak byc powinna, nie jest to dramat., poniewaz dana osoba publikuje tych publikacji wiele. Mozna ocenic jej dorobek w oparciu o inne prace.
Zas juz konkretnie co do tego nie-cytowania, chetnie przeczytam o przykladach. Zapraszam do ich podania.
Ponad 20 lat temu zrobiłem doktorat z jednej z dziedzin ścisłych. Dokładna rocznica minęła w tamtym roku i była okazją do raczej gorzkiego podsumowania. Normalny tok po doktoracie jest taki, że promotor kieruje świeżo upieczonego doktora np. do innego ośrodka naukowego lub do innej grupy badawczej, żeby taki doktor mógł rozwijać się DALEJ w swojej dziedzinie. NIC TAKIEGO NIE miało miejsca w moim przypadku. Ponieważ żyjemy w Polsce, gdzie większość społeczeństwa patrzy się ze WSTRĘTEM na dziedziny ścisłe, a wyjątkiem jest tutaj informatyka (jako nadzieja na szybkie zatrudnienie w branży IT, z perspektywą "kokosowych" zarobków - przynajmniej w opinii wielu naiwnie myślących Iksińskich), zaś z punktu zatrudnienia na uczelni nie jest najważniejsze (choć jest ważne), CZYM zajmuje się potencjalny nowy pracownik naukowo-dydaktyczny, ale ILE GODZIN ZAJĘĆ znalazłoby się dla niego w danej jednostce, więc wnioski są proste i brutalne: z astronoma, fizyka, czy matematyka, masz się stać miłośnikiem informatyki. Niemały odsetek szanownych pań i panów "dr hab." i "prof. dr hab." z astronomii, fizyki, czy matematyki zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć na pytania z np. języka UML, czy jak wprowadzać oprogramowanie na rynek, albo jak wygląda przeciążanie operatora przypisania w C++ i czym grozi jego brak przy wykonywaniu programu. Za to i tak zapewne patrzą się "z góry" na dr, który te rzeczy musiał opanować, żeby znaleźć zatrudnienie na uczelni.
Cyt."Umożliwienie habilitacji z publikacji (bardzo słuszne) oraz zniesienie kolokwium habilitacyjnego i wykładu uczyniło ten etap kariery (przynajmniej w naukach przyrodniczych) na tyle bezproblemowym, że każdy, kto po doktoracie realnie pracuje naukowo, jest w stanie zebrać odpowiednią liczbę swoich publikacji i przedstawić jako habilitację. "
Tzn. każdy, komu udało się uzyskać jeszcze odpowiednią liczbę cytowań (indeks Hirscha). Znam dość dobrze przypadki BEZCZELNEGO wręcz przemilczania ważnych wyników (mimo, że publikowane były w czasopismach z "Listy filadelfijskiej", i autorzy innych prac powinni znać te wyniki).
A poza tym, widzę też, że w ogóle chyba NIE MA SENSU za bardzo zajmowania się badaniami naukowymi w sytuacji, gdy nie ma się poparcia jakiegoś dr hab.-a, czy prof. dr hab.-a z danej dziedziny lub gdy nie jest się w grupie badawczej takiej osoby. No, chyba, że bierze się pod uwagę fakt, iż docenienie może przyjść późno, jak w przypadku Ewarysta Galois, którego prace dotyczące podstaw teorii grup zaczęto doceniać bodajże dopiero 20 - 30 lat po jego śmierci.
Ma Pan rację. Co prawda, nie do końca słuszną. Obecnie samodzielnie można pracować chyba w fizykce teoretycznej lub matematyce. W pozostałych -tylko w zespołach, kierowanych, z reguły, przez profesorów lub dr hab. To może pomóc w awansie.
Dla sparowania zarzutów o bezprzedmiotowości mojej opinii, posłużę się przykładem z pogranicza astronomii, astrografii i kosmologii. Galaktyki jakie są, każdy widzi, prawda? Wystarczy spojrzeć na zdjęcie (czy raczej obraz) dowolnej galaktyki i od razu można przyjąć, że ona rotuje. Zupełnie jak z widokiem karuzeli. Od razu możemy stwierdzić, że karuzela nie tylko może się obracać, ale zdaje się w takim właśnie celu została w ogóle zbudowana. Z doświadczenia wiemy jednak, że może tego nie robić, przyjmując stan stacjonarny (przynajmniej względem obserwatora). Problem polega jednak na tym, że w przypadku galaktyk takie wnioskowanie całkowicie zawodzi. Ich wielkość i odległość względem ziemskiego obserwatora są tak znaczne, że de facto nie udało się zarejestrować jakiegokolwiek przesunięcia rotacyjnego odkąd dysponujemy danymi porównawczymi. Skąd zatem powszechnie przyjęte zostało, że galaktyki nie tylko rotują, ale robią to zbyt szybko, aby widoczna w nich materia mogła być związana grawitacyjnie ze sobą na tyle silnie, aby się nie rozpierzchnąć w przestrzeni międzygalaktycznej i z tego względu musi być grawitacyjnie związana dodatkową materią "ciemną", której nie widać? Otóż tylko z powodu obrony paradygmatu modelu standardowego i BBT. W pracach traktujących o tej tematyce przywoływane są efekty dopplerowskie. Po wzięciu na tapetę galaktyki odpowiednio nachylonej względem "płaszczyzny obserwacji" część tej galaktyki, która minęła już oś poprzeczną prostopadłą i zmierza ku obserwatorowi miałaby być przesunięta w spektrum ku niebieskiemu podczas, gdy część która zmierza od obserwatora miałaby być w spektrum przesunięta ku czerwieni. W praktyce jednak, ze względu na zjawisko ekspansji wszystkie galaktyki (poza kilkoma z "naszej" grupy lokalnej z Andromedą na czele) są przesunięte tylko ku czerwieni, albowiem - jak czytamy w poprawkach do tego mankamentu - prędkość ekspansji przewyższa prędkość rotacji. Wobec tego, część rotująca "od obserwatora" powinna być przesunięta ku czerwieni bardziej niż ta, która zmierza w tej perspektywie ku niemu. Tu kolejna niespodzianka - brak jest takich danych pomiarowych! Poprawka na ten mankament - różnice są tak subtelne, że nie dysponujemy instrumentami mogącymi zniwelować całą ferajnę efektów mających uniemożliwiać takich danych pozyskanie. Ekspansja, tło, RRT - wszystko nam ten obraz zaburza. W efekcie przedrukowywane są setki, jeżeli nie tysiące prac traktujących o tym, że galaktyki rotują, że mają nadwagę i robią to zbyt szybko i o poszukiwaniu "ciemnej materii", do czego zaprzęgnięto już nawet badania subelementarne. To wszystko bez jakichkolwiek danych empirycznych... Ciemna materia? Ależ jest! Widzimy soczewkowanie! Zupełnie, jakby nie mogło nie mieć żadnego związku z rzekomą, niewidoczną spyrką i mieć zupełnie inną przyczynę. Ergo wszystko służy obronie paradygmatu, a powiedz to otwarcie, to zostaniesz okrzyknięty szarlatanem. Tak więc, nich się środowisko nie dziwi, że produkuje tysiące "pracek" wypełnionych bzdurami z różnych dziedzin, które w nie tak przecież zamierzchłych czasach nie byłyby w stanie osiągnąć nawet statusu hipotez. Skoro uważa, że ta metoda dostarczy mu wystarczającego zróżnicowania strzępków, aby Frankenstein się nie rozleciał, to proszę bardzo. Większość nie zamierza z nim o to kopi kruszyć. Wszak chyba żadne z przywołanych w artykule "pokoleń" nie twierdzi, że zostało skutecznie ogłupione - jedynie z tym ogłupieniem musi sobie jakoś radzić, pozostawiając sobie dostatecznie dużo czasu, aby przeżywać życie, a nie post-naukowe dramy o statusie dominujących teorii. Co sobie myślę, to ja wiem, ale Tobie nie powiem, bo mnie wyzwiesz od szarlatanów... ;-)
Podpisuję się pod każdą tezą autora. Jak słusznie zauważył, doktoraty trwające 4 lata są fikcją. W moim przypadku, te 4 lata poświęciłem na tematy bardzo luźno związane z tematem dysertacji. Dopiero w 5 i 6 roku mogłem na dobre zaangażować się w temat pracy. Dlaczego? Bo w 4 lata zdobyłem podstawy niezbędne do tego, aby badania przeprowadzić w sposób prawidłowy. W 4 lata doktorant może nabrać pewności siebie i osiągnąć samodzielność w pracy w laboratorium. Doktoraty 4 letnie są możliwe tylko w takim przypadku, w którym student od 1 roku studiów 1 stopnia angażuje się w pracę w laboratorium. W takiej sytuacji wchodzi w doktorat z wiedzą, samodzielnością i, pod warunkiem że wszystko się uda, doktorat zakończy w 4 lata.
