Chcąc uchronić się przed skutkami ewentualnej katastrofy, warto wykorzystać doświadczenia z przeszłości. Dlatego tak ważne jest stworzenie modelu ewolucji miasta na przestrzeni wieków. Pozwoli on odpowiedzieć na pytanie, jakie procesy i mechanizmy są najważniejsze z punktu widzenia rozwoju danego ośrodka. Które z nich przesądzają o tym, że miasto jest w stanie przetrwać przez tysiące lat, a które powodują, że przy najmniejszym kryzysie upada – mówi dr Izabela Anna Romanowska z Uniwersytetu w Aarhus w Danii.
Dr Izabela Anna Romanowska jest absolwentką archeologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po doktoracie na Uniwersytecie w Southampton pracowała jako lider grupy badawczej w Barcelona Supercomputing Center. Od czterech lat przebywa w Danii, gdzie jest zatrudniona na Uniwersytecie w Aarhus. Specjalizuje się w tzw. systemach złożonych (complexity science). Jest autorką pierwszego podręcznika uniwersyteckiego do modelowania agentowego (agent-based modelling) w humanistyce. W ubiegłym roku otrzymała ERC Starting Grant na projekt „The Model City. Drivers and Mechanisms of Long-term Urban Evolution and Resilience”.
Czy wyobraża sobie pani upadek Nowego Jorku?
Nie takie potęgi upadały w przeszłości. Niby większość z nas ma tego świadomość, a równocześnie, jak wynika z moich obserwacji, nadal sporo osób myśli, że istniejące obecnie miasta są zupełnie inne niż te, które funkcjonowały dawniej. Zawsze mnie śmieszy, kiedy słyszę, że żyjemy teraz w jakiejś specjalnej epoce, gdzie wszystko będzie trwało wiecznie. Tym, którzy uważają, że współczesne miasta są na tyle duże i wytrzymałe, by coś było im w stanie zagrozić, proponuję wyjazd do Rzymu i spacer po ruinach. Podejrzewam, że w 250 roku naszej ery też nikomu nie przychodziło do głowy, że w miejscach tętniących wówczas życiem, kilkaset lat później będą paść się kozy.
Chyba ciągle lubimy się łudzić, że nic złego nas nie spotka?
Ja na pewno nie. Zamiast tego wolę wyciągać wnioski z przeszłości.
Dlaczego chce pani badać przyczyny upadku dawnych miast?
Może zabrzmi to zaskakująco, ale my nadal nie znamy najczęstszych powodów, które doprowadziły do dezintegracji nieistniejących już miast. Nie wiemy, czy za ich upadkiem najczęściej stały wojny, rewolucje społeczne, katastrofy naturalne, czy może zmiany ekonomiczne? Nie potrafimy także wskazać jednego, określonego zestawu cech charakteryzujących aglomeracje, które przetrwały najdłużej. Może chodzi o ich wielkość, może o kwestię istniejących nierówności społecznych, a może po prostu niektóre miały więcej szczęścia niż inne? Pozornie wydaje się, że są to niezwykle proste pytania, jednak nikt do tej pory nie potrafi udzielić na nie jednoznacznej odpowiedzi.
Pani chce to zmienić.
Temu służy mój projekt. Podejmuję w nim próbę uchwycenia źródeł odporności miast w oparciu o ich skumulowane historie, które rozegrały się na przestrzeni wieków. Chcę wyjaśnić, po pierwsze, co się stało, po drugie – dlaczego.
Będzie pani rekonstruować konkretne wydarzenia?
Ideą nie jest odtworzenie tego, co, kiedy i dlaczego zdarzyło się w jednym, wybranym miejscu. Zależy mi, aby zrozumieć, jakie generalnie procesy mogły stać za zapisanymi w historii faktami. Punktem wyjścia będą dane zebrane przez wiele pokoleń archeologów. Do ich zanalizowania użyję zestawu metod statystycznych oraz modelowania agentowego. To rodzaj symulacji komputerowej charakteryzującej się modelowaniem indywidualnych agentów, którzy mogą reprezentować indywidualnych ludzi, rodziny lub inne grupy. Dobrym przykładem ilustrującym specyfikę działania tego typu modelowania w praktyce jest pandemia. Zapewne pamięta pani, że w tamtym czasie codziennie dostawaliśmy od naukowców wiadomości dotyczące przewidywań, kiedy nastąpi szczyt zachorowań.
