Tak długo, jak nauki humanistyczne trzymać się będą z daleka od utylitarnego, doraźnego czy politycznego zaangażowania, zachowają własną żywotność i odmienność.
Wiele lat temu wraz z kilkoma wybitnymi polskimi teoretykami literatury zostałem zaproszony do zorganizowanej na łamach „Znaku” dyskusji dotyczącej kryzysu humanistyki (Zob. Bankructwo humanistyki? „Znak” 10 (653) 2009). Toczyła się ona wokół książki Johna M. Ellisa zatytułowanej Literature Lost: Social Agendas and the Corruption of the Hummanities i wtórującego mu Franka Kermoda. Amerykańscy literaturoznawcy głosili kres humanistyki, akcentując jej skręt w stronę skrajnie lewicowych projektów społecznych, który oznaczał de facto porzucenie badań naukowych na rzecz politycznego zaangażowania (trudno też w tym kontekście nie pamiętać o niezmiernie ważnej książce Allana Blooma Umysł zamknięty, ukazującej, z podobnych powodów, rozkład amerykańskiego uniwersytetu). W tym czasie w Polsce cieszyliśmy się jednak z różnorodności języków teoretycznych, bo wyzwoliliśmy się dopiero co z naukowego monoparadygatyzmu (reprezentowanego w naukach humanistycznych głównie przez szeroko pojęty strukturalizm). Katastrofizm wieszczony przez Amerykanów uznałem wówczas za mocno przesadzony. W Polsce byliśmy dalecy od tego rodzaju problemów. Dziś jednak sytuacja wyraźnie się zmieniła, a obawy wyrażone przez Ellisa okazały się zasadne.
Zakusy i pokusy
Relacje między nauką i polityką są zawikłane, co więcej: wydają się nieusuwalne. W ich historii niejednokrotnie dostrzec można zakusy władzy, która usiłuje wpłynąć na autonomię i wolność nauki (nie ma właściwie takiej dyscypliny, która mogłaby się uchronić przed politycznymi naciskami władzy) czy nawet ograniczać wolność poglądów przedstawicieli samego środowiska naukowego. Świat nauki staje się obiektem podporządkowywania celom ekonomicznym bądź politycznym. Wartość nauki i tego, co naukowe, ma być mierzona utylitaryzmem badań, możliwością wdrażania ich efektów do dziedzin przemysłu czy szeroko rozumianej ekonomii. Łatwo się domyślić, że tego rodzaju oczekiwania, by nie powiedzieć –żądania, możliwe są do spełnienia w naukach przyrodniczo-matematycznych. Zaangażowanie polityczne jest też, od zawsze, stałą pokusą w naukach społecznych, zwłaszcza gdy myślimy o politologii, socjologii czy antropologii kultury. Dzieje się tak dlatego, że są to dyscypliny, które dzięki wsparciu mediów mogą odgrywać istotną rolę w kształtowaniu świadomości społecznej i w projektowaniu zmian społecznych.
Najbardziej skomplikowana wydaje się sytuacja nauk humanistycznych, które w zdroworozsądkowym osądzie zdają się do niczego nieprzydatne i pozbawione utylitarnych uzasadnień (Wyjątkiem mogą być nauki historyczne, które zawsze – nawet Galla Anonima przywołując – wprzęgane były w system władzy i konstruowanie odpowiadającego mu wyobrażenia historii). Na tej podstawie sądzić by można, że znalazły się one w kryzysowej sytuacji i zostają zmuszone do uzasadnienia swojej przydatności. Ośmielam się twierdzić coś przeciwnego: tak długo, jak nauki humanistyczne trzymać się będą z daleka od utylitarnego, doraźnego czy politycznego zaangażowania, zachowają własną żywotność i odmienność. Tu odniosę się przede wszystkim do przykładu literaturoznawstwa, bo wydaje się, że skupia ono jak w soczewce zarówno szczególną wartość humanistyki, jak i charakterystyczne dlań obecnie problemy.