W obecnych czasach na piedestale stoją naukowcy, którzy nie posiadają żadnej wiedzy w temacie którym się zajmują. Chwytają pomysł, zlecają pracę studentom i doktorantom, zlecają badania innym grupom i publikują ze swoim nazwiskiem na końcu. Jednak gdy się ich zapytać o pryncypia tych badań, słyszymy jedynie ogólniki. Publikacje produkują szybko, bez przemyśleń i analizy. Gdy przyszedłem na 1 roku studiów na wolontariat, to od promotora usłyszałem jedno. Lepiej 3 dni siedzieć, czytać, obmyślać eksperyment i przez 2 dni go zrobić porządnie, niż przez 5 zrobić 10 eksperymentów, z których żaden nie wyjdzie.
Moje najlepsze wyniki powstawały dzięki temu, że przy kawie siedziałem z kolegami i dyskutowaliśmy. Dyskutowaliśmy dzień, dwa, tydzień. I w końcu były efekty.
To jest problem obecnych czasów. Nikt już nie rozmawia. Cała dyskusja naukowa odbywa się na seminariach, na których celem nadrzędnym jest zniszczenie i skrytykowania prezentującego. Są konferencje, na których miejsce dyskusji zajął hejt, co szczególnie jest widoczne na konferencjach krajowych.
Nauka to nie produkcja taśmowa. Nauka powinna, przede wszystkim, odbywać się w głowie. Jeżeli mamy postawy, to cały eksperyment zaprojektujemy w głowie i pozostanie tylko go wykonać. Jeśli nie mamy podstaw, robimy tysiące próbek z nadzieją że jedna nam wyjdzie. Niestety, w obecnych czasach, to drugie podejście jest premiowane.
Dokładnie! Zgadzam się w 100%.
Istotą stosunku do wiedzy i edukacji pokoleń wzrastających już w czasach szybkiego, domowego internetu i powszechnego dostępu do informacji jest dysonans poznawczy, który uogólnione studia jedynie pogłębiają. Wiedza z różnych dziedzin pełna jest mankamentów i poprawek wnoszonych na kolejnych etapach prac badawczych i teoretycznych mających te mankamenty usunąć, co często czyni wiedzę niezrozumiałą, jawiącą się niczym potwór Frankensteina pozlepianą z nieprzystających względem siebie fragmentów i odstraszającą. Niektóre środowiska są z kolei tak zafiksowane na pielęgnowaniu paradygmatów, że sygnały o istniejących mankamentach całkowicie przemilczają, a sygnalistów prześmiewają lub umieszczają w "specjalnych miejscach" i stygmatyzują mianem odszczepieńców i szarlatanów. To zdecydowanie nie zachęca to stawiania trudnych pytań. Skoro zatem środowisko naukowe już po kilku chwilach od poznania zaczyna jawić się, jako wróg swobody myślenia, niech nie narzeka, że brak mu świeżej krwii, chętnej do stawania w szranki z potworem Frankensteina. Wąskie ramy specjalizacji to wszystko, na co może liczyć. Najlepiej sprawdzone silnikiem kontekstualnym, czy oby nie narazi autora na zarzut o szarlatanerię.
Frankenstein to ulubiona przeze mnie postać-symbol (chociaż jest tak pozszywany, że może być i metaforą, to dowcip -uprzedzam). Frankensteinem jest nie tylko mozaikowa wiedza/fragmentaryczna wielowiedzość, ale szerzej - świat, w którym żyjemy i niespójne w jego ramach wartościowanie. To potwór ontoepistemoaksjologiczny. A to już grubsza sprawa.
Mysle, ze w kontekscie bardzo ciekawych komentarzy do powyzszego artykulu, spoleczenstwa beda musialy wrocic do podstawowych pytan o to
- co to sa uniwersytety i jaki jest sens ich istnienia
- do czego sluzy edukacja wyzsza
- co to jest nauka (w rozumieniu "science") i do czego jest potrzebna
Bez znajomosci konkretnych definicji i priorytetow, moze byc bardzo ciezko ustalic kierunki dalszego rozwoju. W obecnosci AI czy bez niej.
@Marcin Przewłoka
> do czego sluzy edukacja wyzsza
Przede wszystkim do selekcji elity intelektualnej, a dopiero w następnym kroku do zapewnienia spośród niej odpowiednich kompetentnych kadr. Masowe szkolnictwo wyższe to oksymoron: albo masowe, albo wyższe. Obecny poziom licencjatów jest często niższy niż niegdysiejszych maturzystów, a poziom inżynierów (po I stopniu) gorszy niż niegdysiejszych techników. Albo licha egalitarność, albo wysokiej jakości elitarność.
Problemem jest dostępność do SELEKCJI na studia, aby wyłowić diamenty warte szlifowania. Obecnie realizowana matura jest lichym selektorem, degradującym szkolnictwo średnie i zamieniającym nauczanie w kurs rozwiązywania quizów zgodnych z jedynie słusznym kluczem. Zwykła tresura odmóżdżonych ludzi.
Dla osób aktywistycznie wzmożonych równością/dostępnością/różnorodnością: kluczowa jest dostępność do selekcji i zapewnienie wysokiej jakości nauczania podstawowego i średniego. Natomiast nie widzę powodu do obniżania wymagań z powodu "dobrostanu inteligentnych inaczej".
@StaryZgred2012
Kazdy moze widziec te sprawy nieco inaczej. Lub zupelnie inaczej.
Poniewaz obecny model zaklada finansowanie uczelni wyzszych i prowadzenie badan naukowych z pieniedzy podatnikow, potrzebny jest tutaj jakis consensus. Potrzebna jest zgoda, aby pokierowac finansowaniem i planami rozwoju.