Tak w istocie było.
W modelach covidowych agenci reprezentujący pojedynczych ludzi z ich indywidualnymi profilami interakcji społecznych przemieszczali się po mieście, chodzili do pracy czy na zakupy do supermarketu, przy czym niektórzy z nich infekowali innych. Po dokonaniu analizy aktywności wszystkich tych osób można było wyciągnąć konkretne wnioski na temat tego, jak mobilność przekłada się na zachorowalność.
Na przykład, że lepiej zostać w domu.
Specjaliści bazowali na modelu stworzonym na podstawie pewnych zależności. Wiedzieli, że jeżeli ograniczymy mobilność poszczególnych jednostek, czyli de facto przyczynimy się do zminimalizowania możliwości transmisji wirusa, to w przyszłości liczba zachorowań zacznie spadać. Co ciekawe, modele te pokazywały, że mobilność trzeba było zminimalizować niemal do zera, ograniczenia na przykład o połowę nie robiły żadnej różnicy.
Jest pani autorką pierwszego podręcznika uniwersyteckiego do modelowania agentowego w humanistyce.
Od razu zaznaczę, że przy tworzeniu tej książki nie chodziło mi o to, żeby w jakiś szczególny sposób wyróżniać akurat humanistów. Rzecz jednak w tym, że każda dyscyplina nauki posiada swoją specyfikę i własny język. Nawet jeśli mamy do czynienia z techniką, która jest w istocie podobna, to jednak inaczej będziemy o niej opowiadać ekonomistom, socjologom, a jeszcze inaczej biologom.
Chodzi o przywoływanie konkretnych przykładów?
Dokładnie. Weźmy biologów. Im do tworzenia modeli przydają się wizerunki ławic ryb płynących przez morza. Dla mnie, jako archeolożki, takie ilustracje mogą oczywiście być inspirujące. Jednak nauczenie się tej, skądinąd dość skomplikowanej techniki, na wzorach tak bardzo oderwanych od tego, w czym się specjalizuję, wymaga włożenia naprawdę sporego wysiłku. Pamiętam, że kiedy musiałam korzystać z podręczników dla ekologów, w których podawano przykłady feromonów mrówek, było mi niezwykle trudno przetłumaczyć wiedzę z tak sformułowanego przekazu na specyficzne pytania dotyczące historii. Zdecydowanie prościej jest poruszać się w obrębie zakresu pojęć, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Kiedy dziś tłumaczę moim studentom, w jaki sposób funkcjonowała wymiana między miastami, to oni mnie rozumieją właśnie dlatego, że operujemy podobnym językiem.
Modelowanie agentowe pozwala testować różne scenariusze?
W tej technice chodzi o stworzenie pewnego rodzaju świata, na którym można sprawdzać wiele alternatywnych scenariuszy oraz szereg rozmaitych procesów lub wydarzeń, które mogły kształtować ewolucję danego systemu. W przyp0adku mojego projektu tym światem będzie miasto.
Jakieś konkretne czy wyobrażone?
Powiedziałabym, że uśrednione.
Czyli?
Takie, które ma wszystkie niezbędne charakterystyki wielu odmiennych miast, a jednocześnie nie jest żadnym z nich. Do jego stworzenia wykorzystamy statystycznie istotną próbę danych pochodzących z około 500 ośrodków miejskich z różnych okresów i części świata.
Jak daleko chce pani sięgnąć?
Będziemy badać Imperium Rzymskie, Imperium Teotihuacan w Meksyku i średniowieczną Europę Północną, kładąc szczególny nacisk na miasta hanzeatyckie.
Podróż w czasie i przestrzeni.
Właśnie o to nam chodziło. Proszę zauważyć, że każdy z tych obszarów jest zamkniętym systemem działającym w specyficzny sposób. Dlatego właśnie naszym zdaniem lepiej jest mieć do dyspozycji kilka zróżnicowanych przykładów, niż same podobne, bo tylko w takim przypadku mamy szansę na wychwycenie zachodzących prawidłowości. Na podstawie pozyskanych danych będziemy chcieli sprawdzić, które aspekty korelują z przetrwaniem, a które z upadkiem miasta. Z pewnością nie będzie to łatwe zadanie, chociażby z uwagi na fakt, że trudno precyzyjnie ustalić, kiedy dokładnie rozpoczyna się faza oznaczająca recesję.
