Wokół nauki
25 Listopada
Rys. Sławomir Makal
Opublikowano: 2021-11-25

O nauce, która niezaangażowaną być nie może

Nie ma ucieczki od ideologii, nauka zawsze powstaje w określonych okolicznościach historycznych, instytucjonalnych i politycznych, które ma skłonność przedstawiać – pojęciowo i retorycznie – jako coś naturalnego i powszechnego, co jest wyrazem oczywistych prawd. Te oczywiste prawdy właśnie dlatego nie zawsze i nie dla wszystkich są oczywiste.

Myśl, że nauka ma być „wolna” od społecznych i politycznych zaangażowań, jest sama w sobie niebezpieczna i może być wykorzystana do niecnych celów. Produkt chytrego rozumu, rojący się w głowach politycznych – bo jakich innych? – decydentów, którzy swoją polityczność ukrywają za maskami samozwańczych – instytucjonalnie i medialnie namaszczonych – ekspertów globalnej wioski naukowej. Ci ostatni, na rzecz przygotowywanej u nas aktualnie przez ministerstwo ewaluacji dyscyplin naukowych, usilnie przekonują nas o tym, że jeśli nie jedynym, to na pewno niepodważalnym kryterium naukowości ma być miejsce publikacji w internetowej chmurze czasopism i wydawnictw firmowanych głównie przez uniwersytety amerykańskie. Na tych uniwersytetach musi się zatem uprawiać wiedzę w postaci wzorcowej, „czystej” i „prawdziwej”. Myślenie karykaturalne i katastrofalne w skutkach. Jak otrząsnąć się z tego koszmaru? Poniżej nie zajmuję się jednak wprost sprawą re/deformy nauki polskiej, chociaż domyślam się, że to ona właśnie zainspirowała redaktorów FA do zrobienia z tematu nauki niezaangażowanej headline news. Chciałbym tylko przypomnieć pewne elementarne kwestie (podstaw) teorii wiedzy naukowej, które – jak się okazuje – szczególnie wybrzmiewają na tle wspomnianych pomysłów na doskonalenie naszej rodzimej nauki. Bez odniesień do nich nie uda mi się więc całkowicie osiągnąć celu tych rozważań, z konieczności niewolnych od publicystycznego frazowania.

Scjentyzm

Pojęcie nauki, którym się dzisiaj powszechnie posługujemy, zarówno w użyciu „naukowym”, jak i potocznym, powstało na fali dziewiętnastowiecznego pozytywizmu. Mimo że pojawiło się w określonych kontekstach kulturowych, ma potencjał ideologiczny do walki o prawdę absolutną, całkowitą i ostateczną – o poznanie wszystkiego o wszystkim. Jego drugim imieniem jest postęp, a wrogiem – wszelkie jednostkowe i zbiorowe interesy, zaangażowania i potrzeby. Zakłada, że istnieje tylko jeden sposób zdobywania wartościowej wiedzy w każdej nauce – przyrodniczej i społecznej – oparty na zmatematyzowanym doświadczeniu, obserwacji lub eksperymencie. Wiedza ta przedstawia się jako nieskończony postęp, mający polegać na kumulatywnym powiększaniu ilości wyjaśnianych danych, co musi przekładać się na nieskończone zwiększanie wydajności kolejnych nowych wynalazków i technologii, dzięki którym realizowane są inne wartości, takie jak życie, zdrowie, bezpieczeństwo, dobrobyt itp. Rzecz w tym, że zarówno odkrywanie uniwersalnych praw matematyki, fizyki, chemii czy biologii, jak i ich stosowanie lub wdrażanie do praktyki – technika, medycyna, rolnictwo – zawsze ma miejsce w ramach pewnej kultury wiedzy i ujawnia społeczną naturę nauki.