Nie wiem, jak ta zgode wypracowac, poniewaz wiekszosc spoleczenstwa nie ma wiedzy w tym temacie na poziomie, ktory dawalby mozliwosc logicznego i sensownego uczestnictwa w tej dyskusji.
I oczywiscie takie rozmowy moga wygladac nieco inaczej w krajach, gdzie szkolnictwo wyzsze jest w duzym stopniu prywatne, na przyklad w USA.
Wreszcie świeży głos w dyskusji. Nieco chaotyczny, ale generalnie można zgodzić się z tezami. Trudno oczekiwać żeby ciała i gremia formalne wypowiedziały się w podobnym tonie. Kilka spostrzeżeń na gorąco. Głos studenta, milenialsa poniżej (lub powyżej) potwierdza że młodzi nie rozumieją istoty procesu kształtowania i nabywania umiejętności samodzielnego myślenia. Po co uczyć się struktur, skoro są w bazie, po co zakuwać zielnik skoro są programy. Po to aby stymulować rożne obszary naszego mózgu, pamięć to również cześć aparatu poznawczego, mózg człowieka nie może działać bez danych, a bezpośredni dostęp do nich zapewnia zapamiętywanie. Ten wstręt do pozyskiwania i zapamiętywania danych (no bo po co, przecież jest internet) to obecnie najkrótsza droga do eliminacji człowieka z wszelkich form aktywności intelektualnej. Po co czytać literaturę klasyczna? Po co uczyć się o dorzeczach amazonki? Po co uczyć się historii skoro chce zostać programistą, farmaceutą, lekarzem itd. Droga na skróty prowadzi do ograniczenia intelektualnego, tak jak opisał autor, ciężko dzisiaj porozmawiać z naukowcem, w obojętnie jakiej dyscyplinie na temat inny niż jego wąska specjalizacja. Dzięki temu czytania wypowiedzi wąsko specjalizowanych które kaleczą uszy i wołają o pomstę. Przytoczę pytanie specjalisty : " jak to się dzieje że rośliny produkują tlen, i na środku lasu i na środku oceanu jest 21% tlenu? Na zdrowy chłopski rozum w środku lasu powinno być więcej tlenu niż na środku oceanu" Przysięgam, nie zmyśliłem tego 😁😁😁
Czuję się wywołany do tablicy :) Jeśli się nic nie zmieniło to po skończeniu studiów farmaceutycznych czy medycznych otrzymuje się tytuł zawodowy, a nie jakieś ogólne 'wykształcenie wyższe'. Po skończeniu tychże oczekiwałbym od absolwenta pewnych praktycznych umiejętności.
Do rozumienia mechanizmów działania leków, do przewidywania potencjalnych interakcji czy problemów lekowych nie muszę znać kilku skomplikowanych wzorów chemicznych czy długich syntez w procesie otrzymywania. Pamięć można ćwiczyć na wiele innych sposobów. Nauka kojarzenia faktów i rozwiązywania problemów to nie to samo co wkuwanie. Czy zamiast kilkuset wzorów nie lepiej kilkadziesiąt? Czy nie lepiej zamiast 200 syntez np. 20 a zaoszczędzony czas poświęcić na naukę czegoś innego, bardziej praktycznego? Proszę mi wierzyć że nie mam problemów z nauką i ze zdobywaniem wiedzy. Nigdzie tego nie sugerowałem.
Zgadzam się z profesorem Komstą że należy zreformować szkolnictwo wyższe. Nie wiem jak duży wpływ pan Profesor ma na swoją uczelnie czy swój wydział, ale program nauczania farmacji od wielu lat zdecydowanie wymaga nie zmian ale rewolucji i dobrze byłoby zmiany zacząć od również na swoich wydziałach.
Jeśli już mamy precyzować, to farmacja była i jest (podobnie jak biologia) kierunkiem ogólnoakademickim, a lekarski jest kierunkiem zawodowym (tak, to prawda, jest to absolutnym idiotyzmem i dlatego wymogi otwarcia kierunku lekarskiego są mniejsze niż otwarcia farmacji).
I proszę o podanie przykładów, czego "innego, bardziej praktycznego" można by się uczyć. Studenci trzeciego roku biologii nie są w stanie rozpoznać większości drzew w przeciętnym parku. Nawet gdyby im codziennie w ramach wolontariatu proponować spacer po parku i tuzin razy powtarzać jakie to drzewo, powiedzą to samo - po co mi to, chcę coś bardziej praktycznego. Więc czego??? Proszę o propozycje, chętnie przeczytam.
Bo owi studenci biologii sami nie wiedzą! A farmacji wiedzą???
Proszę bardzo: Zasad wraz z praktyką stosowania GMP, zasad razem z praktyką innych G*P, zasad i stosowanie się do ISO, obslugi sprzetu jednorazowego jałowego, receptury cytostatyków, tego jak w praktyce wyglada QC i QA w tym np. tworzenie dokumentacji, SOP. Tego czym w praktyce jest R&D i jak dalekie jest to od przedmiotu o nazwie 'projektowanie leków' . Umiejętności przynajmniej podstawowej przeprowadzenia walidacji, a nie tylko teoretyczne wykucie pojęcia. Pozatym przydałoby się nieco więcej umiejętności miękich takich jak np zarządzanie, organizacja pracy czy praca w grupie. To tak na szybko, jakbym chwilę pomyślał to napewno wymyśliłbym coś jeszcze bardziej spoza mojego podwórka.
P.S. to jak Wy puszczacie tych biologów przez kolokwia i egzaminy skoro nie wiedzą jak wygląda drzewo? :) Czyja to wina że taka osoba zaraz skończy studia i będzie biologiem?
Odpowiedź brzmi NIE. Trzeba posiadać w głowie, nie w komputerze, bazie, internecie te informacje. Nie będzie Pan w stanie wykorzystać umiejętności kreatywnych bez danych, tak działa ludzki mózg. Mój zespół składa się z coraz młodszych ludzi i obserwuję zanik realnej kreatywności wynikający z tego prostego faktu. Coraz młodsi ludzie są jak coraz lepsze komputery bez połączenia z bazą danych. Proces twórczy w mózgu człowieka zachodzi nie tylko podczas połączenia z siecią internetowa, tworzymy jedząc, jadąc na rowerze, prowadząc samochód a nawet zasypiając. Odłączając się od bazy ( nie tworząc jej w mózgu) nie ma na czym pracować. Te setki wzorów, danych, tysiące przeczytanych książek które ma pochłonąć nasz mózg od wczesnej młodości decyduje o kreatywności na całe życie. Bez tej bazy żadne metody, praca grupowa, skrypty nie wytworzą niczego nowego.
Chyba nie do końca rozumie Pan potrzebę zmian. Polscy uczniowie i absolwenci, także uczelni wyższych wypadali zawsze świetnie w porównaniu do rówieśników na świecie jeśli chodzi o wiedzę, ale było bladk z jej praktycznym wykorzystaniem. Ostatnimi laty to się zaczeło poprawiać. Nie liczy się to ile ma się informacji ale jak szybko jest się w stanie je zdobyć i jak umiejętnie potrafi wykorzystać.
