Postrzegamy sport jako niewinną rozrywkę, a nie jako istotne społecznie pole, które sporo nam mówi o kondycji społeczeństwa, nie tylko tej fizycznej. A przecież to właśnie sport jest tym miejscem, gdzie na przykład dość długo w ogóle nie uruchamiano interwencji zmierzających do zniwelowania nierówności płci –mówi dr Natalia Organista z Akademii Wychowania Fizycznego Józefa Piłsudskiego w Warszawie, kolejna bohaterka naszego cyklu „Nauka przez duże K”.
Dr Natalia Organista z Katedry Nauk Humanistycznych i Społecznych Akademii Wychowania Fizycznego Józefa Piłsudskiego w Warszawie prowadzi m.in. badania dotyczące sportowych przekazów medialnych i płci. Jest instruktorką tenisa, posiada również stopień instruktora Professional Tennis Registry – największej na świecie organizacji trenerów tenisa. Rozmawia z nią Aneta Zawadzka.
Czy obserwuje pani nadchodzącą detronizację męskiego futbolu?
Zmiany są więc widoczne na horyzoncie, jednak moim zdaniem zachodzą bardzo powoli. Kiedy wraz z dr Zuzanną Mazur badałyśmy niedoreprezentowanie sportu kobiet w polskich mediach, było dla nas zatrważające, że tylko 12,5% informacji dotyczyło sportu uprawianego przez panie. Tak więc do huraoptymizmu jeszcze daleko. W przypadku piłki nożnej kobiet da się oczywiście zauważyć tendencję wzrostową. Na coraz większej liczbie stadionów, przynajmniej w Europie, bo w Polsce nie dostrzegam takiej tendencji, kobiety w wyraźnie liczniejszym gronie przychodzą oglądać mecze. Również w telewizji kibicują ulubionej drużynie. Ostatni mundial był rekordowy pod tym względem. Dość powiedzieć, że było to najchętniej oglądane kobiece wydarzenie sportowe.
Równocześnie futbolistki są traktowane jako odbicie mężczyzn. Przypina im się łatki w stylu „Messi w spódnicy”. Kiedy Ewa Pajor została wybrana najlepszą zawodniczką do lat 17 w Europie, UEFA wprost porównywała ją do Argentyńczyka.
Bo nadal to oni są głównymi bohaterami, a zawodniczki mogą tylko próbować im dorównać. Takie podejście dużo mówi o hierarchii i panujących w sporcie relacjach. Mam jednak wrażenie, że dla niewielu obserwujących jest to oczywiste i dostrzegalne. W ogóle uważam, że w naszym społeczeństwie sport jest jedną z tych przestrzeni, w których dominuje patriarchat i konserwatyzm, chociaż oczywiście i tutaj dostrzegamy pewne sygnały zmian. Tego typu postawy z pewnością nie ułatwiają uznania sportu kobiecego za równie wartościowy co męski.
Chce pani powiedzieć, że celowo się go umniejsza?
Przez całe lata jedną z podstawowych taktyk sprzedawania sportu kobiet była na przykład seksualizacja wizerunku zawodniczek. Wynikała głównie z przyjęcia założenia, że sport kobiecy jest mało interesujący i niewarty uwagi, a jedyne, co może zapewnić jego oglądalność, to właśnie wygląd sportsmenek. W związku z tym w różnych dyscyplinach podejmowano próby zmieniania strojów na coraz bardziej okrojone. Tak było w siatkówce, badmintonie czy boksie. Tym zapędom zwykle towarzyszył opór samych zainteresowanych.
Nie wszystkich. Siatkarki plażowe, mimo że mają wybór, nadal najczęściej występują w bikini.
