Nie odrzucam idei mobilności jako takiej. Zastanawiam się tylko, czy nie można by jej bardziej harmonijnie zintegrować. Czy na przykład osoba po pobycie gdzieś za granicą nie mogłaby wrócić do miejsca, z którego wyjechała, po to, by przekazać swój bagaż doświadczeń i podzielić się uzyskaną wiedzą, którą można by w jakimś stopniu zaimplementować – mówi prof. Maria Lewicka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, badająca tożsamość i pamięć miejsca oraz przywiązanie do niego, kolejna bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”.
Prof. Maria Lewicka, kierująca Katedrą Psychologii Społecznej i Środowiskowej w Instytucie Psychologii UMK, odbierze pojutrze Nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej w obszarze nauk humanistycznych i społecznych. Przyznając jej najważniejsze w Polsce wyróżnienie naukowe, doceniono sformułowany przez nią i zweryfikowany psychologicznie model przywiązania człowieka do miejsca zamieszkania i pamięci o tym miejscu. Został on entuzjastycznie przyjęty w obiegu międzynarodowym. Model ten obejmuje zarówno przyczyny związku człowieka z miejscem, różne jego postacie, które może przybierać we współczesnym, globalizującym się i mobilnym świecie, jak i jego konsekwencje. Pokazuje, jak fundamentalną rolę odgrywa przywiązanie do miejsca i pamięć miejsca w całościowym psychologicznym i społecznym funkcjonowaniu człowieka. Z badaczką rozmawia Aneta Zawadzka.
W imię postępu i nowoczesności w latach pięćdziesiątych w Sztokholmie prawie w całości wyburzono XVII-wieczną dzielnicę.
W imię nowoczesności w Toruniu niektórzy forsują pomysł, aby obok Starówki wybudować wieżowiec, taki pierwszy lokalny drapacz chmur. Oczywiście, nie jest łatwo podjąć decyzję o tym, w jaki sposób tworzyć przyszłość, nie burząc przeszłości. Tę ostatnią szybko można unicestwić, natomiast odbudować jej się nie da. Można zrobić makietę, ale przecież to będzie jakaś pozbawiona oryginalności namiastka. We wszystkich miastach historycznych toczą się zresztą dyskusje, jak wkomponowywać nowoczesność w istniejącą od wieków zabudowę. Są kraje, na przykład Hiszpania, które dobrze sobie z tym radzą.
Z pani badań wynika, że historyczność miejsca ma znaczenie.
Rzeczywiście, bardziej emocjonalnie jesteśmy związani z dawnymi dzielnicami, aniżeli z takimi, które są zbudowane na tak zwanym „surowym korzeniu”. Postrzegana ciągłość miejsca jest jednostki ważna, bo łączy się z jej autobiografią.
Czy miejsce to miasto?
Nie tylko. Co prawda Yi-Fu Tuan twierdził, że miasto jest miejscem doskonałym, ponieważ ma swoją nazwę, daje się objąć wzrokiem i nie zmienia położenia, jednak w istocie miejsce jest czymś więcej. Geografowie mówią, że to lokalizacja znacząca. Można równie dobrze mianem miejsca określać sąsiedztwo, jak i dom, mieszkanie, kraj, a także region.
A czym jest w psychologii?
Chęć znalezienia odpowiedzi na to pytanie skłoniła mnie do zajęcia się obszarem związanym z problematyką wpływu środowiska fizycznego na zachowania jednostek. Od początku chodziło mi jednak o coś więcej, niż tylko o aspekt planowania, co zrobić, by ludzie dobrze czuli się w danym otoczeniu. Nie znaczy to, że był on dla mnie mało zajmujący, ale jednak starałam się uchwycić pewien konstrukt teoretyczny – a takim właśnie jest miejsce. Interesowała mnie tematyka znaczenia miejsca i kontrowersji wokół tego, co sprawia, że staje się ono źródłem przywiązania i emocjonalnych odniesień. Uznałam, że jest to bardzo dobry temat do badań i rozważań teoretycznych, nieobecny wówczas w psychologii społecznej. Był on co prawda eksploatowany w geografii, ale z innego punktu widzenia. W swoich badaniach sięgam oczywiście do prac geografów humanistycznych, przenosząc ich – można powiedzieć „fotelowe” – rozważania na grunt psychologii empirycznej. W ten sposób powstała psychologia miejsca w moim wydaniu.