Tak, zwłaszcza do Azjatów, gdzie człowiek o umiejętnościach u nas wychwalanych jest kierowany na zajęcia dokształcające albo wylatuje ze szkoły. Może te porównania były robione z takimi stanami USA, gdzie ludzie dziwią się, że jest taki kraj jak "indyk" (Turkey), albo wciąż myślą, że Polska to jedna z republik radzieckich.
Panie Botaniku, bardzo dziękuję za Pana wypowiedzi, w pełni się z nimi zgadzam.
Mamy obsesję "praktyki" która służy nie pogłębieniu praktyki per se, a wywaleniu tzw. "teorii" czyli wszystkiego co mózgownicą należy przyswoić, a nie tylko zamarkować.
Dobrze, ale czy rolą uczelni wyższej, profilowej jest nauka dorosłych ludzi jak mają się uczyć, albo stymulacji ich neuronów? Co zostaje po czasie po bezsensownym pamieciowym zapamiętywaniu wzorów? Ile wzorów leków zna rzeciętny farmaceuta? Jakie ma to przełożenie i zastosowanie w jego codziennej pracy? Zwłaszcza jeśli każde potrzebne do pracy z lekiem dane mam w CHPLu albo w innych charakterystykach.
Zgadzam się z Panem co do zasady ale uważam ze mobilizowanie młodzieży do zdobywania wiedzy, chęci do poznawania świata czy samorozwoju powinna odbyć się o wiele wcześniej niż studia. Autor artykułu słusznie zauważył że problem leży u podstaw.
Proszę Pana, tą codzienną pracą farmaceuty zajmie się wkrótce sztuczna inteligencja. Jest to jeden z pierwszych zawodów do wyeliminowania. Ta dyskusja dotyczy tego czym powinna być uczelnia wyższa, a w którą stronę zmierza. To o czym Pan mówi to szkolnictwo zawodowe, i 40 lat temu (lub wyższy) był poziom technikum farmaceutycznego. Do tego taki technik farmacji oprócz przygotowania leku w aptece znał te wszystkie wzory i rośliny których teraz nie chcą się uczyć studenci farmacji. Ot taka pułapka postępu. Stare przysłowie mówi : czym skorupka za młodu nasiąkanie... Ale dzisiaj nie ma już komu przytaczać przysłów, bo pewnie nie ma ich w podstawie programowej. 😀😀😀
Tak, znali sie na wszystkim, i umieli wszystko lepiej od profesorów. Zwłaszcza że taki technik nawet nie musiał mieć matury.
Zgodzę się że zawód farmaceuty jest zagrożony zastąpieniem (przynajmniej ten pracujący w aptece) zobaczymy komu wtedy bedzie szanowne profesorskie grono wciskać do nauki te wszystkie wzory, syntezy, zioła, niezgodności i komu bedzie stymulować neurony.
Panie DrNieZuczelni
Takie ma Pan flashbanki z uczenia się ziół? Skoro tylko umiejętności miękkie i inne bzdury typu zarządzenie biznesem to po co w ogóle farmacja jako nauka? Nie lepiej żeby sobie ją biochemicy uprawiali a do aptek weźmiemy panie kasjerki z dyskontu?
Parę postów wyżej wymieniłem na prośbę pana Botanika kilka elementów które mogłyby upraktycznić naukę farmacji (ale nie tylko). Większość z nich to zdecydowanie twarde kompetencje. Proszę przejżeć dowolny portal z ogłoszeniami o pracę i powiedzeć ile jest ofert dla znawców drzew w parku a ile dla specjalistów od QC. Ale jak chcecie to uczcie się dalej ziółek i 'przyswajajcie mózgownicą' tylko nie dziwcie się że świat Wam odjeżdża z nauką a młodzi ludzie mają gdzieś taką dydaktykę. Pozdrawiam
1) Dostępność wiedzy akademickiej: Uniwersytety, jako instytucje otwarte, powinny być bardziej inkluzywne, eliminując bariery dostępu do wiedzy. Kluczowe jest zwiększenie różnorodności wśród odbiorców wiedzy poprzez podnoszenie poziomu edukacji i dostosowywanie metod dydaktycznych tak, aby były zrozumiałe dla szerokiego grona odbiorców, niezależnie od ich wcześniejszego przygotowania akademickiego.
2) Wpływ czasopism naukowych na karierę akademicką: System publikacji naukowych i związany z nim wpływ na kariery wymaga reformy, która uwzględni większą różnorodność perspektyw i podejść badawczych. Należy zmniejszyć dominację oceny opartej na publikacjach, promując równocześnie otwartość i różnorodność intelektualną w akademickim środowisku.
3) Rola technologii w naukach: Technologia oferuje możliwości zwiększenia inkluzywności w naukach przez łatwiejszy dostęp do informacji i zasobów naukowych. Władze naukowe powinny wspierać rozwój narzędzi, które umożliwiają szerokiemu gronu badaczy korzystanie z nowoczesnych źródeł wiedzy i ich tworzenie.
4) Etyka w środowisku akademickim: Istotne jest, aby środowisko akademickie było wolne od dyskryminacji i promowało równość. Należy zwalczać wszelkie formy nadużyć etycznych oraz prawnych, zachęcając do otwartego dialogu i wspierania różnorodności w każdym aspekcie działalności naukowej.
@Antoni Grzanka
A propos tego manifestu równości/inkluzywności/etc:
"Kluczowe jest zwiększenie różnorodności wśród odbiorców wiedzy poprzez podnoszenie poziomu edukacji i >> dostosowywanie metod dydaktycznych<< tak, aby były zrozumiałe dla szerokiego grona odbiorców, niezależnie od ich wcześniejszego przygotowania akademickiego."
Czy odstąpienie od kolorowania osławionego drwala na rzecz wskazania strzałkami jego rąk i nóg będzie dostatecznie "inkluzywne" dla "inteligentnych inaczej"?
Trzydzieści lat temu na drugim roku w ramach ćwiczeń studenci rmopracowywali numerycznie twierdzenie Greena-Gaussa-Ostrogradskiego. Obecnie muszę im tłumaczyć iloraz różnicowy,bo "inkluzywne, równościowe" szkoły średnie wypuszczają maturzystów z efektywnym poziomem dawnej (sprzed niesławnej pseudoreformy Handkego) drugiej klasy licealnej. Nie można też selekcjonować grup kompetencyjnie, aby wyłowić wymagających działań wyrównawczych, bo to dyskryminacyjne i nierównosciowe - narusza dobrostan tych "płatków śniegu".
A w dydaktyce liczy się teraz "przeżywanie i atrakcyjność", małpowany z marketingu "experience", a nie wiedza i umiejętności, a nie daj Boże jeszcze wymóg pracy własnej.
Komentarz StaryZgred2012 porusza kwestię wyzwań i potencjalnych frustracji, przed którymi stoją edukatorzy i pracownicy naukowi, próbując dostosować metodologie nauczania, aby zapewnić inkluzywność i dostępność. Jego odniesienie do potrzeby różnicowania uczniów na podstawie ich możliwości uwydatnia toczącą się debatę w filozofii edukacji: jak zrównoważyć jednolitość i inkluzywność bez uszczerbku dla rygoru akademickiego.