Ale już norweska reprezentacja kobiet w piłce ręcznej plażowej stoczyła walkę o zbyt krótkie spodenki. Nawet nałożono na nią karę finansową za nieregulaminowy strój. Wyniki badań pokazały, że zseksualizowane wizerunki sportowczyń nie spotykają się z szacunkiem. Oczywiście można być zadowolonym, że część odbiorców obejrzy widowisko, natomiast to w żaden sposób nie będzie stanowić dobrej reklamy i nie przyczyni się do zwiększenia zainteresowania sportem kobiet, a już na pewno nie przełoży się na uznanie dokonań zawodniczek. A przecież chodzi o to, by docenić ich ogromny wysiłek. Przy strategii skupionej na wyglądzie jest to właściwie nieosiągalne. W takim przypadku uda się jedynie przykuć na chwilę uwagę widza.
Krytyka takiej strategii bywa jednak niemile widziana. Słowa szwedzkiego piłkarza ręcznego Tobiasa Karlssona, który powiedział, że zaskakuje go w Polsce obecność cheerleaderek w przerwach meczów, zostały u nas źle przyjęte.
Bardzo często zachowań, które dla badaczy są jednoznacznie dyskryminujące, w strukturach sportu tak się nie odbiera. Uważa się je bowiem za naturalną część, pewien obowiązujący standard. W związku z tym pojawienie się cheerleaderek, które mają zapewnić rozgrzewkę kibicom przed głównym widowiskiem nie jest czymś, co u większości wzbudzałoby krytyczną refleksję. Myślę, że w ogóle postrzegamy sport jako niewinną rozrywkę, a nie jako istotne społecznie pole, które sporo nam mówi o kondycji społeczeństwa, nie tylko tej fizycznej. A przecież to właśnie sport jest tym miejscem, gdzie dosyć długo na przykład nie uruchamiano interwencji zmierzających do zniwelowania nierówności płci. Dlatego właśnie każde podejmowane próby zwrócenia uwagi na ten fakt, a do takich zalicza się z pewnością wypowiedź Szweda, są bardziej oprotestowywane.
Nie dziwi pani, że to mężczyzna upomniał się o kobiety?
Kiedy badaliśmy niedoreprezentowanie sportu kobiet w mediach niektórzy jako jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy wskazywali małą liczbę dziennikarek sportowych. Chcąc dokładnie przyjrzeć się temu zjawisku, rozpoczęliśmy badania mające na celu ustalenie przekonań wybranych żurnalistek. Otóż, co ciekawe, okazało się, że one same postrzegają sport kobiet jako gorszy niż mężczyzn i nie popierają zwiększenia informacji na jego temat.
W sporcie nie ma miejsca na kobiecą solidarność?
Dziennikarki, z którymi rozmawiałyśmy były właściwie pierwszym pokoleniem kobiet, które w ogóle można było zobaczyć w mediach sportowych w Polsce. One już na starcie znajdowały się w gorszej pozycji zawodowej. Weszły bowiem do środowiska, w którym panowało przekonanie, że sport mężczyzn jest bardziej popularny, a co za tym idzie chętniej oglądany. Krótko mówiąc, jest lepszy. W związku z tym, jeśli chciały robić karierę, nie mogły przekonywać wszystkich, że są jednoznacznymi orędowniczkami sportu kobiet, który nie zajmował przecież żadnego znaczącego miejsca.
Działały zgodnie z regułą „przystosuj się albo zgiń”?
Proszę zauważyć, że cała ta sytuacja sprawiła, iż wartościowanie tego, co jest istotne, czyli co jest newsem w mediach, nie było w ogóle kwestionowane przez nasze badane. One dobrze zinternalizowały funkcjonującą strukturę i dlatego wypowiadały się pozytywnie na temat sportu mężczyzn. Zaobserwowaliśmy także jeszcze jedną zależność: okazało się, że w im bardziej podporządkowanym miejscu się znajdowały, tym trudniej im było o krytyczne podejście i emancypację.
Co ma największy wpływ na traktowanie sportu kobiet jako mniej wartościowego? Edukacja?