Postulowana przeze mnie od lat humanistyka hermeneutyczna stawia przed sobą pytanie o sens egzystencji, który odnajdywany (i gubiony) być może w obliczu czytanych przez człowieka tekstów, metafor, symboli, znaków czy wartości. Człowiek to ten, kto rozumie siebie (swój świat, drugiego człowieka) w obliczu tekstów. To rozumienie nigdy nie jest łatwe, nigdy nie prowadzi też do objawienia prawd bezspornych czy ostatecznych. Rozumienie wydarza się bowiem w dialogu, który jest niekończącą się interpretacją. Zmusza ona do nieustannego (re)pozycjonowania siebie, zakłada gotowość nieustannego „rozumienia inaczej”, gotowość zmiany. W egzystencjalnie rozumianej nauce (humanistyce) nie chodzi jednak o zmianę społeczną, a raczej o zmianę duchową. W tym sensie humanistyka, o której mówię, niewiele ma wspólnego z tak zwaną nową humanistyką. I choć to, co nazywa się nową humanistyką, ma charakter bardzo różnorodny, to w tej różnorodności trudno nie zauważyć jednej wspólnej tendencji, obecnej w jej głównym nurcie: humanistyce chodzi dziś zasadniczo o zmianę społeczną. To humanistyka, która stawia na zaangażowanie – polityczne zaangażowanie. Czyżby czyniła to po to, by uzasadnić swoją wartość w świecie doraźnych zapotrzebowań? Humanistyka zaangażowana, na co zwrócił już kiedyś uwagę John Ellis, nie jest szczególnie zainteresowana rozumieniem świata, ale jego projektowaniem, społeczną zmianą, rozumianą w kategoriach postępu i emancypacji. To w gruncie rzeczy projekt polityczny, którego źródło odnajdujemy w Tezach o Feuerbachu Karola Marksa. W tezie jedenastej padają słowa następujące: „Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”. Dla odmiany humanistyka hermeneutyczna, która wyróżnia interpretację jako zasadniczy sposób bycia-w-świecie, wyraża niezgodę na taki pogląd. Nie jest bowiem tak, że filozofowie „po prostu rozmaicie tylko interpretowali świat”. Marks, co zauważył kiedyś Martin Heidegger, lekceważy bowiem jeden istotny fakt: już sama interpretacja pociąga za sobą zmianę świata (choć z pewnością nie w sensie, o który chodzi humanistyce zaangażowanej).
Należałoby wszakże zapytać: czy w życiu naukowym jest miejsce na politykę? Na poziomie życia osobistego – jest. Nikt nie odmawia naukowcowi tego, by mógł żywić te czy inne przekonania polityczne. I uzasadnieniem nie jest tu jakaś arbitralna zgoda ministra czy rektora, lecz fakt, że wszyscy jesteśmy już zrazu zanurzeni w historii, kulturze czy tradycji, które określają nasz stosunek do świata, kształtując nasz światopogląd. Niestety w historii nauki znamy aż nadto liczne przypadki, gdy poglądy (nie wspominając o czynnikach rasowych), „niewłaściwe”, żywione przez naukowców albo po prostu im imputowane, stawały się podstawą do pozbawiania ich możliwości pracy akademickiej (co było normą w totalitarnych Niemczech czy ZSRR). Za „niewłaściwe” poglądy groziło więzienie, a nawet śmierć.
Polityka i literaturoznawstwo
Wydawać by się mogło, że gdy chodzi o literaturoznawstwo, pokusy politycznego zaangażowania, w porównaniu do nauk społecznych, powinny być raczej skromne i słabe. Nic bardziej mylnego. Zauważył to już dawno temu Ellis, który dziwiąc się, że jest zupełnie inaczej, zarzucił literaturoznawcom, że postanowili zostać ekspertami od wszystkiego, nie mając do tego kompetencji. Zarzut ten uznaję za częściowo niesprawiedliwy. Niesprawiedliwy dlatego, że literaturoznawstwo ma dziś bardzo wielowymiarową formułę, która wynika m.in. z poszerzenia zakresu pojęć takich jak literatura, metoda czy teoria. Pojęcia te straciły ostrość, ale znacząco poszerzyły zakres. W konsekwencji literaturoznawstwo jest dziś dziedziną o interdyscyplinarnym charakterze. Ta różnorodność literaturoznawczo zorientowanej humanistyki jest czymś dobrym i poświadcza ona tylko to, że nawet w nauce żyjemy pośród rozmaitych paradygmatów, zwrotów czy mód badawczych, które mogą być względem siebie nawet niewspółmierne (różne matryce dyscyplinarne, odrębne wyobrażenia na temat tego, co jest naukowe oraz – co nie mniej ważne – odmienne wspólnoty interpretacyjne). Niepokój budzi jednak fakt (i tu Ellisowi muszę przyznać rację), że niektóre spośród obecnych w literaturoznawstwie nurtów, zwłaszcza o lewicowym charakterze, stawiają sobie cele daleko wykraczające poza obszar nauki. Wkraczają one za to śmiało i ochoczo w obszar polityki, a za cel stawiają przeprowadzenie istotnej zmiany społecznej. Nurty, o których mowa, wchodzą dziś w zakres tego, co od jakiegoś czasu określane jest mianem nowej humanistyki. Określenie to kontekstowo konotuje znane już z historii i bynajmniej nie neutralne światopoglądowo i aksjologicznie formuły podobne, takie jak: nowy człowiek, nowe społeczeństwo czy nowy język. Czy nowa humanistyka jest rzeczywiście jeszcze humanistyką? Czy nie poświadcza raczej próby zerwania z tym, co za humanistykę zwykliśmy uważać? A może właśnie usiłuje odnowić źródła humanistyki, dając jej nowe tory? Może właśnie jest, jak chce tego Ryszard Nycz w pracy Nowa humanistyka w Polsce, pozytywną próbą odpowiedzi na kryzys? A może na odwrót – dostarcza nam właśnie argumentów na rzecz istnienia takiego kryzysu?