I pewien model.
Model przywiązania do miejsca traktuję raczej jako rozbudowany program badawczy posiadający swoje centrum, którym właśnie jest miejsce i jego znaczenie – i z którego wynikają pewne implikacje. Nigdy nie myślałam o nim jako o czymś zakończonym. Jest to raczej pewna mapa, która integruje wiele różnych wątków, w tym przywiązanie do miejsca i pamięć miejsca. Wcześniej, kiedy zajmowałam się problematyką psychologii poznawczej, rzeczywiście zbudowałam pewien skończony model. Dotyczył ludzkiej racjonalności i nieracjonalności i pokazywał, kiedy i w jakich warunkach ludzie popełniają pewne błędy poznawcze, a w jakich funkcjonują zgodnie z normatywnymi modelami racjonalności.
W badaniach nad miejscem dokonała pani rozróżnienia na osoby przywiązane i nieprzywiązane do niego.
Jeśli chodzi o nieprzywiązanie, to możemy wyróżnić przynajmniej trzy typy. Jeden to typ wyalienowany. Reprezentuje go osoba, która danego miejsca nie lubi i najchętniej by je opuściła. Zostaje tylko dlatego, że nie dysponuje odpowiednimi zasobami, by móc zmienić swoją sytuację. Drugi typ traktuje miejsce w sposób instrumentalny, jako przestrzeń, w której może realizować swoje podstawowe cele życiowe. Takie jednostki mają na przykład dobrą pracę, a ich dzieci chodzą do renomowanych szkół. W zasadzie miejsce zaspokaja ich potrzeby, nie generując przy tym emocjonalnych więzi. To raczej satysfakcja z przebywania w miejscu, jest ono traktowane tu dość instrumentalnie. Dlatego w momencie, kiedy dostaną korzystniejszą ofertę zatrudnienia, osoby reprezentujące tę kategorię nie wahają się podjąć decyzji o przeprowadzce. Trzeci typ wreszcie, to osoby po prostu nieprzywiązane, „nieumiejscowione”. W tym przypadku mówimy o jednostkach wykształconych, dla których miejsce, w którym mieszkają nie ma większego znaczenia. To są tzw. zglobalizowani nomadzi, czyli osoby, które równie dobrze czują się wszędzie, w każdej dużej metropolii. Priorytetem jest dla nich praca i rodzina, a nie lokalizacja.
Czy nieprzywiązanie może wynikać z tego, że miejsce jest nieprzyjazne?
Nie można negować faktu, że miejsca obiektywnie się różnią. Nie wszystko jest konstrukcją poznawczą, więc są przestrzenie, w których źle się czujemy albo które nie odpowiadają naszemu dopasowaniu. Warszawa na przykład jest takim miastem. Jednych zachwyca i pociąga, a drugich skłania do natychmiastowej ucieczki.
Jak można się przywiązać?
Na przykład na sposób codzienny, można powiedzieć, tradycyjny. Taki typ przywiązania charakteryzuje osoby mocno zakorzenione. To są ludzie, którzy urodzili się w danym miejscu i w zasadzie nigdy z niego nie wyjeżdżali. Są zadowoleni, bo ich biografia jest silnie związana z konkretną lokalizacją. Tutaj przebywają ich przyjaciele oraz rodzina.
Równocześnie nie dysponują żadnym punktem odniesienia.
