W Polsce studia MBA pojawiły się po przełomie 1989 r. i w latach 90. minionego stulecia stały się jedną z wizytówek tych uczelni, które zabiegały o możliwie największą liczbę studentów. Rzecz jasna nie zabiegały o to bezinteresownie, bowiem studia podyplomowe są płatne (również na uczelniach publicznych).
Jest raczej kwestią bezdyskusyjną nie tylko realne występowanie zapotrzebowania na fachowców, którzy posiadają menedżerskie kwalifikacje, jak i zyskiwanie przez nich coraz bardziej znaczącej pozycji w tych krajach, które mają rozwiniętą gospodarkę i odgrywają wiodące role w świecie zachodnim. Takie zapotrzebowanie występuje również na uczelniach. Jednak niełatwo było i jest pogodzić na nich obowiązki uczonego z obowiązkami menedżera.
Zastrzeżenia
Jednym z uczonych zgłaszających zastrzeżenia do uczelnianego menedżeryzmu był Max Weber. W wygłoszonym w 1917 r. na Uniwersytecie w Monachium wykładzie, zatytułowanym Zawód jako powołanie (Wissenschaft also Beruf), wskazywał m.in. na pojawienie się na uniwersytetach niemieckich modelu amerykańskiego zarządzenia uczelnią, sprowadzającego się do traktowania jej tak jak kapitalistycznego przedsiębiorstwa. „Mamy tutaj do czynienia z sytuacją identyczną jak ta, która cechuje zakład kapitalistyczny: z «oddzieleniem robotnika od środków produkcji» (…) W rezultacie jest on w równym stopniu zależny od dyrektora instytutu, co pracownik w fabryce (dyrektor instytutu uważa bowiem w całkiem dobrej wierze, że ów instytut jest «jego» i że to on w nim rządzi”. Zdaniem M. Webera, zawód autentycznego uczonego należy do kategorii zawodów, które nie mogą być należycie wykonywane bez powołania, które się wyraża m.in. w pasji badawczej, a czasami również w takiej formie swoistego szaleństwa, jakim może być matematyczna fantazja, natchnienie czy wiara w to, że ślęczenie latami nad rozszyfrowaniem kilku linijek starożytnego tekstu stanie się zbawieniem dla całej ludzkości. Jeśli ktoś zapyta takiego uczonego, czy z jego umysłem jest wszystko w porządku lub przynajmniej, czy na jego naukowej pasji nie ucierpiała rodzina, to będzie miał prawo odpowiedzieć, że bez pasji i swoistego szaleństwa nauka w gruncie rzeczy nie ma sensu. Można oczywiście z tym polemizować. Jednak w każdym liczącym się środowisku akademickim znajdą się tak myślący i tak funkcjonujący na co dzień uczeni. Inna sprawa, że nie jest im łatwo żyć i współżyć z tymi, którzy uważają, iż ich głównym zadaniem jest „produkowanie” kolejnych publikacji na jakiś temat, rzecz jasna możliwie najwyżej punktowanych i możliwie najczęściej przywołanych w innych publikacjach.
Takie prokapitalistyczne podejście do zawodu uczonego było przedmiotem analizy Krystiana Szadkowskiego, autora książki Uniwersytet jako dobro wspólne. Przywołana jest w niej m.in. wizja uniwersytetu Clarka Kerra („autora Kalifornijskiego Planu dla Szkolnictwa Wyższego i rektora Uniwersytetu Kalifornijskiego w latach poprzedzających wybuch fali protestów studenckich z 1968 roku”). W jej świetle nowoczesny uniwersytet jest „instytucją akademicką, która zarządzana administracyjnie jest niczym «miasto intelektu»”, przy czym „jako nowa instytucja nie jest ani rzeczywiście prywatny, ani rzeczywiście publiczny”, lecz jest hybrydą, która łączy prywatne z publicznym. Wyraża się to zarówno w hybrydowym zarządzaniu uniwersytetem, jak i w hybrydowym finansowaniu prowadzonych na nim badań i kształcenia studentów. Takie pojmowanie uniwersytetu jako nowoczesnej instytucji spotykało się z różnego rodzaju zastrzeżeniami (autor publikacji przywołuje niektóre z nich). Jednak „człony opozycji tego, co publiczne i tego, co prywatne stanowią bieguny konkretnego pola sił, pomiędzy którymi rozgrywa się codzienność systemów szkolnictwa wyższego”. W realiach życia akademickiego łączenie prywatnego z publicznym nie jest niczym nowym. Nowe są natomiast „lokalne i instytucjonalne procesy sprzyjające hybrydyzacji”, w tym wzrastający wpływ na funkcjonowanie uniwersytetów „wydawców akademickich, przedsiębiorców sektora przemysłowego czy informatycznego, a także lokalnych wspólnot, w których przyszło im funkcjonować”.