Nie wtedy, kiedy zaczyna ubywać mieszkańców?
No dobrze, ale jak to zmierzyć? Czy wystarczy przyjąć, że chodzi o spadek populacji o 50%? A może miasto zaczyna upadać, kiedy przestaje mieścić się w pierwszej piątce największych ośrodków danego regionu?
Współczesnym miastom chyba nie grożą spadki populacji. Dzisiejsze aglomeracje rozrastają się i zagęszczają. Niektóre z nich przekraczają wielkością istniejące państwa. Norwegia ma na przykład 5,4 mln mieszkańców, a samo miasto Meksyk liczy ich już prawie 9 milionów.
Co więcej, przewiduje się, że w 2050 roku nawet 70% ludzi będzie mieszkało w miastach. W tej chwili to jest już główne środowisko naturalne naszego gatunku. Jednak mimo, że w nim bytujemy i mamy za sobą tysiące lat doświadczeń, to nadal, moim zdaniem, niewiele się nauczyliśmy. Nie wyciągamy wniosków z przeszłości.
Jak zatem „zahartować” miasta?
Oczywiście żadne badania historyczne nie dadzą jednoznacznej odpowiedzi, co zrobić, żeby powiedzmy Warszawa przetrwała do końca świata. Ale jeżeli osiągnięte przeze mnie wyniki pokażą, że na przykład większe ośrodki są bardziej podatne na upadki, to już będzie przydatna informacja. Chociażby do przemyślenia, czy z punktu widzenia bezpieczeństwa nie lepiej jest utrzymywać kilka miast pokroju Katowic, Krakowa czy Wrocławia, zamiast jednej Warszawy stanowiącej punkt newralgiczny.
Proponuje pani przenieść stolicę?
Mnie chodzi wyłącznie o to, byśmy zdołali uchronić się przed skutkami ewentualnej katastrofy, wykorzystując w tym celu doświadczenia z przeszłości. Dlatego tak ważne jest stworzenie modelu ewolucji miasta na przestrzeni wieków. Taka perspektywa pozwoli na dokonanie refleksji, jakie procesy i mechanizmy są najważniejsze z punktu widzenia rozwoju danego ośrodka. Które z nich przesądzają o tym, że miasto jest w stanie przetrwać przez tysiące lat, a które powodują, że przy najmniejszym kryzysie upada.
Zastanawiam się, jak sobie chce pani poradzić, skoro do analiz potrzeba tak wielu danych.
To jest właśnie największe wyzwanie całego projektu. Problem jednak nie polega na ilości, ale na tym, że istniejące dane nie są zsynchronizowane. Po pierwsze, chodzi o to, że naukowcy mieli różne tradycje naukowe. To powoduje, że te same informacje zapisywane były w sposób odrębny. Po drugie, dane są porozsiewane po wielu publikacjach. Naszym celem będzie zebranie ich wszystkich w jednym miejscu, aby można je było porównać. Właśnie dlatego teraz musimy stworzyć odpowiedni język, który umożliwi dokonywanie analogii. Weźmy przykład z ekonomii. Tam także pozyskuje się dane pochodzące z dużej ilości bardzo odmiennych krajów. Wszystkie one są jednak usystematyzowane i zbierane w ten sam sposób. W jakimkolwiek państwie zapytałaby pani o wysokość dochodu narodowego brutto każdy będzie wiedział, jak odpowiedzieć, bo tego typu wskaźnik liczony jest wszędzie według identycznych reguł.
Swój projekt realizuje pani w Danii. Tam o urządzaniu miast zdają się wiedzieć wszystko. To ułatwia pracę?
Szczerze mówiąc, nigdy tak o tym nie myślałam. Fenomen miast duńskich pochodzi z ostatnich kilkudziesięciu lat, więc na moje badania nie miał większego wpływu. Muszę jednak przyznać, że samo uprawianie nauki w tym kraju jest po prostu łatwiejsze. Mam porównanie, bo wcześniej poznałam specyfikę funkcjonowania ośrodków akademickich w Anglii, Hiszpanii i w Niemczech. Mając takie doświadczenie widzę, że Dania daje nieporównanie większe szanse komuś, kto chce robić karierę jako naukowiec.