Twoje użycie wyrażenia „inteligentny inaczej” wydaje się kwestionować skuteczność i konieczność dostosowywania metod edukacyjnych do różnorodnych potrzeb i możliwości edukacyjnych. Jest to rzeczywiście poważny problem wśród nauczycieli. Ideą edukacji włączającej jest uwzględnienie różnorodnych stylów i poziomów uczenia się, co czasami może wydawać się rozwodnieniem standardów akademickich na rzecz osób przyzwyczajonych do bardziej tradycyjnych, sztywnych form edukacji.
Podana przez Ciebie ilustracja przedstawiająca zmieniające się treści edukacyjne – od złożonych dowodów matematycznych po prostsze, bardziej włączające treści – podkreśla napięcie między utrzymaniem wysokich standardów akademickich a zapewnieniem dostępności edukacji dla wszystkich uczniów, niezależnie od ich początkowego przygotowania akademickiego. Ta zmiana często wymaga od nauczycieli znalezienia nowych sposobów dostarczania treści, które będą stanowić wyzwanie i wspierać wszystkich uczniów.
Wyrażana frustracja może wynikać z postrzeganego obniżenia standardów akademickich i dodatkowego wysiłku wymaganego, aby wszyscy uczniowie/studenci osiągnęli zadowalający poziom zrozumienia, co niektórzy nauczyciele mogą postrzegać jako dodatkowe obciążenie. Jednak szerszym celem tych inicjatyw jest tworzenie środowiska, w którym każdy uczeń ma szansę odnieść sukces, przy uznaniu, że uczniowie pochodzą z różnych środowisk i mają różny poziom wcześniejszej wiedzy i zdolności uczenia się.
Jeśli chodzi o używanie strzałek do wskazywania dłoni i stóp drwala, zamiast kolorowania go w ćwiczeniu przeznaczonym do celów edukacyjnych, brzmi to jak metafora uproszczenia metod nauczania. Chociaż może to sprawić, że treści będą przystępne, rodzi się również pytanie, czy takie uproszczenia odpowiednio przygotowują uczniów do bardziej zaawansowanych wyzwań.
Podsumowując, adaptacje te mają na celu zwiększenie równości edukacyjnej poprzez modyfikację metod nauczania tak, aby były bardziej zrozumiałe dla szerszego grona odbiorców. To, czy podejście to poświęca głębię na rzecz dostępności, czy też naprawdę pomaga w wyrównaniu szans edukacyjnych, jest przedmiotem ciągłej debaty w dziedzinie edukacji.
Pracownicy naukowi tego typu frustracji nie mają. Oni odejdą na spokojnie na emeryturę i zgaszą światło. A inkluzywnych nieuków (edukacja na poziomie wyższym nigdy inkluzywna nie była - przeciętny uczeń po prostu nie ma predyspozycji do studiowania, tak jak przeciętny człowiek, nawet sprawny fizycznie nie ma predyspozycji do bycia sportowcem wyczynowym) w jedną stronę zaorają Azjaci, a w drugą stronę sztuczna inteligencja. Zostanie dochód podstawowy i boom w zakresie filozofii.
@A.Grzanka
"Jednak szerszym celem tych inicjatyw jest tworzenie środowiska, w którym każdy uczeń ma szansę odnieść sukces, przy uznaniu, że uczniowie pochodzą z różnych środowisk i mają różny poziom wcześniejszej wiedzy i zdolności uczenia się." - jest to absolutna utopia, tym bardziej szkodliwa, że uporczywie lansowana przez kręgi polityczne dla celów marketingu wyborczego. Utopia ta zakłada, że KAŻDY uczeń ma kompetencje intelektualne do DOWOLNEGO poziomu nauczania. Zdecydowanie tak nie jest.
Identycznie jak z kompetencjami choćby fizycznymi. Czy w ramach porównywalnych działań "równościowych" zaczniemy żądać, aby szybkobiegacze na zawodach mieli spowalniacze, bo inaczej powolni i otyli nie będą mieli szans na wygraną? Otóż spora część tych powolnych i otyłych (pardon! obecnie jest modne "ciałopozytywnych") nie tylko nie wygra, ale padnie na zawał przed metą. Tak samo jest z nauczaniem.
Panie Stary Zgred.
Chciałem tylko Panu podziękować za to co Pan tutaj pisze.
Całkowicie się z Panem zgadzam, ze wszystkimi Pana tezami. Tak jak z Panem Botanikiem wyżej oraz w dużej części z Autorem felietonu, profesorem Komstą.
Niestety to jest wołanie na puszczy. Teraz każdy albo a) powinien być profesorem bo "tak wypada politpoprawnie" albo b) nie powinno być żadnych profesorów czy doktorów czy lekarzy czy kogokolwiek bo też "tak wypada politpoprawnie".
A Zetki to jest perła w koronie politpoprawności i snowflaki podlane hektolitrami buty i "nam się wszystko należy".
Panie A.Grzanka.
Nie da się czytać tego co Pan tutaj wypisuje, z całym szacunkiem. Wygląda to tak jakby generator AI wypluł z siebie tezy po wpisaniu "proszę wygenerować lewackie politpoprawne tezy, związane z tematami nauki". Jeszcze raz powtarzam - z całym szacunkiem.
Z uszanowaniami
Kydler
W tekście tym brakuje jednego słowa: "elitarność". Wykształcenie wyższe jest już powszechnie i łatwo dostępne. Nie stanowi żadnego cenzusu czy wyróżnika. Pracodawca nawet nie może mieć pewności, czy za dyplomem stoi jakakolwiek wiedza czy zdolności, trzeba to sprawdzać odrębnie. Mało komu chce się iść wyżej (magister, doktorat), ale tu też nie ma większej bariery wymagań czy osiągnięć, może w niektórych uczelniach, czy w niektórych dyscyplinach. Jakieś wyspy są, ale systemowo bariery nie ma.
W Polsce, niestety, w przypadku uczelni wyższych słowa "najlepsze" i "największe (najbardziej liczebne)" są wciąż synonimami. Lista uczelni badawczych niemal pokrywa się z listą uczelni największych. Drobne przetasowania są tylko na dalszych miejscach (niebawem z tamtych miejsc zapewne zostaną podmienione ostatnie dwie uczelnie badawcze).
Edukacja wyższa przestała być elitarna, przez co straciła swoją główną siłę (wyselekcjonowanie elity intelektualnej) i staje się coraz bardziej zbędna (zwłaszcza w swojej rozbudowanej trzystopniowej postaci). Jeśli doktorant, zamiast robić dobrą naukę, wciąż jest tylko uczniem w szkole (doktorskiej) i musi zrobić doktorat w 4 lata, to trudno się dziwić, że poziom doktoratów spada, a prawie wszystko zależy od promotora. Cztery lata to bardzo mało w kontekście rozwoju naukowego.
Habilitacja jest problemem zastępczym, ale dyskusja wokół niej też jest ciekawa. Wydaje mi się, że w środowiskach, które przechowały jakieś elementy etosu naukowego, zrobienie habilitacji nie jest większym problemem (mniej więcej wiadomo, kiedy naukowiec osiąga odpowiedni poziom rozwoju i samodzielności, i łatwo to udokumentować czy to dobrą książką, czy zestawem kilku artykułów). Natomiast tam, gdzie umasowienie nauki doprowadziło do całkowitego upadku (zalew bezwartościowych prac, czy to na poziomie Polski, czy świata), tam nie za bardzo wiadomo, co to jest dobry poziom i o przeskoczeniu kolejnego progu (którym jest habilitacja) mogą decydować czynniki pozamerytoryczne i różne układy. Notabene, habilitacja ma w tej chwili małe znaczenie formalne (ot, uprawnienie promotorskie), aczkolwiek nigdy nie wiadomo, czy aby to się nagle nie zmieni i ten brak pewności zapewne wzbudza niepokój.
