Szanujący się profesor nie powinien udzielać swego nazwiska i autorytetu w instytucji, w której jest de facto wykładowcą, a badania naukowe prowadzi w uczelni akademickiej. Także student przejawiający chęć podjęcia badań na poziomie magisterskim powinien być skierowany do uczelni, w której jego zamierzenia mogą się zrealizować w pełni.
Mówiono niegdyś: „Polska krajem ludzi kształcących się”. Hasło to w latach sześćdziesiątych dotyczyło przede wszystkim oświaty na poziomie podstawowym (najstarsi pamiętają: „1000 szkół na tysiąclecie”!). Niedawno można było obserwować nieco podobne procesy i ambicje, tyle że związane ze studiami wyższymi (na dwu stopniach z łaski procesu bolońskiego). Przed ćwierćwieczem zaczęła gwałtownie wzrastać w Polsce liczba studentów, w krótkim czasie osiągając poziom ponadczterokrotnie wyższy niż na początku lat dziewięćdziesiątych XX w. i dochodząc do prawie 2 milionów. Uczelnie pojawiały się w dziesiątkach miast Polski powiatowej i gminnej, ich liczba przekroczyła 450, a współczynnik „skolaryzacji brutto” na poziomie wyższym przekraczał przez kilka lat 50%. Dziś, gdy fala opada, wypada spojrzeć na to zjawisko chłodnym okiem i podjąć próbę jego oceny.
Powstawanie szkół wyższych w miastach, które wcześniej uczelni nie miały, przyczyniło się znacząco do wspomnianego wzrostu liczby studiujących. Początkowo były to szkoły niepubliczne, od końca lat dziewięćdziesiątych dołączyły do nich państwowe wyższe szkoły zawodowe. Oba typy uczelni, podlegając przepisom ustawy z 1997 roku, miały szansę dostosowywania specjalności kształcenia do potrzeb lokalnych, współdziałały z władzami na szczeblu wojewódzkim i powiatowym, wykorzystywały też inne możliwości stworzone przez ową bardzo dobrze pomyślaną ustawę. To w niej pojawiło się przecież kilka ustaleń przyjętych później w całym systemie szkolnictwa wyższego: pierwsza w Polsce ustawowo umocowana komisja akredytacyjna, konwent jako organ kolegialny ułatwiający współpracę z najbliższym otoczeniem, stanowisko kanclerza kierującego gospodarką i administracją uczelni. Co jednak najważniejsze, jako pierwszorzędne zadanie tych szkół wskazywano kształcenie na poziomie licencjackim lub inżynierskim (na dwa lata przed uchwaleniem deklaracji bolońskiej). Późniejsze regulacje ustawowe zmieniły ten stan, co wielu ocenia z perspektywy czasu jako niefortunne.
Warto wskazać – oprócz oczywistych zbieżności wynikających z ustaw – także różnice między uczelniami publicznymi i niepublicznymi. Najważniejszymi z nich wydają się motywacje założycieli i sposoby działania: w większości szkół niepublicznych właściciele musieli ostrożnie szacować opłacalność, uwzględniać możliwości finansowe studentów i ich rodzin. Na ogół nie mogli w ogóle brać pod uwagę kierunków kształcenia, które wymagają drogich laboratoriów, toteż trudno znaleźć w szkołach niepublicznych studia techniczne, rolnicze czy medyczne. Państwowe uczelnie natomiast miały na uwadze bardziej misję edukacyjną niż wynik finansowy, a w dodatku mogły liczyć na bardziej efektywne pozyskiwanie funduszy na inwestycje i tzw. projekty miękkie. Te różnice wydają się oczywiste, prowadziły do ukształtowania się odmiennych strategii rozwoju owych dwu typów szkół wyższych. Dlatego krzywdzące wydaje się zrównywanie, w toczących się kiedyś i obecnie dyskusjach, publicznych uczelni zawodowych z niepublicznymi kształcącymi na tym samym stopniu.