Szczepionki i wspólnoty naukowe

Spójrzmy na naukę w czasie pandemii koronawirusa. Wirusolodzy i epidemiolodzy mają dziś dostęp w okamgnieniu przez Internet do dowolnych danych badawczych powstających w dowolnym laboratorium na świecie. Wydawałoby się zatem, że taka właśnie wymiana informacji i ich postępująca kumulacja powinna mieć miejsce szczególnie w czasie, gdy ludzie masowo chorują i umierają. Że wszyscy naukowcy razem zgodnie pracują nad jedną skuteczną szczepionką. Błąd – myślenie fałszywe. Wielkie koncerny farmaceutyczne prowadzą badania na własną rękę, z nadzieją na gigantyczne zyski ze sprzedaży swoich produktów. I do tego brutalnie ze sobą walczą, podważają skuteczność produktów konkurencji i korumpują współpracujących z nimi lekarzy. Business as usual. Nauka nie rozwija się zwykle w zgodzie z kodeksem etycznym, a naukowcy nie zawsze kierują się bezinteresownym dążeniem do prawdy. Liczy się pragmatyzm i rachunek ekonomiczny. Ale nie tylko to. Wspomniany przykład ilustruje coś więcej. Okazuje się mianowicie, że nawet o rozwoju nauk przyrodniczych i inżynieryjno-technicznych, w których dominują badania stosowane, poza środkami finansowymi decyduje także wiele innych czynników: środowisko, tradycja, autorytety, metody i organizacja badań… Są to czynniki na ogół niewymierne, nie da się ich przełożyć na efektywność badań ani zaadaptować w niezmienionej postaci do innych kontekstów. Nie można opublikować na ich temat artykułu w „Nature” – lub w dowolnym innym „wysokopunktowanym” czasopiśmie – i następnie w nagrodę otrzymać od pracodawcy finansowe wsparcie na dalsze badania… Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to znaczy, że grzeszy albo naiwnością, albo zwykłą ignorancją. W czasie swoich studiów musiał przeoczyć wykłady z podstaw teorii nauki. Dowiedziałby się z nich, że nauka nie istnieje poza tworzącymi ją społecznościami – wspólnotami interpretacyjnymi, jak mówią niektórzy, czyli grupami uczonych, których łączą wspólne wartości, lektury, przekonania, standardy badań, wszystko to, co Thomas Kuhn nazwał kiedyś „paradygmatem”. Uczeni nie mają dojścia do żadnej zewnętrznej, „obiektywnej” rzeczywistości, która by wychodziła poza ich paradygmat, poza zasięg percypowania świata swojej społeczności. W rezultacie – jak powiada Kuhn – „w nauce nie da się w sposób kategoryczny odgraniczyć faktów i teorii, odkrywania i wymyślania”.

A to znaczy, że nie ma również ucieczki od ideologii, że nauka zawsze powstaje w określonych okolicznościach historycznych, instytucjonalnych i politycznych, które ma skłonność przedstawiać – pojęciowo i retorycznie – jako coś naturalnego i powszechnego, co jest wyrazem oczywistych prawd. Te oczywiste prawdy właśnie dlatego nie zawsze i nie dla wszystkich są oczywiste. Powracam do przykładu: jak dotąd (kwiecień 2021) naukowcy twierdzą, że ciągle nie wiedzą „wszystkiego” o działaniu szczepionki koncernu AstraZeneca, prowadzą badania i dyskutują ze sobą, echa tej dyskusji przebijają się do mediów, dołączają się do niej internauci i politycy. Informacja, że przy produkcji tego preparatu wykorzystano szczepy komórkowe ludzkich płodów pochodzących z aborcji, podgrzewa dodatkowo jeszcze atmosferę, budzi sprzeciwy moralne na przykład ze strony przedstawicieli Kościoła, polaryzuje stanowiska. To, co dla jednych jest w tej sprawie oczywiste, dla innych bynajmniej takim nie jest.