Nycz wskazuje trzy główne nurty nowej humanistyki: (1) humanistykę cyfrową, (2) humanistykę usiłującą stworzyć mariaż z naukami przyrodniczymi, wreszcie (3) humanistykę zaangażowaną (politycznie, kulturalnie, ekonomicznie itp.) i poszerza je dodatkowo o posthumanizm i humanistykę artystyczną. Mnie interesuje przede wszystkim nurt trzeci, do którego włączam, inaczej niż Nycz, także posthumanizm (transhumanizm). W obrębie tego nurtu trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na badania rasowo-genderowo-klasowe, postkolonializm, zwrot etyczny, transkulturalizm, transhumanizm (posthumanizm), zwrot ludowy itp. Zasadniczą tendencją, którą obserwować możemy w wymienionych nurtach, jest uznanie, że wszystko jest polityczne.
Zwrot polityczny czy ideologiczny?
To pytanie, na które trudno jednoznacznie odpowiedzieć, bo granica wydaje się tu bardzo delikatna. Powiem tylko tyle, że na potrzeby tego szkicu przez polityczne rozumiem takie działania, które dla stawianych sobie celów usiłują wpłynąć na instytucje życia społecznego i kulturalnego. Przez ideologiczne natomiast rozumiem z kolei takie działania, które charakteryzuje pewna podwójność – wymiar jawny i ukryty. W wymiarze jawnym oferowany jest zestaw wydawałoby się niekontrowersyjnych idei, co do których wydaje się panować zgoda: tolerancja, braterstwo ludzkości, solidarność, pokój, miłość, sprzeciw wobec nienawiści. W wymiarze ukrytym natomiast (choć coraz częściej niczego się już nie skrywa) usiłuje się przemycić inne i ważniejsze cele, na przykład pragnienie demontażu kultury tradycyjnej.
Podstawowa kwestia, jaka rysuje się w odniesieniu do nurtu zaangażowanego, to to, że nie jest on (bo być nie może) nurtem neutralnym światopoglądowo, co skłania do namysłu na gruncie hermeneutyki podejrzeń: czy więc na pewno chodzi tylko o badania naukowe? Gdzie jest granica między badaniami naukowymi a politycznym zaangażowaniem? Czy tę granicę można w ogóle wyznaczyć? Jeśli uznamy nawet istnienie nierozerwalnego związku między nauką i polityką, to istnieje zasadnicza różnica dotycząca tego, czy badania naukowe mają po prostu określone konsekwencje polityczne, czy raczej na odwrót – założenia polityczne (teza) stanowią podstawę badań naukowych. Analogiczny problem towarzyszy nam od wieków w sporach o sztukę. Znana jest na przykład dyskusja, jaką toczyli Fiodor Dostojewski i lewicowy krytyk Nikołaj Dobrolubow. Ten drugi, zwolennik literatury zaangażowanej, opowiadał się za tym, by sztuce przewodziła teza polityczna, a dbałość o artystyczny kształt sztuki jest czymś w gruncie rzeczy drugorzędnym. Dostojewski nie kwestionował społecznych konsekwencji sztuki. Twierdził jednak, że zadaniem pisarza jest dbałość o kształt artystyczny, tylko wtedy bowiem sztuka jest w stanie powiedzieć coś ważnego o świecie.