Kiedy prowadziliśmy badania dotyczące ewentualnego zróżnicowania lekcji wychowania fizycznego pod względem płci, wyszło nam, że na poziomie liceum pojawią się istotne rozbieżności. Po pierwsze, dziewczęta i chłopcy nie uczą się podobnych dyscyplin. Po drugie, stawia się im inne wymagania. Zakłada się bowiem, że chłopcy będą bardziej zaangażowani w zajęcia. Taka postawa jest wynikiem przyjęcia oczywistego, zdaniem wielu, założenia, że chłopcy bardziej lubią sport, a skoro tak, to można od nich oczekiwać więcej. Dziewczęta natomiast warto traktować łagodniej. Konsekwencją takiego postępowania jest sytuacja, w której obie grupy otrzymują różne jakościowo umiejętności. W praktyce oznacza to tyle, że dziewczynki często wychodzą z wuefu uboższe o konkretne kompetencje, na przykład są gorzej wyszkolone technicznie.
Jednym słowem, szkoła zawodzi?
Nie do końca. Istnieją bowiem badania, które wskazują na istotną rolę rodziców w kształtowaniu się zróżnicowanego podejścia do aktywności fizycznej. Wynika z nich, że to właśnie rodzice często uważają, iż na przykład pozaszkolne zajęcia sportowe są dla chłopców czymś naturalnym. Większość zgodnie przyznaje, że chłopcy po prostu lubią ruch, muszą w ten sposób rozładować swój nadmiar energii. Natomiast w przypadku dziewczyn aktywność fizyczna nie jest uważana za równie istotną. Z badań, które przeprowadziłam wspólnie z dr. hab. Radosławem Kossakowskim z Uniwersytetu Gdańskiego, wynika, że rodzice wahają się, czy posyłać je na zajęcia na przykład z dyscyplin drużynowych, które należą do kontaktowych, jak piłka nożna albo piłka ręczna. Obawą, często wyrażoną zwłaszcza przez matki, jest lęk dotyczący wyglądu fizycznego córek.
Toczą boje o bardziej umięśnioną sylwetkę?
Ciągle jako społeczeństwo zwracamy uwagę na wygląd zewnętrzny dziewcząt. Traktujemy go jako pewnego rodzaju ich zasób. Dlatego sport, który przecież powoduje widoczne zmiany w ciele, budzi tyle skrajnych emocji. Mocne przywiązanie do normatywnej misji kobiecości sprawia, że pojawia się strach przed jej utratą. Nadal pokutują stereotypy, według których sport „maskulinizuje” dziewczęta. Może prowadzić nie tylko do zmiany sylwetki, ale nawet charakteru oraz sposobu zachowania. Z dr. hab. Radosławem Kossakowskim badaliśmy środowisko piłkarek nożnych w Polsce. Przyglądaliśmy się między innymi zawodniczkom grającym w Ekstralidze. Znaczna część z nich opowiadała, że osobami, którym towarzyszyły największe obawy co do ich uczestnictwa w treningach i wyboru uprawianej dyscypliny, były właśnie matki. Zauważmy zresztą, jakich karier pragną rodzice dla swoich dzieci. Chłopcy mogą zostać znanymi sportowcami. W stosunku do dziewcząt prawie nigdy nie są formułowane podobne oczekiwania.
Czego się od nich wymaga?
Żeby się uczyły. W ich przypadku wykształcenie i dobre wyniki osiągane w szkole są nadal uważane za najważniejsze kompetencje. Sport natomiast był niejednokrotnie wskazywany przez rodziców jako potencjalny czynnik mogący odciągać dziewczyny od nauki.
Czy dobrze wykształceni nauczyciele wychowania fizycznego mogliby zmienić te postawy?
Ich wpływ na pewno jest istotny. Jeżeli bowiem dziewczęta rzadziej uczęszczają na sportowe zajęcia pozaszkolne, to lekcje WF-u często pozostają jedynym miejscem, gdzie mogą mieć kontakt z aktywnością fizyczną. Ważną rolę do odegrania mają, moim zdaniem, nauczycielki. To właśnie one mogą pokazać, chociażby poprzez demonstrowanie swoich kompetencji sportowych, że każdy może znaleźć dyscyplinę dla siebie.