Lokalne korzyści
Uruchamianie uczelni w mniejszych ośrodkach było z całą pewnością zjawiskiem istotnym dla społeczności lokalnych. Za najważniejsze należy zapewne uznać umożliwienie młodym ludziom edukacji na stopniu wyższym w pobliżu miejsca zamieszkania. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na wyjazd po maturze do ośrodka akademickiego, bo – wbrew temu, co pewnie myśli wielu mieszkańców Warszawy, Krakowa i innych większych miast – studia bezpłatne nie są wcale bezpłatne dla mieszkających w Krośnie, Bochni czy Nowym Targu. Sumienie nauczyciela akademickiego musi się buntować przeciw tej nierówności szans, którą systemy stypendialne wyrównują w pewnym tylko stopniu. Jako szczególnie bolesne ocenić trzeba sytuacje, gdy dotyczy to osób uzdolnionych i pracowitych, ale pochodzących z niezamożnych rodzin. Z perspektywy kilkunastoletniej pracy równocześnie na uniwersytecie i w wyższej szkole zawodowej mogę stwierdzić, że co najmniej 30% studentów PWSZ należało do tej właśnie grupy. Gdyby przerwali oni naukę po zdaniu matury, byłaby to dla kraju strata, na którą nas po prostu nie stać.
Satysfakcja na studiach odbywanych w mniejszych ośrodkach jest zresztą obopólna, odczuwają ją także nauczyciele tych szkół: jeśli mierzyć sukces edukacyjny różnicą między początkiem studiów a ich końcem, to często bywa on większy w uczelni, która nie ma zbyt wielu laureatów olimpiad czy prymusów najlepszych liceów.
Lokalne uczelnie są niewątpliwie ważnym czynnikiem miastotwórczym. Pozwalają mieszkańcom z dumą myśleć o swojej miejscowości jako o centrum większego czy mniejszego regionu. Szkoła wyższa nobilituje, dołącza do innych ustanawiających prestiż instytucji, takich jak ośrodek kultury, biblioteka, muzeum, czasem teatr, galeria czy sala koncertowa. Mają swoje znaczenie imprezy, które tworzą życie studenckie (inauguracja roku akademickiego, majowe Juwenalia), a nawet elementy drugorzędne, jak przysłowiowe togi i gronostaje, pewnie ważniejsze dla lokalnej społeczności niż dla rektora i senatu uczelni. Umiejętne ułożenie dobrych stosunków z władzami miasta, ale także z istniejącymi w nim organizacjami i instytucjami rodzi korzyści dla obu stron.
Naturalne wydaje się, że uczelnia nawiązuje kontakty ze szkołami niższych stopni, na przykład stwarzając możliwości kształcenia się nauczycielom, ale też organizując różnego rodzaju zajęcia dla uczniów (oczywiście nie jest w tych działaniach bezinteresowna, widzi w nich bowiem przyszłych studentów). Stwarza też szansę dla seniorów, tworząc uniwersytety trzeciego wieku na wzór dużych uczelni akademickich.
Możliwość nawiązywania przez szkoły wyższe kontaktów międzynarodowych (na przykład w programie Erasmus) sprawia, że przyjeżdżają do nich studenci i wykładowcy z innych krajów. Są oni w niewielkiej miejscowości znacznie lepiej widoczni niż w dużym ośrodku. Również wyjazdy studentów polskich są dla nich często pierwszą wyprawą za granicę, umożliwiającą nie tylko zdobycie wiedzy, ale także nowych doświadczeń życiowych.
Korzyścią dla miejscowości, która jest siedzibą uczelni, wydaje się sam fakt, że szkoła wyższa jest z natury rzeczy pracodawcą co najmniej średniej wielkości, ma także fundusz stypendialny dla studentów, co oznacza, że w mieście pojawia się co rok kilkanaście lub kilkadziesiąt milionów złotych, których znaczna część wydawana jest na miejscu. Oczywiście nieco inaczej to wygląda w uczelniach publicznych niż w niepublicznych, ale zawsze jakaś część budżetu uczelni zasila lokalny rynek.
Niebagatelne znaczenie ma fakt, że studenci przebywają w siedzibie uczelni, stając się najemcami mieszkań, klientami sklepów i restauracji, pasażerami środków komunikacji. Uczelnia jest też usługobiorcą korzystającym z lokalnych firm.
Jeśli profil kształcenia jest odpowiednio dobrany, korzyści odnoszą również lokalne firmy, które mogą liczyć na zatrudnienie absolwentów, a gdy podejmą współpracę z uczelnią – wpływać na kształcenie zgodnie z własnymi potrzebami. To samo dotyczy władz lokalnych, które często zachęcają absolwentów do pozostania na lokalnym rynku pracy, przyjmując studentów na praktyki lub fundując nagrody dla najlepszych absolwentów.