Sztuczna inteligencja zapewne rozwiąże problem prac bezwartościowych. Nie będzie sensu produkować byle czego, bo sztuczna inteligencja zrobi to o wiele szybciej i taniej. Nauka, aby przeżyć, będzie musiała znów stać się elitarna.
Jest też jeden istotny czynnik, który wpływa na to, że nauczanie wyższe przestało być egalitarne, to demografia. Wraz z kurczącą się liczbą młodzieży (zasób) spada możliwość działania czynnika selekcyjnego w naborze na gros kierunków studiów. Dawniej nie każdy mógł studiować, m.in. z powodu ograniczonej liczby instytucji zajmujących się kształceniem wyższym. Boom edukacyjny z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku spowodował większą dostępność do usług, ale wtedy jeszcze był wyż demograficzny. Mamy więc obecnie przerost instytucjonalny, studenci są na wagę złota i wiedzą, że na kierunkach mniej obleganych stawianie im wysokich wymagań jest często awykonalne (nie wspominając tu o poziomie inwencji twórczej u znacznej części studiujących).
@DC
"Boom edukacyjny z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku spowodował większą dostępność do usług, ale wtedy jeszcze był wyż demograficzny. " - no właśnie! Te 100 tys. etatów obsługiwało 1,6 mln studentów. Obecnie studentów stacjonarnych mamy ok. 750 tys. czyli mniej niż połowę, a etatów jak było 100 tys. tak jest dalej. Pytanie: który polityk weźmie na siebie ciężar redukcji zatrudnienia o 40%, w tym także likwidacji karłowatych uczelni i kierunków?
... przestało być elitarne :-)
Dziękuję za wnikliwą refleksję na temat obecnego stanu edukacji wyższej. Rzeczywiście, obserwujemy znaczące zmiany w sposobie postrzegania i wartościowania wykształcenia wyższego. Elitarność, którą Pan podkreśla, wydaje się być kluczowym elementem, którego brakuje w obecnym systemie edukacji, ale jednocześnie jej nadmierna obecność może prowadzić do wykluczenia.
Rola nauczycieli akademickich jest tutaj nie do przecenienia – ich zaangażowanie i umiejętności dydaktyczne mogą rzeczywiście podnieść poziom nauczania, ale to również system musi umożliwić personalizację ścieżek edukacyjnych, aby nauczanie mogło być bardziej "mistrzowskie", mniej masowe. Współpraca między akademikami a pracodawcami jest niezbędna do lepszego dostosowania programów nauczania do realnych potrzeb rynku pracy, co może przyczynić się do zwiększenia wartości dyplomów.
Co do roli sztucznej inteligencji, zgadzam się, że może ona odgrywać kluczową rolę w identyfikacji wartościowych prac naukowych, choć, jak słusznie zauważacie, nie jest ona pozbawiona błędów. Technologia ta, choć może przyspieszyć i usprawnić procesy badawcze, nie zastąpi ludzkiego osądu i krytycznego myślenia, które są nieodzowne w ocenie wartości naukowej.
Podsumowując, kluczowe wydaje się znalezienie równowagi między dostępnością a elitarnością, tak aby edukacja wyższa mogła efektywnie służyć zarówno jednostkom, jak i społeczeństwu w szerszym kontekście. Potrzebne są systemowe zmiany, które pozwolą na lepsze dostosowanie edukacji do potrzeb współczesnego świata, zachowując przy tym wysokie standardy i jakość kształcenia.
Panie Profesorze, myślę, że wystarczy umiejętnie i precyzyjnie adresować systemy stypendialne (na każdym poziomie edukacji). Gdyby najzdolniejsi ludzie, niezależnie od pochodzenia, czy statusu materialnego, mogli liczyć na odpowiednią pomoc materialną (przy założeniu, że wykażą się solidnością i bardzo dobrymi wynikami w nauce), to elitarność nie będzie oznaczać zamkniętości. To nawet nie musi być zbyt kosztowne. Tylko niewielki procent (promil?) społeczeństwa ma prawdziwe zamiłowanie do nauki.
Zgadzam się co do AI - ono przyjdzie i "zaora" naukę (oraz wiele innych aspektów cywilizacji) szybciej i bardziej, niż się ludziom wydaje.
Sam nie jestem akademikiem - pracuję z biznesem. Ale ponieważ blisko śledzę kilka dziedzin nauki, mam sporo kontaktów prywatnych z naukowcami, abwreszcir ponieważ zawodowo współpracuję z akademią mogę powiedzieć jedno: uczelnie to organizacyjny beton. Porównując uniwersytet z podobnej wielkości organizacją działającą na jakimkolwiek rynku komercyjnym po prostu wyć się chce.
Silosowość posunięta do poziomu udzielnych księstw z wasalami, administracyjny "niedasizm", awersja do ryzyka, która zawstydziłaby niejeden urząd, grantoza posunięta do absurdu, umiejętności prezentacji wyników swoich badań wywołująca sen u słuchających. Chyba wszyscy to znamy. Ale jak patrzy się na to z boku i z pewnego dystansu to ręce opadają.
I to nie Z-ki tak ukształtowaly akademię. Przykro mówić, ale to pokolenie dzisiejszych profesorów. Trudno więc się dziwić, że młode pokolenie jakoś nie wpasowuje siè w schemat...
Bardzo ciekawy artykuł, ale nie bardzo podoba mi się parę kwestii. Zwykle nie komentuje, ale że jestem byłym studentem autora to pozwolę sobie na wyjątek. Ogólnie nie lubię takiego "boomerskiego" narzekania na młodsze pokolenia. Sam jestem milenialsem i pamiętam jak około 10-15 lat temu modne było narzekanie na moje pokolenie. Teraz wszyscy przerzucili się na zetki. W zespole którym kieruję jest kilka osób świeżo (1-3lata) po studiach i nie uważam żeby były mniej wartościowe czy produktywne względem starszych osób. Nie zauważyłem również jakiejś specjalnej roszczeniowości. Być może młodzi ludzi po prostu robią to na co starsi im pozwalają. Z chemii leków, na katedrze na której jest pan profesor Komsta, jest egzamin na którym jest do wykucia kilkaset wzorów leków. Czy ktoś zdrowo myślący uważa że taka ilość jest komukolwiek do czegokolwiek potrzebna? Akurat program nauczania farmacji jest tak skrajnie przeładowany bezsensownym materiałem że ciężko o inny taki kierunek. Na botanice i gnozji dalej jest kolokwium z oznaczania roślin. Gdyby ktoś nie wiedział to jest kilka(naście?) aplikacji które poznają rośliny po samym zdjęciu. A studenci dalej marnują czas na jakieś XIX wieczne archaizmy. Czy mamy też przepraszać że nie umiemy użyć suwaka logarytmicznego albo podkuć konia? Być może warto reformę zacząć od samych siebie a nie bezrefleksyjnie klepać za mediami niewiele znaczące frazesy. Odnoszę frażenie że to po prostu uczelnie nie nadążają za zmieniającym się światem i społeczeństwem a nie młodzi ludzi. Pracę magisterską robiłem na chemii leków ale doktorat już w innym mieście- eksternistycznie, więc z 'ostatnim bastionem' nie miałem styczności ;) Od kilku lat jestem nieco z boku farmacji i uczelni jako takich, więc niektore rzeczy mogły się pozmieniać ale sądząc po wypowiedzi pana Profesora chyba nie bardzo. Ten czas ktory poświęcaliśmy i który studenci dalej poświęcają na nic nie wnoszące kucie dla samego kucia można poświęcić na wiele innych celów. Sam chętnie zamiast marnować wiosne na lataniu za ziołami do zielnika wolałbym mieć profesjonalne zajęcia z pracy w grupach, albo zamiast uczyć sie 150-200 syntez pójść na zajęcia do komercyjnego laboratorium czy zakładu. Z doświadczenia wiem że sporo, nie zawacham się stwierdzić że większość pracowników TPLów nigdy nie była w profesjonalnym cleanroomie. O tempora! O mores! Jakże ładnie brzmi?