Nie jest tak, że lekcje wychowania fizycznego są traktowane po macoszemu?
Tu też zachodzi zmiana. W trakcie badania obejmującego zarówno obserwację zajęć, jak i rozmowy z nauczycielami, wraz z dr Zuzanną Mazur i dr. hab. Michałem Lenartowiczem zauważyliśmy, że każdy z nich bardzo się stara, aby uczniowie niezależnie od płci, w równym stopniu angażowali się w lekcje. Tym, co stanowi pewną, powiedziałabym, różnicę jakościową, jest bardziej życzliwe podejście do dziewcząt. Zakłada się, że skoro one będą trochę mniej aktywne, może nieco przestraszone, warto wykazać się pobłażliwością. W związku z tym zdarzało się, że nauczyciele stawiali dziewczynom mniejsze wymagania, a czasami wręcz odpuszczali im wykonywanie pewnych zadań. Oczywiście takie założenie wynikało wyłącznie z dobrych intencji. Nauczycielom zależało, by dziewczyny nie rezygnowały z uczestnictwa w lekcjach wychowania fizycznego. Z drugiej strony, przez takie działania ich wuef był mniej intensywny i dużo spokojniejszy niż męski.
Zatem dobrymi chęciami piekło wybrukowane?
Niestety, czasami tak to wygląda. Wszystko zaczyna się od tego, o czym wcześniej wspomniałam, czyli proponowania dziewczynom innego rodzaju ćwiczeń. To może być fitness, taniec albo joga czy stretching. Co ciekawe, wielu z nich powinna towarzyszyć muzyka. To jest w ogóle bardzo interesujące, że aspekt związany właśnie z muzyką był postrzegany przez nauczycieli jako coś, co w sposób oczywisty zagwarantuje zaangażowanie dziewczyn w zajęcia. Jednocześnie funkcjonowało przekonanie, że chłopcom tego rodzaju aktywności nie należy proponować. Jakby z góry zakładano, że oni nie będą nią w ogóle zainteresowani. Zauważyliśmy także, że lekcje z dyscyplin uznawanych za typowo kobiece, prowadziły w zasadzie wyłącznie nauczycielki. W wywiadach nauczyciele mówili, że nie czują się na siłach, by prowadzić zajęcia na przykład z fitnessu. W takich sytuacjach proszą, by zastąpiły je koleżanki. To pokazuje, jak silnie zakorzenione jest przekonanie związane z wzorcem wychowawcy, który ma odpowiadać za odpowiednią formę nauczania.
Czy wpływ na takie postawy ma sposób kształcenia nauczycieli?
Z pewnością. Badaliśmy metodyków pracujących w akademiach wychowania fizycznego w Polsce i zaobserwowaliśmy pewne powtarzające się zjawiska w obszarze kształcenia przyszłych nauczycieli. Po pierwsze, w części uczelni ćwiczenia odbywają się w grupach podzielonych ze względu na płeć. Po drugie, na niektórych AWF-ach studentki mają więcej semestrów gimnastyki niż studenci. Panowie w tym czasie uczęszczają na zajęcia ze sportów siłowych.
Nikomu to nie przeszkadza?
Trzeba pamiętać, że większość studentów ma za sobą przeszłość sportową, w której przecież zaznaczone były płciowe podziały. Można więc powiedzieć, że są do tego przyzwyczajeni i rzeczywistość, w której zajęcia na uczelni odbywają się z podziałem na płeć są traktowane przez nich jako coś normalnego. To jest o tyle dziwne, że na co dzień nie widać tego rodzaju rozróżnień. Jeśli skorzystamy z jakichkolwiek komercyjnych zajęć, to przecież mężczyźni i kobiety ćwiczą razem. Tymczasem praktyką na niektórych AWF-ach jest dzielenie grup ze względu na płeć.
Co w konsekwencji prowadzi do utrwalania istniejących podziałów.