Polityka i problem ewaluacji nauki

Przekonanie o tym, że jeszcze nie „wszystko” poznaliśmy o działaniu lub strukturze danego zjawiska to właśnie syndrom nauki permanentnie niekompletnej, nieustannie ożywianej pragnieniem dotarcia do granic, które wciąż się oddalają. Wszystkie kolejne jej ustalenia istnieją tylko po to, żeby być przezwyciężone. Dotyczy to zarówno przyrodoznawstwa, jak i nauk społecznych, szerzej – humanistyki. Niedokończoność badań jest jednak bardziej spektakularna w przypadku zjawisk społeczno-kulturowych, ponieważ – mówiąc najkrócej – są one bardziej złożone i wielowymiarowe niż zjawiska przyrodnicze. Poznanie zjawisk społecznych, ich ujmowanie w siatce abstrakcyjnych pojęć, nie jest tym samym, co ich rozumienie. Nie ma takich znaczeń, porządków symbolicznych, które dorównywałyby temu, co jest oznaczane. To, co jest oznaczane – społeczeństwo i kultura jako świat ludzkich przeżyć i wartości – domaga się licznych i różnorodnych reprezentacji: medialnych, naukowych (czyli badań powiązań kauzalnych, ilościowych i funkcjonalnych), artystycznych, religijnych i innych. Bezpodstawne są dlatego nadzieje na całkowite ich wyjaśnienie, na dojście do miejsca, które nie byłoby już badawczym punktem wyjścia. Nie ma co liczyć na szczęśliwy finał badań i zakończenie sporów naukowych. Według jakich kryteriów należy więc oceniać ich rezultaty?

Jest to problem tyleż naukowy, co i polityczny, przynajmniej z tego prostego powodu, że jego rozwiązania są kluczowe dla polityki naukowej państwa. A ta ostatnia może być dowolna, godzi różne interesy grupowe i podlega rozmaitym pozanaukowym wpływom. W rezultacie nie dziwią więc i takie kuriozalne decyzje, jak ta, o której była mowa na wstępie, łącząca ocenę jakości badań z miejscem publikacji ich wyników. Żadna teoria nauki nie zna takich rozwiązań. Jako kryterium naukowości przyjmuje natomiast uprawomocnienie rezultatów badań ze względu na ich wartości utylitarne (mniej lub bardziej użyteczne), epistemologiczne (obiektywne, adekwatne, intuicyjne, trafne), ekonomiczne (opłacalne, lepsze od konkurencyjnych), socjotechniczne (pożądane, skuteczne, przekonywające), a nawet estetyczne (przejrzyste, mocne lub eleganckie, tak jak np. szczepionka antycovidowa, która – jak powiada epidemiolog – ma „elegancko, ładnie wpisywać się w rytm mechanizmu odpornościowego”). Zwykle kryteria te nie występują osobno, raczej w różnych kombinacjach i proporcjach, w zależności od przyjętej hierarchii celów i potrzeb zrodzonych przez różne warunki kulturowe określonych społeczności. To one dostarczają języków i fabuł, które pozwalają formułować problemy i stawiać hipotezy badawcze, odkrywać i wymyślać. Abstrakcyjne punkty z listy rankingowej czasopism i wydawnictw ignorują wszystkie te konteksty – języki i światy – przez co pozbawiają naukę wiarygodności, uniwersytety zaś skazują na pogoń za grantami i zajmowanie się nieprzydatnymi badaniami. Takie opinie, zaczerpnięte z dzisiejszej debaty akademickiej, logicznie wynikają z przedstawionych powyżej przesłanek. Nie ma co liczyć na ostateczne zwycięstwo jakichś najwyżej punktowanych, prawdziwych wyjaśnień w kwestiach związanych z aborcją, in vitro, demokracją czy Holokaustem.

Polityczność – teoria jako dyskurs

Teoria idzie tu w poprzek – ma widzieć jedność różnicy/poszczególności i tożsamości, śledzić spektakl (gr. theoria) ich wzajemnego przenikania się – odkrywania i wymyślania. Na tym polega robota naukowego ustalania znaczenia niejednoznacznej rzeczywistości społecznej. Im bardziej przedmiot badań oświetlamy, racjonalizujemy, tym większy niejako stawia on nam opór i tym mniej o nim wiemy. Dlaczego? Ponieważ albo go uniwersalizujemy, zamykamy w siatce abstrakcyjnych twierdzeń, albo subiektywizujemy, traktujemy jako obiekt naszych prywatnych lub grupowych, środowiskowych, interesów, socjotechnicznych zadań bądź ukrytych emocji, uprzedzeń lub fascynacji. Rzecz w tym, że teorii od praktyki, tj. od danych doświadczenia, nigdy nie możemy precyzyjnie oddzielić. Ich relacje są sprawą skomplikowaną. Czy to jednak wystarczy, żeby od razu mówić o politycznym zaangażowaniu nauki?

Nie chodzi tu o oczywiste związki między nauką a polityką (naukową) państwa ani o samych naukowców jako działaczy partyjnych lub społecznych. Z punktu widzenia uprawiania teorii, nauki jako praktyki społecznej, polityka jawi się jako polityczność, czyli narzucanie pewnych porządków racjonalności, symboliczne kodowanie świata, które ma wywoływać uległość i posłuszeństwo, według wielu współczesnych teoretyków bardziej brutalne niż jakakolwiek przemoc polityczna. Zawarta w języku, w pojęciach, wiedza przejmuje w ten sposób władzę – rodzaj relacji wpływu, narzucania swojej woli – nad ludźmi oraz rzeczami i zjawiskami, które są od nich zależne. Jeśli pojęcia te stają się dla podmiotów społecznych punktami orientacyjnymi w ich życiu publicznym, to oznaczana przez nie rzeczywistość staje się tym, co „polityczne”. W teoretycznej praktyce podważania, wątpienia i nieustannego rewidowania zastanej wiedzy i stanowionych przez nią realiów społecznych przejawia się nie tylko polityczność nauki, lecz także i jej obiektywizm. Wystawianie się na ryzyko krytyki i odrzucenia – udział w tak pojętej grze naukowej jest już sam w sobie gestem politycznym. Pozostaje wobec tego odpowiedzieć tylko na pytanie, na czym polega krytyczność teorii, która sama bierze udział w tworzeniu swojego przedmiotu badań? Dwa możliwe stanowiska w tej sprawie.

Krytyka i hipokryzja

Według pierwszego z nich właściwie każda teoria jest „krytyczna” już chociażby dlatego, że jej twierdzenia nie pokrywają się z doświadczeniem, co pozwala teorii służyć za model lub wskazówkę dla niego, zmieniać/naprawiać sytuację konkretnych podmiotów społecznych. Nauka w założeniu miałaby mieć wgląd w prawdziwszą prawdę o tych podmiotach. Czy jednak zawsze chodzi jej wtedy o emancypację? O eliminowanie ludzkiego cierpienia przez wyjaśnianie, które ma służyć zrozumieniu tego, jak działa świat, jak krępują ludzi zastygłe, prawem lub tradycją usankcjonowane relacje władzy i podległości? Chyba nie. Wydaje się, że częściej teorii zależy na legitymizowaniu status quo i traktowaniu go jako (jedynie) właściwego przedmiotu swojego przedstawiania świata. Legitymizacja ta następuje już na etapie przyjęcia określonych kryteriów naukowości uznanych za jedynie metodologicznie poprawne. Przypuśćmy, że są to metody scjentystyczne, zastosowane do zbadania faktów w odniesieniu do zjawisk humanistycznych i pozahumanistycznych, dziś promowane przez państwowe instytucje finansujące naukę, takie jak np. NCN. Instytucje te (bezkrytycznie) przejmują kryteria naukowości od nauki uprawianej w Stanach Zjednoczonych, czyniąc przez to niepowetowaną krzywdę humanistyce. Dlaczego tak się dzieje, to temat osobny. Interesuje mnie teraz tylko problem politycznego zaangażowania nauki, która deklaratywnie ma być od niego wolna. Uciekam się do publicystycznego skrótu.

Sukcesy związane z wdrażaniem do praktyki rezultatów amerykańskich nauk społecznych można śledzić chociażby na przykładzie walki z pandemią, którą USA prowadziły w 2020 roku, jako najbardziej dotknięty epidemią kraj na świecie (telewizyjne obrazy bezdomnych ułożonych na parkingach z wymalowanymi kwadratami, aby mogli spać w bezpiecznej od siebie odległości), bądź wstrząsających nimi konfliktów na tle rasowym, bądź też – na przykładzie poziomu życia, warunków mieszkaniowych, świadczeń zdrowotnych i emerytalnych – w nomadlandzie (pojęcie Jessiki Bruder). Wszystkie te okoliczności zadziwiająco nie odbijają się jednak negatywnie na kondycji finansowej najlepszych tamtejszych uniwersytetów, prywatnych przedsiębiorstw produkujących wiedzę (budżet Harvardu w 2020 to 50,2 miliarda dolarów, powiększył się w stosunku do poprzedniego roku o prawie jeden miliard) ani nie podważają obiektywizmu uprawianych na nich nauk społecznych. Z tych obserwacji można sensownie wnioskować nie tylko to, że dominujący w amerykańskich naukach społecznych od lat pięćdziesiątych minionego wieku paradygmat scjentystyczny – badania ilościowe, kauzalne i strukturalno-funkcjonalne – wyjaśniania ludzkich spraw jest wobec nich nietrafny, lecz także coś znacznie więcej. Dokumentują one mianowicie zgodę teoretyków na podtrzymywanie i stabilizowanie zastanych relacji władzy. Czynią to oni przez mobilizowanie ludzi do angażowania się w świat i politykę dla osiągnięcia narzuconych im przez państwo celów, niewiele mających wspólnego z ich własnymi przeżyciami i doświadczeniami. W tych warunkach postawa krytyczna naukowców, którzy nadal nie chcą rezygnować z takiej etykiety, ponieważ nadaje im ona rangę „naukowości”, staje się już tylko hipokrytyczna. To współcześni uczeni-eksperci, reprezentujący interesy instytucji, na rzecz których pracują. Czują się oni lojalni bardziej wobec polityki prawdy swoich pracodawców niż wobec prawdy, która ma wyzwalać i wyciągać na światło dzienne przedmiot ich badań – poszczególnych ludzi, zjawiska i wydarzenia.

Intelektualista wygnaniec

Drugie stanowisko w sprawie teorii krytycznej stoi w opozycji do pierwszego, ponieważ przyjmuje, że jej zadanie polega na obnażaniu i demaskowaniu sztuczności instytucjonalnych porządków społecznych, ich umownej „naturalności” i „oczywistości”. Teoretyk-krytyk w tej roli wzbudza niepokój i poczucie winy u hipokrytów. Pracuje na rzecz umacniania ludzi w wolności wyboru, wyjaśniając im świat – biedę, bezrobocie, migracje czy medialną indoktrynację – po to, żeby go zrozumieli. Świadomy, że jego punkt widzenia pozbawiony jest uniwersalnej prawomocności, zmierza on do tego, żeby zapobiec ustabilizowaniu dyskursów i praktyk lokalnych, podporządkowaniu ich jakiemuś odgórnie, administracyjnie ustalonemu porządkowi. Figura rozdarta sprzecznościami, związana dziś na ogół z lewicą, generacją lat sześćdziesiątych, jest przekonana o tym, że „to, co osobiste, jest polityczne”. Dlatego broni wszelkich różnic grupowych w społeczeństwie politycznie egalitarnym. Wspiera mniejszości, np. genderowe i feministyczne, operując pojęciem polityki zbudowanym na osobowych tożsamościach, idiosynkratycznych doświadczeniach i historiach jednostek, i jednocześnie próbuje budować tożsamość obywatelską, angażować ludzi we wspólne dobro i racjonalną debatę polityczną. Wybierając tak ryzykowny fach, teoretyk-krytyk skazuje się na los wygnańca.

Wygnaniec to figura intelektualisty, któremu od początku – od czasów głośnego J’accuse Emila Zoli – przypisuje się udział w walce politycznej. Osobnik „społecznie dryfujący”, który ma mieć dzięki temu uprzywilejowany wgląd w całość relacji społecznych, i w którego interesie ma być „podsycanie i organizowanie oburzenia, pielęgnowanie go, artykułowanie go i przewodzenie mu” (Joseph Schumpeter). W tym celu często posługuje się językiem łamiącym procedury cywilizowanej deliberacji. Zwykle kojarzony jest z lewicą, ale przecież po prawej stronie także występują postaci o podobnych formalnie charakterystykach: pisarze, profesorowie, eksperci itd. Rozdarci wewnętrznie, szukają wsparcia u silniejszych podmiotów na scenie publicznej. W naszych realiach jedni podsycają i organizują dziś oburzenie na łamach GW, w radiu Tok FM i w TVN, drudzy w „Do Rzeczy”, Polskim Radiu i w TVP. Po to, żeby zmienić świat na swój obraz i podobieństwo, jedni i drudzy nieraz zdolni są podpisać pakt z diabłem.

prof. dr hab. Jan P. Hudzik

kierownik Katedry Teorii Mediów

na Wydziale Politologii i Dziennikarstwa UMCS w Lublinie

Dyskusja (0 komentarzy)