Aplikacje do oznaczania roślin ze zdjęcia działają bardzo dobrze i nikt nie neguje ich istnienia, ale działają dobrze do pewnego momentu. Bo pewnych szczegółów, którymi różnią się podobne gatunki, na zdjęciu zobaczyć nawet botanik nie potrafi. Więc oszczędzają pracy, ale bez sprawdzenia w literaturze nigdy się nie zrobi tego dobrze..
Oczywiście, zapewne tak jest. Botanika, mimo iż jest fascynująca to mimio wszystko nie moja działka. Zwróciłem tylko uwagę na pewien problem z mojego podwórka. Program nauczania farmacji jest skrajnie niepraktyczny i niedostosowany do obecnych realiów. Nie tylko w obszarach związanych z opieką farmaceutyczną czy farmacją kliniczną, ale nawet mimo przeładowania chemią i innymi naukami ścisłymi materiał odstaje od potrzeb współczesnych realiów. Co z tego że jest cały rok chemii nieorganicznej jak to tylko nauka kationów i anionów z długimi laborkami na których robi się analizy które były przestarzałe już 100 lat temu, a aparatura cały rok 'pracy' studenta zrobi w minutę. Natomiast autor artykułu z pewnym żalem wypomina że kiedyś się uczyło łaciny i greki... Kiedyś to były lampy naftowe, wcześniej pochodnie a jeszcze wcześniej rysunki w jaskiniach. Wtedy też ludzie narzekali na młodzież.
Autor artykułu sądząc po jego wieku to się greki na pewno nie uczył. Ale łaciny jeszcze tak. Na biologii wywalenie łaciny sprawiło, że botanicy po doktoracie nie umieją czytać nazw łacińskich poprawnie (nazwę Cirsium słyszałem już: "kirśum", "kyrśum", "cyrśum", "kyrzyjum" - ile jeszcze można wymyślić zamiast przeczytać zasady czytania łaciny, które mieszczą się na jednej stronie książki?)
Ciekawy tekst lecz pelen ograniczen..?! To cos w rodzaju opisu wyniku "analizy chromatograficznej wykonanej na malej cienkowarstwowej plytce" w odniesieniu do "zanieczyszczonej" roznymi patologiami probki danego srodowiska akademickiego ( jego status, ocena,warunki pracy, oczekiwania/mozliwosci..?) z pominieciem wlasciwych standardow!? Pytanie zasadnicze: Jak powinien sie zachowc "zbior X,Y lub Z" ( =pokolenie) w istniejacych warynkach brzegowych..? Brac sie za ..reformy, czy uciekac do przodu , za wszelka cene..?! Sugestia Autora: przygotowc sie do ladowania na. .."Marsie"!
Dlaczego ten artykuł skojarzył mi się z "Balladą o Brajanuszku", jaka niedawno pojawiła się na onecie? Wygooglajcie sobie...
Według mnie w punkt! Wprawdzie nie jestem pewien, czy AI tak szybko i tak wiele zastąpi, jak sugeruje Autor. Jednakże samą analizę problemów intelektualnych dzisiejszego społeczeństwa, również w edukacji i nauce, ja oceniam tak - W PUNKT! Też boję się, że wszystko zastąpi lenistwo i wynikająca z tego miernota. Miernota - to jest słowo najlepiej opisujące to, co dzieje się z intelektem współczesnego społeczeństwa. Naukowców dotyczy to w takim samym stopniu, co piszę ze smutkiem, należąc do tego grona. Bowiem nie liczy się już wiedza, tylko punkty za prace, których i tak nikt nie czyta (z różnych względów, również ilościowych). Samo napędzająca się miernota.
No cóż, samonapędzający piszemy łącznie...
Dzięki za merytoryczną uwagę!
Aby nas (nauczycieli akademickich) AI nie zastąpiła, powinniśmy przestrzegać następujących zasad:
1) nie wrzucamy żadnych materiałów do internetu ani nie wysyłamy mailem
2) notatki dla studentów wyłącznie papierowe, najlepiej pisane odręcznie
3) telefony na zajęciach są zabronione
4) podczas pracy naukowej siedzimy cały czas w czepeczce z folii aluminiowej podłączonej przewodem z ciałem
5) Najważniejsze wyniki wykuwamy w kamieniu
Pretensjonalny tekst z klasycznym już narzekanie w stylu: kiedyś to było, teraz to nie ma. Identyfikacja problemów w nauce skrzywiona poglądami autora, a przez to nierzetelna i wątpliwej jakości. Wizja przyszłości rodem z sci-fi dowodzi tylko, że zarzut braku wiedzy ogólnej stawiony przez autora naukowcom, stosuje się przede wszystkim do niego :)
Oj to by sie Autor tego komenatrza zdziwil odnosnie wiedzy ogolnej prof Komsty😊czlowiek renesansu jesli chodzi o wiedze ogolna.
Oj, ktoś tu za dekadę przeżyje szok poznawczy
Pretensjonalny to jest ten komentarz
Zgoda :)
Tekst świetnie napisany, diagnoza wnikliwa i przerażająco trafna, ale brakuje mi postulatów naprawczych.
Tytuł stwierdza, że takich postulatów stworzyć się nie da, przynajmniej wedle autora. A według mnie? Zlikwidować OBOWIĄZEK produkowania publikacji. Robisz badania wtedy, jak dostaniesz grant. Albo jeśli czujesz potrzebę. A jeśli nie, to samą dydaktykę. Nie masz grantu? 360 godzin pensum, brak przymusu. Masz grant? Mniej godzin, punkty, sloty.
Za mało studentów na tyle godzin pensum.
No więc nie otwierać tuzinów nowych kierunków i uczelni?
@Botanik
"No więc nie otwierać tuzinów nowych kierunków i uczelni?" - za mało! Do likwidacji jest ok. 40% etatów, tylko kto weźmie na siebie ciężar polityczny zwolnienia ok. 40 tys. nauczycieli akademickich?