Zasadne jest postawienie pytania: czy taką hybrydą są, a przynajmniej powinni być uczeni, którzy chcą się liczyć w nauce i osiągać w niej znaczące wyniki? K. Szadkowski udziela w jakiejś mierze odpowiedzi twierdzącej, wskazując m.in. na wysokie miejsca w globalnych rankingach uniwersytetów, na których uczeni potrafili pozyskać ogromne środki finansowe na swoje badania oraz wykorzystać je zgodnie z przeznaczeniem. W rankingach od lat dominują amerykańskie uniwersytety oraz instytuty badawcze. Traktowane są one niejednokrotnie jako wzory do naśladowania przez europejskie uczelnie. W krajach zrzeszonych w Unii Europejskiej to wdrażanie amerykańskich wzorców nazywane jest procesem bolońskim. Na pytanie postawione przez Andrzeja Kraśniewskiego w tytule publikacji Proces Boloński: dokąd zmierza europejskie szkolnictwo wyższe? skłonny jestem odpowiedzieć, że zmierza ono w kierunku amerykanizacji, do której zgłaszał zasadnicze zastrzeżenia M. Weber w swoim wykładzie, a jej modyfikacje wynikają głównie z konieczności dostosowania do istniejących potrzeb i możliwości ich zaspokajania. Jest przy tym kwestią bezdyskusyjną to, że w niejednym kraju unijnym te pierwsze są znacznie większe niż drugie.
Sprostać wyzwaniom
W szkolnictwie wyższym krajów UE próby naśladowania amerykańskich rozwiązań występują również w kształceniu menedżerów. Za najlepsze programy tego kształcenia uznaje się te opracowane przez Amerykanów na początku lat pięćdziesiątych XX w. Występują one pod nazwą Master of Business Administration (MBA) i mają charakter studiów podyplomowych trwających dwa lub cztery semestry. W ich skład wchodzi m.in. kształcenie w zakresie księgowości, marketingu, zarządzania przedsiębiorstwem, zasobami ludzkimi i kryzysem, systemów informatycznych i prawa. Prowadzone są światowe rankingi tych studiów. Również w tej kategorii czołowe miejsca zajmują amerykańskie uczelnie.
W Polsce takie studia pojawiły się po przełomie 1989 r. i w latach 90. minionego stulecia stały się jedną z wizytówek uczelni, które zabiegały o możliwie największą liczbę studentów. Rzecz jasna nie starały się o to bezinteresownie, bowiem studia podyplomowe są płatne (również na uczelniach publicznych). Wielki wyścig o studenta wygrywały niejednokrotnie uczelnie prywatne, które miały nie tyle niższe czesne, ile stawiały mniejsze wymagania przy uzyskiwaniu dyplomu menedżera. Taki dyplom w USA przekłada się m.in. na wyższe uposażenie pracownicze. Natomiast w naszym kraju przekładał się w pierwszej kolejności na samozadowolenie menedżera, a w następnych na oferowanie przez niego swoich usług pracodawcom, którzy zgłaszali zapotrzebowanie na nowoczesne zarządzanie w ich firmach. Zapewne niejeden pracodawca przekonał się, jak mało znaczy w praktyce dyplom tych studiów podyplomowych. Problem nie tylko w tym, że z założenia miały one jedynie stanowić uzupełnienie zawodowego doświadczenia, ale także w tym, że to „cudowne” rozmnożenie się studiów menedżerskich nie przełożyło się na równie „cudowne” rozmnożenie wykładowców, którzy mogliby dać ich słuchaczom wiedzę i umiejętności na odpowiednio wysokim poziomie.
Nie twierdzę, że „biznesowe” studia były i są w gruncie rzeczy niezłym biznesem dla prowadzonych je uczelni oraz innego rodzaju instytucji oferujących kształcenie w tym zakresie. Nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że do takich studiów nie tylko trzeba podejść równie poważnie jak do każdych innych, ale także trzeba mieć odpowiednio wysoko kwalifikowaną kadrę akademicką i – co nie mniej istotne – trzeba potrafić pogodzić przy ich prowadzeniu prywatne z publicznym. Zapewne łatwiej to godzić publicznym uczelniom, które korzystają z państwowych dotacji (nazywanej dzisiaj subwencją), niż uczelniom prywatnym, których trwanie i przetrwanie zależy od studenckich opłat za studia. Nie oznacza to jednak, że na uczelniach publicznych nie ma żadnych problemów z tym godzeniem. Ich wykładowcy również potrafią liczyć swoje dochody ze świadczonych usług edukacyjnych i trzeba im zaoferować takie stawki za wykłady na studiach menedżerskich, aby były one nie tylko atrakcyjne, ale także konkurencyjne w stosunku do tych związanych z innego rodzaju akademickimi obowiązkami.