Dodałabym coś więcej. Trzeba pamiętać, że jeżeli chodzi o kształcenie metodyków, to oni otrzymują bardzo dużo wiedzy związanej z naukami biologicznymi i medycznymi. W ten sposób są przyzwyczajeni do patrzenia na uczniów ze względu na różnice wynikające z czysto fizjologicznych uwarunkowań. Właściwie nie uczy się ich tego, jak wyglądają społeczne czy kulturowe czynniki związane z płcią. W związku z tym brakuje im wiedzy dotyczącej sposobów, w jaki działają stereotypy czy uprzedzenia w obszarze sportu oraz aktywności fizycznej. Dlatego perspektywa istniejących podziałów jest dla nich w pewien sposób po prostu niewidoczna.
Tylko czy potem nie dochodzi do sytuacji, kiedy mężczyźni wolą uczyć chłopców, bo do dziewczyn trzeba mieć inne podejście?
Właśnie tego rodzaju komentarze słyszeliśmy podczas wywiadów i muszę przyznać, że była to perspektywa dominująca. Zdecydowanie rzadziej pojawiały głosy, które wskazywały, że właśnie WF mógłby być przestrzenią współpracy między płciami, a lekcje wychowania fizycznego mogłyby służyć do wzajemnego poznawania się chłopców i dziewczyn. Niestety, najczęściej z ust nauczycieli padały słowa, że dziewczęta są trochę inne i w związku z tymi oni mają problem z ich zrozumieniem. Słyszeliśmy, że z dziewczynkami trudniej się pracuje, że nauczyciele nie potrafią z nimi rozmawiać na przykład na temat fizjologii i chcąc uniknąć krępujących sytuacji, po prostu odsyłają je do swoich koleżanek. Charakterystyczne było natomiast to, że nauczycielki nie wspominały, by miały problem z nawiązywaniem kontaktów z uczniami.
To jest o tyle zaskakujące, że na poziomie zawodowym trenerzy chętnie opiekują się zawodniczkami.
Cały czas bowiem sport mężczyzn jest uznawany za najważniejszy, za ten, w którym są największe pieniądze. Dlatego zazwyczaj to właśnie trenerzy zajmują najważniejsze pozycje głównego coacha. Trenerki cały czas muszą walczyć o to, żeby przekonać środowisko o swoim profesjonalizmie. Brak zaufania do ich umiejętności powoduje, że są odsyłane do zajęć z dziećmi albo z grupami dziewcząt. Często pracują w sporcie kobiet, który nadal jest uważany za mniej prestiżowy.
Przykład Marie-Louise Ety, która przeszła do historii jako pierwsza kobieta prowadząca męski zespół w Bundeslidze może być dla nich motywujący?
Myślę, że droga do tego, przynajmniej w Polsce, jest jeszcze bardzo daleka. W naszym kraju trenerki są oczywiście obecne, ale wyłącznie w piłce nożnej kobiet. Co istotne, poza jedną, żadna z nich nie pracuje na najwyższym poziomie rozgrywkowym. W trakcie naszego badania trenerki opisywały nam bardzo złożony system barier, który niezmiennie muszą pokonywać. Wielokrotnie wymaga się od nich potwierdzania umiejętności niezbędnych do kierowania drużyną. Od lat borykają się także z opinią, że kobiety nie za bardzo znają się na sporcie, a już szczególnie na uchodzącym za typowo męski, jakim jest piłka nożna. Barierę w rozwoju stanowią dla nich także finanse. Prócz jednej, wszystkie nasze badane, miały dwie prace. Na co dzień to był etat w szkole, gdzie uczyły WF-u, a popołudniami i w weekendy pracowały jako trenerki. Trudno w takich warunkach skupić się na rozwoju kariery.
Nierówności w zarobkach dotyczą także zawodniczek?