Faktycznie, mają małą skalę porównawczą tego, jak może być gdzieś indziej. Poza tym niechętnie podejmują aktywność, a jeśli już, to jest ona świadczona na rzecz najbliższej wspólnoty. Są to osoby o nie najwyższym wykształceniu, z kapitałem społecznym, który się nazywa wiążącym, a więc ograniczonym do osób najbliższych – rodziny, przyjaciół, sąsiadów.
Czy można się przywiązać niejako ad hoc, bez konieczności zakorzenienia?
Taki rodzaj aktywnego przywiązania reprezentuje typ, z którego rekrutują się na przykład działacze miejscy. To ludzie wykształceni, świetnie poruszający się w zglobalizowanym świecie, mający skalę porównań danego miejsca z innymi. Są oni bardzo emocjonalnie związani z miejscem i pragną je kształtować oraz działać na jego rzecz. W tym przypadku siła przywiązania nie jest skorelowana z długością zamieszkania.
Zaliczyłaby pani do tej grupy także naukowców zmieniających miejsce zamieszkania z uwagi na konieczną, jak wielu podkreśla, mobilność?
Tak, i właśnie dlatego w moich badaniach pojawił się typ aktywnie przywiązany, czyli osoba mobilna i jednocześnie związana emocjonalnie z miejscem, w którym aktualnie mieszka. Jeśli chodzi o sam temat ruchliwości kadry akademickiej to, moim zdaniem, ma ona niewątpliwie zalety z punktu widzenia indywidualnego rozwoju, ale nie jest też wolna od wad. Ostatnio recenzowałam artykuł autorów z Uniwersytetu w Stavanger w Norwegii mówiący o tym, że w naukach społecznych mobilni akademicy kształcą młodzież pochodzącą z lokalnej społeczności, nie mając żadnego związku z doświadczeniami swoich studentów. Uczą ich abstrakcyjnych kategorii i treści, sami zaś nie są wrośnięci w specyfikę regionalną, z której rekrutują się ich podopieczni. Pamiętam, kiedy sama przez 11 lat jeździłam do norweskiego Tromsø, aby prowadzić wykłady w tym, jak oni mówią, najdalej na północ wysuniętym uniwersytecie świata, przekazywałam określone treści z psychologii społecznej i środowiskowej, ale one opierały się o uniwersalne prawidłowości. Moi słuchacze byli natomiast bardzo mocno zlokalizowani w swojej północnej kulturze, do której przecież nie należałam.
Czuła się pani wyalienowana?
Z pewnością czułam obcość. Oczywiście, uczyłam psychologii, ale osobiście brakowało mi tego lokalnego czy regionalnego „mięsa”, tej specyfiki wynikającej z posiadania wspólnego kodu kulturowego, którą mam, kiedy wykładam w Polsce. Tutaj mogę posługiwać się przykładami, wiedząc, że zarówno ja, jak i moi studenci je zrozumieją. To jest zupełnie inny rodzaj relacji. Może stąd bierze się pewien mój sceptycyzm w stosunku do „przymusu” mobilności.
Ale sama pani powiedziała, że jest potrzebna do rozwoju.
Dlatego nie chodzi mi o to, by namawiać kogoś do kultywowania tradycyjnego modelu przywiązania do miejsca. Nie idzie o to, by siedzieć całe życie tam, gdzie ktoś się urodził i nie wychylać nosa na świat. Roczne wyjazdy na staże podoktorskie czy jako wizytujący profesor pozwalają z pewnością poznać zupełnie inne perspektywy i otwierają drogę do budowania kapitału społecznego, który nazywa się pomostowym – wykraczającym poza lokalną społeczność. To są bezcenne zasoby, kiedy ma się wielu znajomych w różnych miejscach świata, do których można się zwrócić w razie potrzeby. Dlatego nie odrzucam idei mobilności jako takiej. Zastanawiam się tylko, czy nie można by jej bardziej harmonijnie zintegrować. Czy na przykład osoba po pobycie gdzieś za granicą nie mogłaby wrócić do miejsca, z którego wyjechała, po to, by przekazać swój bagaż doświadczeń i podzielić się uzyskaną wiedzą, którą można by w jakimś stopniu zaimplementować.