Można to robić stopniowo - nie zatrudniać nowych. Pozostali będą musieli się przekwalifikować. Student też nie ma pewności, że zostanie w wyuczonym zawodzie. Sam kilka razy zmieniałem rodzaj zajęcia. Inaczej już dawno zostałbym etatowym Diogenesem z "beczki" Synopy.
@Azet
"brakuje mi postulatów naprawczych." - tu już nie ma co naprawiać. To faza schyłkowa, swoiste przejście fazowe i nikt nie wie, co jest po drugiej stronie lustra.
Dobijamy do osławionego, mitologicznego "punktu Omega".
Dziękuję za ten artykuł, z którym się solidaryzuję.
A ja chyba nie do końca. Kolejny artykuł o nauce jako budynku bez fundamentów. Wszyscy od lat dyskutują jak zbudować 'rankingowy wieżowiec' widoczny z każdego zakątka świata a zbudować jakichkolwiek solidnych fundamentów nikt już nie potrafi - w efekcie wszystko zmierza ku pięknej katastrofie. Najwyższy czas postawić właściwą diagnozę. Ktoś w końcu wykształcił tych podobno niekompetenetnych szkolnych nauczycieli, odpowiada za programy szkolne, syllabusy uczelniane. To na uczelniach kształtują się postawy społeczne o wieloletnich konsekwencjach dla przyszlości państwa. Najwyższy czas rozpocząć dyskusję o odpowiedzialności środowiska akademickiego za sytuację społeczną/polityczną w naszym kraju, bo w moim głębokim przekonaniu przede wszystkim to co się działo (a raczej nie wydarzyło) po 1989 roku na polskich uczelniach odpowiada za to co nas na codzień otacza.
@malgorzata.academicus
Chyba troche Pani przesadza z ta odpowiedzialnoscia uczelni za wszystko, co sie dzialo i co sie dzieje. Uczelnie odpowiadaja tylko za czesc aktywnosci, ktore maja miejsce w spoleczenstwie. Naukowcow zwykle sie nie slucha, chyba ze nastepuje jakiegos rodzaju panika, typu COVID.
Poza tym pamietajmy, ze pierwsza i najwazniejsza rola nauki jest odkrywanie tego, jak dziala swiat wokol nas, a nie wskazywanie kierunkow rozwoju czy tez pokazywanie palcem na to co "dobre" albo "zle".
Sprawa znana od kilkunastu lat
Polecam poczytać Retraction Watch albo bardzo szczegółowe wyniki badań
Chu J.S. G. and Evans J.A., Slowed canonical progress in large fields of science, Proceedings of National Academy of Sciences, 2021, vol. 118 No. 41 e202163611
https://doi.org/10.1073/pnas.2021636118
Trafna diagnoza.
Tak mniej więcej do 3/4 tekstu zgadzam się w pełni z Autorem. Końcówka trochę chyba przekoloryzowana ale w podobnym kierunku to wszystko pójdzie jak jest opisane.
Zdecydowanie z wszystkimi kolejnymi reformami nauki to jest jak z mieszaniem zupy, trochę zamieszania w garnku ale smak i ilość się nie zmienia :)
Nic dodać, nic ująć. Łatwiej jest ciągle dyskutować i reformować, niż tworzyć w miarę możliwości stabilne podstawy nowego.
Artykuł dobrze napisany, otwierający oczy, przedstawiający teraźniejsze oblicze nauki, podkreślający jednak, iż będzie tylko gorzej. A może właśnie będzie lepiej? Jeśli naukowcy nie będą dążyć do samodoskonalenia i rozwoju, poszerzenia swojej wiedzy, zostaną prędzej czy później zastąpieni przez maszyny. Może system byłby efektywniejszy, gdyby zostało ich 20% najzdolniejszych? Naukowcy byli elitą lata temu, nie było ich wiele, a rozwój nastąpił. Pytanie za sto punktów, czy lepiej byłoby finansować masę przeciętnych groszami, czy garstkę zdolnych milionami :)
Pytanie, kto oceni, którzy są ci najzdolniejsi i jakimi kryteriami. Sztuczna inteligencja? Teoretycznie najwydolniejszym jest naukowiec, który zaharowuje się przez całe życie i pada na zawał w pierwszym dniu emerytury. Jaka oszczędność dla systemu świadczeń..
To wszystko sa dobre tematy do ciekawych i bardzo dlugich dyskusji.
Z punktu widzenia miejsca tej publikacji ("FA") byc moze najwazniejsze jest, aby sie zorientowac, ktore z tych problemow sa ogolnoswiatowe, a ktore typowo polskie.
Habilitacja jest polska, ale reszta światowa - produkcja wątpliwych jakości prac w Indiach zaczyna przypominać spam - tysiąc piszemy, kilka gdzieś zawsze przyjmą. Jakość żadna, no ale są autorami wielu prac.
@Lucky
To znaczy ja do konca nie wiem, poniewaz z tekstu nie w kazdym momencie wynika "co autor mial na mysli" :-)
Habilitacja oczywiscie wystepuje nie tylko w Polsce, na przyklad w Niemczech i Szwajcarii jest rowniez obecna, ale zapewne komentarz Autora mial na celowniku sytuacje polska. Co do innych tematow, nie jestem pewien, chociaz rzeczywiscie problemy w nauce swiatowej zostaly zidentyfikowane w kazdej z tych doment, o ktorych Autor pisze.
To nie tak, ze nic sie w tych sprawach nie dzieje, ale te problemy sa trudne do pokonania, nie wiadomo, co sie uda, a czego sie nie uda zrobic. Publikowanie jest tego dobrym przykladem.
W jednym temacie chyba sie nie zgodze, a mianowicie w sprawie wysokiej specjalizacji nauki i zwiazanym z tym "waskim mysleniem" naukowcow. Pojemnosc i mozliwosci analizy oraz sysntezy naszych mozgow sa ograniczone, wiec tutaj nie bardzo mozna cokolwiek zrobic. Nalezy probowac myslec szeroko, i znowu - wiele osob tak robi - ale tutaj byc moze AI nas pokona latwiej, niz w innych dziedzinach.....
Prawda
Szanowny Panie,
jest Pan wróżbitą?
Bardzo dobry tekst. Z generalizacją wniosków można polemizować, bo np w naukach społecznych rola tzw „czynnika ludzkiego” jest substancjalna, nie da się go w ten sposób zastąpić. Ale warto myśleć już dziś o kierunku, w którym zmierzamy.
@Wojciech
"brakuje mi postulatów naprawczych." - inni też wyrażali podobne przekonania o własnej niezastępowalności. I głęboko się zdziwili. Pół żartem, pół serio: warto zerknąć do Strugackich, którzy dekady temu, pod maskowaniem sci-fi, rozważali podobne problemy rozwoju społecznego. A nasza codzienność coraz bardziej przypomina mrówczy silos opisany przez Zajdla w "Limes inferior".
Dziękuję za komentarz, ale ja nie pisze o „własnej niezastępowalności” ale o tym, że w naukach społecznych to człowiek jest w centrum i nie da się go zastąpić algorytmem, robotem itp. Jest podmiotem i przedmiotem jednocześnie. Taka natura nauk społecznych.
Errata:
miało być odniesienie do wpisu "rola tzw „czynnika ludzkiego” jest substancjalna" - niestety schowek na telefonie czyni psikusy.