Z badań prowadzonych przeze mnie z dr. hab. Radosławem Kossakowskim wynika, że wszystkie zawodniczki, które grają w Ekstralidze, a dodajmy, że połowa z nich występuje także w reprezentacji Polski, jednocześnie studiuje i pracuje. Dlaczego tak się dzieje? Bo sport nie zapewnia im utrzymania. Zresztą nie tylko brak odpowiednich środków finansowych, ale również zaplecza infrastrukturalnego czy dostępu do najlepszych trenerów skutkuje osiąganiem gorszych wyników. To wszystko, na zasadzie błędnego koła, wywołuje potem u niektórych przekonanie, że kobiety w sporcie są mniej utalentowane.
Może pozostaje im uprawiać dyscypliny, w których jest mniej mężczyzn, aby mogły wspiąć się na szczyt?
Sądzę, że muszą osiągać nieprawdopodobne rezultaty. Kiedy spojrzymy, jak konstruuje się informacje medialne dotyczące sportu kobiet, łatwo dostrzeżemy, że bardzo rzadko pisze się o samych wynikach. Dopiero kiedy zawodniczki dokonają spektakularnych wyczynów, zaczyna poświęcać się im uwagę. Tak było chociażby w przypadku Justyny Kowalczyk czy Anity Włodarczyk. Ich fenomenalnych osiągnięć po prostu nie dało się już pominąć. Podobny przypadek dotyczy Igi Świątek. Jej sukcesy zaliczają się do nieprawdopodobnych, ale jednocześnie są odnoszone w dyscyplinie, w której udział kobiet dawno został zaakceptowany.
Wygląda na to, że kobiety cały czas muszą grać na warunkach ustalanych przez innych.
Za jedną z ważniejszych cech sportu kobiecego uchodzi finezja i szczupła sylwetka. Ważne znaczenie ma odpowiednia ekspresja twarzy. Uśmiech na końcu ma pokazać, że aktywność, ten cały trud włożony w rywalizację, jest właściwie bezwysiłkowy. Natomiast w sporcie mężczyzn, zwłaszcza zespołowym, liczy się wyeksponowanie siły i agresji. Dlatego na przykład bójki u hokeistów uważane są za coś normalnego, ale już w przypadku kobiet są niedopuszczalne. Tak jakby uważano, że kobietom nie przystoi takie zachowanie.
Jak sobie radzić z takimi wymaganiami?
Sportsmenki muszą nauczyć się żyć w paradoksie. Jest nawet takie stwierdzenie funkcjonujące w literaturze przedmiotu opisujące zjawisko, o którym mówimy, jako living in paradox. Z jednej strony bycie dobrą, niezależnie od dyscypliny, wymaga od zawodniczek siły, wytrzymałości i sprawności, a więc muskulatury czy rozwiniętych mięśni. Z drugiej, muszą się one odwoływać do normatywnej kobiecości. Próbując pogodzić te obszary, stosują szereg przemyślanych taktyk. Często troszczą się na przykład o dobranie odpowiedniej fryzury czy makijażu. Wybierają także adekwatny sposób prezentacji w mediach społecznościowych.
A potem niektórzy pytają, jak ostatnio Igę Świątek, dlaczego wychodzi nieumalowana na kort.
To wszystko polega na nieustannym nawigowaniu między dwoma wizerunkami. Chodzi o to, aby ciągle zapewniać, że pomimo, powiedzmy, widocznie rozbudowanych mięśni, nadal są kobietami. Konieczność wypracowywania i zachowywania tego typu strategii stanowi z pewnością dodatkową trudność i jest niezwykle obciążająca dla zawodniczek. Istnieją badania, które pokazują, że w okresie dorastania rezultatem tego rodzaju sprzecznych oczekiwań wysuwanych w stosunku do dziewczyn jest ich wycofywanie się ze sportu. Takie sytuacje mają miejsce zwłaszcza wtedy, kiedy wokół nich nie ma wystarczająco wspierającego środowiska. Jeżeli rodzice nie są przekonani, co do ich uczestnictwa w sporcie, a wśród rówieśników albo innych bliskich nie znajdzie się nikt, kto stanie po ich stronie, to dziewczyny podejmują decyzję o rezygnacji z tego typu aktywności.
Rozmawiała Aneta Zawadzka