Czy działania na rzecz lokalności pozwalają wejść w przywiązanie?
Wręcz je budują. Można powiedzieć, że działa tutaj zasada sprzężenia zwrotnego. Im bardziej się angażuję, tym bardziej czuję, że to miejsce jest moje. Z aktywnym przywiązaniem łączy się także zainteresowanie lokalną historią miejsca. Uświadomienie sobie, że jest ona dużo bardziej złożona, niż nam się wydaje jest ważne, szczególnie w przypadku lokalizacji wielokulturowych albo innokulturowych. Odkrycie śladów wyraźnie wskazujących na to, że w tym konkretnym miejscu mieszkali przed nami inni ludzie, niekoniecznie pochodzący z naszej własnej grupy etnicznej, pozwala otworzyć się na przyjęcie nowych mieszkańców.
Może także zmniejszyć poczucie wrogości albo złagodzić ewentualne konflikty?
Bez wątpienia. W swoich badaniach zawsze podkreślam rolę lokalnej historii. Dla mnie stanowi ona powieść detektywistyczną, która daje możliwość samodzielnego odkrywania przeszłości. To zupełnie inaczej, niż w przypadku obecnej wyłącznie w podręcznikach wielkiej historii, często zresztą bardzo jednostronnie przedstawionej, w której zwykły człowiek nie ma możliwości, by dokonać odkrycia. Natomiast historia mojej ulicy, domu czy dzielnicy pozwala mi poczuć się prawdziwym śledczym tropiącym dawne zdarzenia. A kiedy już znajdę coś nowego, na przykład stare zdjęcia albo ślady na murze, to nie odrzucę takiego odkrycia, właśnie dlatego, że ono jest moje.
Jak to się ma do obserwowanej tendencji do wymazywania i zacierania śladów przeszłości?
Często takie zachowanie jest wynikiem błędu etnocentryzmu historycznego, czyli tendencji do spostrzegania historii swojego miejsca jako jednolitej w sensie etnicznym.
Takie przekonanie o tym, że tutaj, gdzie jestem jest wyłącznie mój kraj?
To jest patrzenie na przeszłość uznające, że tylko nasza grupa narodowa kształtowała to miejsce i miała na nie wpływ. Wymazywanie widoczne było na przykład we Wrocławiu po wojnie, kiedy z dość oczywistych powodów usiłowano pozbyć się niemieckich napisów. Dziś podobne zachowania rzeczywiście się zdarzają, ale z drugiej strony, z czego bardzo się cieszę, są lokalni działacze, którzy dbają o to, by zachować historyczne inskrypcje. Ostatnio odkryto w Toruniu napis starej niemieckiej piekarni, której zresztą właścicielem był Polak. We Lwowie także da się zaobserwować niesłychany ruch na rzecz odkrywania napisów zarówno polskich, jak i żydowskich czy niemieckich pochodzących jeszcze z czasów austriackich.
To pozwala nie zapomnieć?
Więcej, tworzy pamięć miejsca. Uważam, że zainteresowanie lokalną historią z jednej strony, jak mówiłam, otwiera na wielonarodowość. Z drugiej zaś pozwala zachować tożsamość. W swoich badaniach zajmuję się ciągłością miejsca w różnych wymiarach. Ona może być rozumiana na sposób esencjalistyczny, który oznacza, że zawsze byliśmy tacy sami, wyznawaliśmy te same wartości, kultywowaliśmy te same tradycje albo może wyrażać się w sposób znacznie bardziej wyrafinowany, czyli uznajemy, że historia tego miejsca to zbiór różnych „rozdziałów”, ale powiązanych logicznie relacją przyczynowo-skutkową. Esencjalna ma to do siebie, że powiela błąd etnocentryzmu. Zakłada bowiem przekonanie, że jest coś trwałego, co nam towarzyszy cały czas. Narracyjna natomiast otwiera na wielokulturowość.
Którą wybrać?
Raczej należałoby zapytać, w jaki sposób budować, ważną przecież, tożsamość lokalną wiedząc, że dane miejsce ma złożoną historię, na którą można patrzeć z wielu perspektyw. Co więcej, biorąc pod uwagę, że będzie ono miało coraz bardziej złożoną teraźniejszość, bo jest przecież tworzone przez nowe osoby, jaką przyjąć postawę wobec zachodzących zmian i jak ocenić ich skalę?
Skoro zmiany zajść muszą, co zrobić z tęsknotą za miejscem ulegającym przeobrażeniu i w ogóle nie przypominającym tego, które pamiętam z dawnych lat?
To, o czym pani mówi nazywa się nostalgią za miejscem, które kiedyś było jakieś, a w międzyczasie się zmieniło. Ono mogło się zmienić obiektywnie, ale także dlatego, że inaczej je pamiętam. Dziś wiele miejsc ulega przeobrażeniom w związku z modernizacją albo wyburzeniami. W Toruniu na przykład tym, co stanowi o genius loci tego miasta jest pruski mur, czyli zabudowa szachulcowa. Ona jest teraz systematycznie likwidowana, ponieważ to jest rodzaj taniego budownictwa, które ładnie wygląda, ale wymaga sporych nakładów na rewitalizację. Jako że nie ma chętnych do inwestowania w tego rodzaju rozwiązania, duch miasta powoli zanika.
Często pani mówi o Toruniu, ale w różnych wypowiedziach podkreśla także sentyment do Warszawy.
Rzeczywiście, długo byłam związana z Warszawą, tam też urodziła się moja psychologia miejsca, ale dziś moje korzenie są jednak zdecydowanie w Toruniu. To miasto mnie angażuje, jeśli chodzi o rozmaite działania prowadzone na jego rzecz. Natomiast w ogóle fascynuję się rozmaitymi miejscami i czuję różne emocje do różnych miast.
Czyli można być przywiązanym do różnych miejsc w zupełnie odmienny sposób?
Myślę, że tak. Dla mnie na pewno miejsce jest ważne. Nie jest mi obojętne, gdzie mieszkam, bywam i pracuję. Dlatego cieszę się, że udało nam się stworzyć w Toruniu przyjazne środowisko pracy. Zaadaptowaliśmy budynek do potrzeb naszego Instytutu Psychologii i bardzo dbamy, żeby wszyscy tutaj czuli się dobrze, od obsługi począwszy, na studentach i wykładowcach skończywszy. Mimo że właściwie nie istnieją miejsca całkowicie niespołeczne, to jednak stworzenie dobrych warunków i zbudowanie silnej wspólnoty ma ogromne znaczenie. Z ilościowych badań wynika, że są dwa główne predyktory przewidujące przywiązanie do miejsca. Jednym jest właśnie siła relacji społecznych, drugim – długość zamieszkania. I o ile, tak jak wcześniej mówiłam, w niektórych przypadkach czas przebywania w danej lokalizacji ma mniejsze znaczenie, o tyle ludzie liczą się zawsze.
Mówi się nawet, że tworzą miejsce.
Ale też miejsce tworzy ludzi. Dlatego warto tak je kreować, by wszyscy chcieli w nim być i je współtworzyć.
Rozmawiała Aneta Zawadzka
Wywiad został przeprowadzony w ramach cyklu „Nauka przez duże K”. Ukazały się już rozmowy z: prof. Joanną Kargul, dr hab. Urszulą Zajączkowską, dr Agatą Kołodziejczyk, dr Anną Wylegałą, prof. Elżbietą Frąckowiak, dr hab. Aleksandrą Ziembińską-Buczyńską, dr hab. Katarzyną Mirgos, prof. Ewdoksią Papuci-Władyką, prof. Aleksandrą Łuszczyńską, dr hab. Natalią Letki, prof. Katarzyną Radwańską, dr hab. Anną Oleszkiewicz.
ale bzdury