Studia MBA (z dodatkiem: zarządzanie szkołami wyższymi) prowadzone były i są na mojej uczelni (UAM). Adresowane są zarówno do osób pełniących funkcje kierownicze, jak i tych, którzy chcieliby je pełnić w przyszłości. Problemem było i pozostaje stosunkowo wysokie czesne za to dwuletnie kształcenie. W okresie, w którym pełniłem funkcję dziekana, duże koszty dokształcania pracowników pokrywane były z funduszy wydziałowych. Nawet mój wydział, zaliczany do „bogatych”, nie mógł sobie pozwolić na skierowanie wielu osób. Oceniając z perspektywy czasu opłacalność tej finansowej inwestycji, mogę jednak powiedzieć, że była ona w jakiejś mierze trafiona. Studia te ukończyła m.in. osoba, która później pełniła obowiązki kierowniczki dziekanatu i sprawdzała się w nich bez zarzutu. Inna sprawa, czy przyczyniły się do tego jej naturalne uzdolnienia, czy też to menedżerskie dokształcanie.
Osobiste doświadczenia
Związane są one z moim wieloletnim funkcjonowaniem na uczelni i podleganiem władzy różnych dyrektorów instytutów, dziekanów i rektorów. Niejeden dyrektor potrafił czasami na swoim stanowisku trwać „wieki” i przetrwać niejedną krytykę za błędy popełniane w zarządzaniu. Jednak nawet on musiał liczyć się z tym, że w którymś momencie to nie on będzie mógł powiedzieć swoim krytykom: „jeśli wam się coś nie podoba w moim instytucie, to fora ze dwora”. Nawiązuję tutaj do wspomnianego wcześniej wykładu M. Webera. Jednak nie tylko, bowiem faktycznie miałem do czynienia z dyrektorem, który zachowywał się tak, jakby instytut był jego własnością. Efekt był taki, że odchodzili z niego pracownicy, którzy znacząco przyczyniali się do wzmocnienia pozycji naukowej i dydaktycznej innych uczelnianych jednostek. Mam jednak spore wątpliwości co do tego, że wiele zmieniłoby w jego postępowaniu ukończenie studiów MBA. Sądzę, że był to problem nie tyle braku odpowiedniego wykształcenia, co cech osobowościowych; a nie od dzisiaj wiadomo, że wraz z długim trwaniem na tym samym stanowisku coraz bardziej uwydatniają się cechy negatywne. Można oczywiście postawić pytanie, dlaczego pracownicy tego instytutu głosowali w wyborach na osobę, po której raczej można było się spodziewać więcej złego niż dobrego. Nie będę wchodził w zawiłości „kuchni” wyborczej. Powiem jedynie, że czasami oportunizm i przyzwyczajenie do człowieka, którego zalety i wady są już znane, bierze górę nad wspólnym dobrem, jakim jest właściwe zarządzanie uczelnianą jednostką.
Trudniej przetrwać osobom na stanowisku dziekańskim. Dwie kadencje to jednak też coś znaczy. Znam przypadki dziekanów, którzy zaliczyli obie, mimo że moim zdaniem nie wyróżniali się ani menedżerskimi kwalifikacjami, ani dokonaniami, które przeszłyby do historii kierowanych przez nich wydziałów. Sposobów na to jest wiele. Jednym z nich jest bycie miłym i przyjaznym dla podwładnych, a oni w zamian będą skłonni tolerować u takiego dziekana nie tylko braki w osiągnięciach naukowych (o nie zresztą tym trudniej, im więcej ma on obowiązków administracyjnych), ale także jego traktowanie z daleko idącą wyrozumiałością tych, którzy dosyć lekko podchodzą do akademickich obowiązków. Byłem dwukadencyjnym dziekanem. Jednak raczej nie należałem do tak tolerancyjnych osób. Rzecz jasna przysporzyło mi to zapamiętałych krytyków. Mam nadzieję, że nawet oni w końcu będą skłonni zgodzić się z tym, że na mojej pryncypialności wydział coś zyskał.
Niełatwo mi krótko wypowiedzieć się o osobach, które w okresie mojej pracy na uczelni pełniły funkcje rektorskie. Rzecz nie w tym, że nie mam w tej kwestii opinii, raczej w tym, że jest ona mocno zróżnicowana, a nie chciałbym być postrzegany ani jako bezkrytyczny pochlebca, ani też krytyk, który dostrzega jedynie negatywne zachowania. Powiem jednak, że najlepiej wspominam kadencje rektorów, dla których dobrem wspólnym były wszystkie dziedziny i dyscypliny naukowe. Natomiast najgorzej tych, którzy na pierwszym miejscu stawiali swoją dyscyplinę i jej podobne. Wyrażało się to m.in. w dbaniu o zaspokojenie ich potrzeb, w tym potrzeb inwestycyjnych. Niestety dyscypliny realizowane na moim wydziale do nich nie należały. Jeśli nawet pojawiały się jakieś próby tłumaczenia takiej osobie, że uniwersytet to różnorodność i różnorakość prowadzonych badań i kształcenia studentów, a potrzeby są na wielu wydziałach, to raczej nie przynosiły one widocznych efektów. Być może w takim podejściu coś zmieniłoby dokształcenie menedżerskie. Trudno jednak na tak krótkim kursie radykalnie zmienić czyjeś cechy osobowościowe.
Zbigniew Drozdowicz