Zasadniczym rysem nurtu zaangażowanego (reprezentowanego głównie przez krytykę rasowo-genderowo-klasową) i, jak można sądzić, we wszystkich jego postaciach, jest przekonanie, że fundamentalne problemy ludzkości (dzisiaj także nieludzkości, jeśli przywołać tu modny w tym nurcie posthumanizm) należy sprowadzić do problemów politycznych. Najważniejszym zaś tematem politycznym, obsesyjnym wręcz, jawi się ofiarocentryzm, kwestia ucisku klasowego czy imperialnego, nierówności społecznych i ekonomicznych czy nierównego podziału władzy. Kategoria władzy to zresztą obok przemocy słowa fetysze (niejedyne rzecz jasna, bo przecież nie wolno zapominać o Innym – koniecznie wielką literą – a także emancypacji, różnicy, logocentryzmie, fallocentryzmie itp. itd.), którymi nurt zaangażowany się posługuje, a nazwiska Foucaulta i Bourdieu wymieniane są tu z nabożną czcią (choć może, mając na uwadze stosunek przedstawicieli tego nurtu do religii, powinno się napisać: z bezbożną czcią?). Istotny wymiar opresyjnego ucisku reprezentuje kultura tradycyjna, zwana w nurcie zaangażowanym patriarchalną; tu mieści się także religia czy tradycyjna rodzina. Stawianie w centrum ofiar nadaje temu nurtowi otoczkę etyczną – ta wąsko rozumiana etyka stanowić ma legitymizację badań/działań ruchu. Powoływanie się na etykę stanowi także rodzaj retorycznego zabezpieczenia. Ktoś, kto nie wyraża zgody na prezentowany w obrębie tego nurtu obraz świata, musi się nieuchronnie spotkać z (absurdalnym) zarzutem, że jest po stronie ucisku (być może nawet faszyzmu – to dość częsta etykieta znakomicie ustawiająca przeciwnika), a tym samym jest przeciwko ofiarom. Najłagodniejszym określeniem jest nazwanie przeciwnika „konserwatystą” – słowo to jest tu oczywiście tylko pustą etykietą, wielu przedstawicieli nurtu zaangażowanego ma bowiem kłopot z rozróżnieniem między konserwatyzmem, komunitaryzmem i tradycjonalizmem. Tak czy inaczej przeciwnik nurtu zaangażowanego to ignorant intelektualny, który rzekomo nie rozumie także nowoczesnego języka nauki.
Szczególną uwagę zwraca właśnie język, jakim posługują się przedstawiciele nurtu zaangażowanego. Z jednej strony jest to język dekonstrukcji, polegającej na obalaniu binarnych opozycji rządzących naszym myśleniem (prawda/fałsz, wnętrze/zewnętrze, istota/pozór, męskość/kobiecość, dobry/zły itd.), z drugiej – język politycznej poprawności. Oba te języki służą społecznej zmianie. Język dekonstrukcji pokazuje, że pojęcia, kategorie czy wartości zawsze uwikłane są w swoje przeciwieństwa i mówią co innego niż mówią; i wiele w tym prawdy. Dekonstrukcyjne rozpoznania są często odkrywcze i potrzebne, gdy jednak służą społecznej zmianie, stają się narzędziem walki ideologicznej (prawda jest więc rzekomo tylko konstrukcją retoryczną służącą władzy, patriotyzm to w gruncie rzeczy groźny nacjonalizm itp.): binarne opozycje nie tylko nie są żadnym fundamentem kultury i języka, ale wyrazem ich rzekomo opresyjnego charakteru. Stąd też i szczególne wyróżnienie języka poprawności politycznej. Niegdyś, jeszcze w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, miał on służyć kulturze politycznej i wyrażać szacunek do drugiego człowieka, dziś bierze udział w demontażu kultury Zachodu i służy zmianie społecznej: oznacza ona przecież nieuchronnie zmianę języka. Niebezpieczeństwo związane z językiem poprawności politycznej widać szczególnie wtedy, gdy zmiany nie wynikają z praktyk językowych, lecz narzucane są z zewnątrz, za pośrednictwem rożnych instytucji, wśród których, niestety, wymienić należy również uniwersytet.
Problemy, o których mowa, dotyczą także innych kierunków nurtu zaangażowanego, niestety nie ma tu miejsca, by szczegółowo je charakteryzować. Wystarczy powiedzieć, że kontrowersje dotyczą obecnie zwrotu etycznego, transkulturowego czy transhumanistycznego (posthumanistycznego). Zwrot etyczny w badaniach literackich, obok zwrotu lingwistycznego i narratywistycznego, to jedno z najważniejszych i najciekawszych zjawisk we współczesnej humanistyce. Niejednokrotnie ściągał on jednak na siebie krytykę, bo badacze związani z tym zwrotem nader łatwo zapominali o badaniach literackich (i artystycznym kształcie dzieła) i zanurzali się w ideologicznym dogmatyzmie i politykierstwie. Podobne niebezpieczeństwo niemal nagminnie towarzyszy zwolennikom badań transkulturowych. Rozpoznania transkulturalistów o hybrydyzacji i przemieszaniu kulturowym bywają niezwykle odkrywcze i cenne (zob. np. błyskotliwe rozważania Wolfganga Welscha). Kontrowersje pojawiają się wtedy, gdy w ślad (a może wraz?) za tymi rozpoznaniami idzie projekt społecznej zmiany i podważanie pojęcia narodu (które stało się ostatnio czymś wstydliwym) i postaw patriotycznych (patriotyzm nazywany jest dziś prześmiewczo turbopatriotyzmem; przeciwstawić mu można projekt pozytywny – softpatriotyzm. Z tego, co się można zorientować, polega on głównie na segregowaniu śmieci).