W czym tkwi sekret?
Łatwość prowadzenia badań naukowych w Danii w głównej mierze wynika z tego, że wszystko jest tutaj dobrze zorganizowane i działa w sposób przyjazny dla ludzi. Nie spotkałam się nigdy z niekończącymi się kłótniami o to, jaki dostanę komputer, gdzie ma stać moje biurko albo z iloma osobami będę dzielić pokój. Tutaj po prostu przychodzę do pracy i mam automatycznie dostęp do wszystkiego, co jest mi potrzebne. Poza tym, w duńskiej nauce praktycznie nie istnieje biurokracja. Chociaż, gdyby Duńczycy usłyszeli, to co teraz powiedziałam, stwierdziliby, że kłamię w żywe oczy. Ale oni nigdy nie mieszkali na przykład w Hiszpanii i nie mają pojęcia, czym jest prawdziwa biurokracja.
Myślałam, że to głównie polska specjalność.
Moi koledzy z Półwyspu Iberyjskiego nie mogą się nadziwić, kiedy widzą, że mam kartę kredytową uniwersytetu i po prostu nią płacę, na przykład za wodę na lotnisku. Dla nich to jest niewyobrażalna sytuacja. Oni, kiedy chcą otrzymać dofinansowanie na wyjazd na konferencję, muszą napisać podanie, wypełnić szereg dokumentów, potem zebrać kilka stempli, a nie jestem pewna, czy na końcu niepotrzebna jest zgoda rektora. W Danii natomiast wszystko opiera się na wzajemnym zaufaniu. Mój wydział na przykład w ogóle nie ma pieczęci. Każdy po prostu przyjmuje, że jeśli ktoś przedkłada powiedzmy jakiś wydruk do akceptacji, to jest on prawdziwy i niepotrzebne jest dodatkowe poświadczenie jego autentyczności. Być może to wszystko wynika z faktu, że tutaj ludzie zdają sobie sprawę, iż nadmierna biurokracja oznacza stracone godziny, które można wykorzystać na robienie badań.
Pozazdrościć takiego podejścia.
Ułatwienia wynikają także z dobrze ustawionego systemu zarobków. W Danii, rozpoczynając pracę na uczelni, otrzymuje się wynagrodzenie, które bez problemów wystarcza na życie. Tutaj nie istnieją stypendia, które rzadko kiedy spełniają jakieś minimum niezbędne do spokojnego funkcjonowania na co dzień. Normalne jest, że kiedy ktoś zaczyna robić doktorat dostaje umowę o pracę i konkretną pensję. Uważam zresztą, że tak powinno być wszędzie. W końcu przecież człowiek przychodzi na 8 godzin do pracy, więc nie widzę powodu, dla którego nie miałby mieć zagwarantowanej pełnej płacy. Duńskie uniwersytety mają poza tym bardzo silne związki zawodowe, co powoduje, że jest dużo dni wolnych, na przykład na załatwienie spraw związanych z dziećmi. Skądinąd wiadomo, że jeśli chodzi o urlop macierzyński, to akurat ten kraj oferuje jedne z najlepszych warunków w całej Europie. Wszystko to sprawia, że każdy, kto zaczyna pracę na uczelni w Danii, od początku jest traktowany jako profesjonalista zasługujący, by zarabiać godziwe stawki i pracować w godnych warunkach.
To duży komfort zwłaszcza w odniesieniu do nauki.
Z pewnością. Takie traktowanie bardzo ułatwia życie, bo nie ma co ukrywać, że pieniądze mogą rozwiązać wiele problemów. Poza tym Dania jest też w niewielkim stopniu zhierarchizowana. Tutaj wszyscy mówią sobie po imieniu, co pozwala na swobodne wchodzenie w relacje. Kiedy ostatnio zapytałam jedną z pracujących w administracji na naszym wydziale, w jaki sposób zwraca się do rektora, ze sporym zdumieniem w głosie odparła: „Po prostu Brian. Przecież tak właśnie ma na imię”.
Rozmawiała Aneta Zawadzka