Równie ważna wydaje się rola uczelni jako inwestora. Możliwość starania się o finanse z wielu źródeł, na ogół dobrze wykorzystywana przez rektorów i kanclerzy, przyczynia się do zbudowania lub unowocześnienia bazy dydaktycznej. Często dotyczy to budynków, które szkoła wyższa otrzymuje jako swoiste „wiano” od władz lokalnych; zwykle wymagają one gruntownych remontów ze względu na swój stan techniczny. Takie inwestycje są na pewno bardziej widoczne w niewielkich ośrodkach niż w dużych miastach.
Rozczarowania i szkody
Wyliczone powyżej korzyści z istnienia uczelni w małym mieście składają się – można by myśleć – na sielankę, w której wszyscy są szczęśliwi. Oczywiście nie zawsze tak bywa. Wybierani przez mieszkańców włodarze miast mogą postrzegać szkołę wyższą jako uciążliwego petenta, zwłaszcza jeśli mają kłopoty w bieżącym zarządzaniu innymi sferami lokalnego życia. Może mieć jakieś znaczenie fakt, że tu i ówdzie samorządowcy są bardzo zaangażowani partyjnie; wtedy wystarczy, by rektor czy właściciel uczelni nie podzielał sympatii politycznych prezydenta lub burmistrza, a współpraca zaczyna kuleć. W dodatku nauczyciele akademiccy to w pewnej części ludzie z zewnątrz, przynajmniej na początku. Niemal żadne z mniejszych miast nie dysponuje przecież kadrą naukową z wymaganymi cenzusami, trzeba więc zatrudniać pracowników z większych ośrodków, a ci z natury rzeczy – nawet jeśli, jak często bywa, związani są rodzinnie z prowincją – nie angażują się w życie lokalnej społeczności tak jak miejscowi. Rozwój własnej kadry jest najczęściej ambicją władz rektorskich, ale musi trwać wiele lat, podobnie jak inwestycje w infrastrukturę. To powoduje niekiedy zniecierpliwienie władzy samorządowej.
Nie jest też regułą, że wszystkie środowiska lokalne witają szkołę wyższą z entuzjazmem. Przedstawiciele miejscowych elit, wykształceni w renomowanych uczelniach i związani z nimi zrozumiałym sentymentem, bywają skłonni lekceważyć prowincjonalną „szkółkę”. Brak poparcia ze strony takich osób, piastujących wysokie stanowiska i szanowanych w mieście, aktywnych w miejscowych stowarzyszeniach, bywa dla uczelni niemałym dyskomfortem.
Poważne przeszkody w budowaniu wizerunku młodej uczelni mają charakter historyczny. Nie wszyscy mieszkańcy wielkich miast zdają sobie sprawę, jak wiele szkód w czasach minionych przyniosły edukacji lokalnej przeróżne „punkty konsultacyjne” czy „filie” dużych uczelni akademickich, zwane w Polsce powiatowej „Sorbonami”. Studia w takich instytucjach były często niewiele warte, jeśli nie zupełnie fikcyjne. Próby likwidacji owych „punktów” chyba nie wszędzie skończyły się powodzeniem, jest nadzieja, że położą im kres procesy demograficzne. W miejscowościach obdarzonych niegdyś takimi edukacyjnymi atrapami władze samorządowe mogą słusznie obawiać się zaangażowania swego autorytetu i wspólnego majątku w zakładanie uczelni lokalnych.
Jest i inny powód do tego zniechęcający: szkoły działające obecnie, ale źle zarządzane, często nastawione wyłącznie na łatwy zysk. Ta wstydliwa strona edukacji wyższej, te współczesne „Sorbony”, widoczne są głównie na prowincji. Wystarczy powędrować po stronach internetowych, by przekonać się, że nadal istnieją „uczelnie” pozbawione niezbędnej bazy dydaktycznej: własnych budynków, biblioteki działającej nie tylko w internecie, choćby śladu infrastruktury socjalnej dla studentów (dom akademicki, sala sportowa, klub lub przynajmniej sale do użytku samorządu). Wiele z nich prowadzi działalność w wynajętych salach; znany mi przypadek to wykłady w kinie, zajęcia innego rodzaju w szkole podstawowej w porze, gdy nie ma już w niej dzieci. Zresztą studia stacjonarne odbywają się tu i ówdzie wyłącznie w weekendy (według mnie wbrew prawu, a na pewno wbrew zdrowemu rozsądkowi). Wykładowcy i studenci pracują wtedy w piątkowe popołudnia (5 godzin lekcyjnych), całą sobotę (2 bloki pięciogodzinne) i w niedzielne przedpołudnie (5 godzin). Trudno sobie wyobrazić profesora, który jest w stanie utrzymać dobrą formę, gdy ma w jeden weekend ponad 15 godzin zajęć. Jakość kształcenia w takiej uczelni z pewnością nie jest pierwszorzędnym celem. Można przypuszczać, że profesura wymusza taki tryb pracy, bo jest to dla niej drugie lub kolejne zatrudnienie, a studenci godzą się, bo chodzi im głównie o dyplom. Obsada kadrowa niekiedy składa się z osób, których nie odnotowuje baza Ludzie nauki albo wskazuje ich zatrudnienie w innych uczelniach. Niemało jest też „profesorów wędrownych”, którzy mają w swej karierze kilka lub kilkanaście miejsc zatrudnienia, i to nie najbardziej prestiżowych. Co ciekawe, takie „uczelnie” prowadzą nie tylko studia licencjackie, ale także magisterskie i chwalą się akredytacją PKA. Warto zachęcać Komisję do dokonywania audytu pracy własnych zespołów wizytujących, w interesie uczelni działających zgodnie ze standardami całego systemu szkolnictwa wyższego.
Uniwersytety w Polsce powiatowej?
I jeszcze kilka uwag natury ogólnej na temat kształcenia w uczelniach lokalnych. Powinny one dbać o własną specyfikę, czymś się różnić od szkół wyższych w dużych ośrodkach. Warto o tym rozmawiać w interesie samych tych uczelni, ale także przejrzystości systemu naszego szkolnictwa wyższego.
Daje się od pewnego czasu obserwować tendencja, że wiele uczelni prowincjonalnych, próbując wyprzedzić konkurencję, dąży do zapewnienia swym studentom możliwości studiowania na II stopniu. Zjawisko to przybiera na sile, ale wydaje się niebezpieczne i doprowadza do deprecjacji stopnia magistra. Większość uczelni podejmujących takie decyzje nie dysponuje ani kadrą profesorską, ani infrastrukturą badawczą, która by zapewniała odpowiedni poziom prac magisterskich. Można by długo dyskutować nad modelem uniwersytetu, ale wydaje się, że ważnym argumentem w takiej dyskusji jest stwierdzenie, że seminarium magisterskie wiązać się musi z prowadzeniem badań. Szanujący się profesor nie powinien udzielać swego nazwiska i autorytetu w instytucji, w której jest de facto wykładowcą, a badania naukowe prowadzi w uczelni akademickiej. Także student przejawiający chęć podjęcia badań na poziomie magisterskim powinien być skierowany do uczelni, w której te jego zamierzenia mogą się zrealizować w pełni. Tymczasem niekiedy oferuje mu się przejście całego curriculum od przedszkola do magisterium w jednym niewielkim mieście, w skrajnym wypadku nawet w jednym zespole budynków dydaktycznych.
Zresztą w Polsce nie potrzeba tak wielu absolwentów studiów ze stopniem magistra; rynek pracy nie ma sensownych propozycji dla znacznej ich części. Kształcenie magisterskie z prawdziwego zdarzenia jest kosztowne i w skali całego systemu szkolnictwa wyższego warto podjąć refleksję nad sensownością finansowania studiów drugiego stopnia, które służą głównie zaspokajaniu ambicji ich uczestników. Oczywiście odchodzenie od dominującego przekonania, że licencjat czy inżynier to gorszy absolwent studiów niż magister, wymaga rozsądnego działania i przemyślenia wielu spraw: stosowania rygorystycznych zasad przy akredytowaniu studiów magisterskich, odważnego odbierania uprawnień tam, gdzie kryteria nie są spełnione, dowartościowania studiów zawodowych, zwłaszcza o profilu praktycznym, w systemie dotacji i celowych grantów dla uczelni. To może zahamować nadmierne niekiedy ambicje rektorów i lokalnych władz, marzących o akademickim kształceniu w ich lokalnej szkole wyższej. Jeśli uniwersytety będą powstawać w Polsce powiatowej, będzie to oznaczać upadek idei uniwersytetu jako poważnej instytucji badawczej.
Warto natomiast podjąć na nowo temat kształcenia zawodowego na pierwszym stopniu. Tu prowincjonalne szkoły wyższe mogą odgrywać pierwszoplanową rolę, są bowiem być może bardziej w tych sprawach kompetentne niż wielkie uczelnie akademickie. Ale to temat nieco innej ważnej dyskusji…
prof. dr hab. Janusz Gruchała
Katedra Edytorstwa i Nauk Pomocniczych Uniwersytetu Jagiellońskiego