Bardzo ciekawym i modnym ostatnio nurtem jest również transhumanizm. Nie można odmówić mu racji w zakresie konieczności poszerzenia kategorii człowieka o nowe wymiary. Leciwą już nieco triadę rasa-gender-klasa wypiera triada rzeczy-zwierzęta-maszyny (inspiracją stał się tu fascynujący tekst Martina Heideggera List o humanizmie). Także jednak i w tym przypadku pojawiają się poważne kontrowersje. Z jednej strony nurt ten, radykalnie negując naturę i absolutyzując kulturę, wcale nie dowodzi odrzucenia antropocentryzmu, tylko w istocie go potwierdza. Bardziej kontrowersyjne jest jednak to, że usiłując wyeliminować kategorię intencjonalności, transhumanizm podważa podstawę etyki, a eliminując pojęcie sensu, zostawia człowieka całkowicie osamotnionego, o czym znakomicie pisał Michel Houellebecq w Możliwości wyspy. Należy mieć tylko nadzieję, że zorientowanej transhumanistycznie nauce nie uda się stworzyć nowego człowieka wyposażonego nie tylko w technologiczne neuroprotezy, ale i przenieść go w postaci cyfrowej kopii do rzeczywistości wirtualnej, gdzie stanie się nieśmiertelny. Jego samotność stanie się wtedy wieczną.
Zaskakujące wydać się mogą dwie rzeczy: po pierwsze, nurt zaangażowany, piętnując wszędzie władzę, przemoc i opresję, sam posługuje się często językiem opresyjnym. Po drugie, kwestia logicznie (naukowo) niejasna: negując pojęcie prawdy i dyskredytując wartość jej poszukiwania, traktuje własne rozpoznania jako jeśli nie absolutne, to w najlepszym razie – by zaproponować jeszcze jeden „trans” – transhistoryczne. Co oczywiście nie jest prawdą.
Wiedza i władza
Pora na kilka słów podsumowania. Co jest właściwie zadaniem nauki: poznawać świat czy go zmieniać? Czy chodzi o poszukiwanie prawdy, czy raczej o wpływ na zmianę postaw? Odpowiedź na te pytania nie jest wbrew pozorom jednoznaczna, bo sprawy te wcale się nie wykluczają. Jednym z istotnych rozpoznań w nauce jest to, że nie mamy bezpośredniego i jednoznacznego wglądu w rzeczy same i ich naturę. Pojęcie poznania zastępujemy – jak dzieje się to w tradycji fenomenologiczno-hermeneutycznej, do której sam przynależę – pojęciem rozumienia. Świat udostępnia się nam za pośrednictwem języka i interpretacji. Interpretacja jednak, poszukując prawdy (choć nie prawdy w sensie klasycznym), sama zakłada już zmianę świata i postaw. Dzieje się tak dlatego, że dzięki interpretacji, będącej zawsze formą dialogu poszukującego porozumienia, zmuszeni jesteśmy stale repozycjonować własne stanowisko, zmieniać się czy nawet nawracać (konwersacja jest nieodłączna od konwersji). Zmiana, o której jednak mówię, nie ma nic wspólnego ze zmianą społeczną w politycznym sensie; wyrasta ona bowiem z pojmowania uniwersytetu jako wspólnoty oraz z istoty nauki: jej wolności, bezinteresowności i zaciekawienia światem. To wszystko możliwe jest wyłącznie wtedy, gdy nauka – jak trafnie ujął to Allan Bloom – nie pojmuje się w kategoriach służby wobec jakiejkolwiek władzy ani, tym bardziej, nie podporządkowuje się ślepo głosowi ulicy. Wiedza, która zaprzedaje się użyteczności publicznej, implikuje nieuchronnie kryzys idei uniwersyteckiej, wynikający z ustanowienia związku między wiedzą i władzą.
prof. dr hab. Michał Januszkiewicz
Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej
Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu